Co się stało z Leszkiem M.?
Jedni twierdzą, że
oszalał bądź się czegoś boi. Inni - że dostrzegł w Kaczyńskim bratnią duszę
albo bawi go wkurzanie salonu. Tak czy owak jest jedynym z historycznych
przywódców III RP, który nie martwi się o polską demokrację
Rafał Kalukin
W wywiadach mówi
o PiS, że to „dobra propozycja dająca poczucie
bezpieczeństwa zwłaszcza w kwestii socjalnej”. Konflikty ustrojowe uważa za
„drugorzędną kwestię, która interesuje tzw. warszawkę. Nie stroni nawet od
mówienia o „histerii”, choć to słówko wprost z propagandowego zasobu PiS.
Zagraniczne naciski na Polskę o przestrzeganie standardów demokratycznych?
To tylko hipokryzja euroelit. Oburzenie Billa Clintona? Element kampanii w USA,
bo - konstatuje Leszek Miller - wszystko jest polityką. Doradza więc rządowi
PiS, aby poszedł na ostro i zaskarżył procedurę dyscyplinującą do
Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.
Wojna o Trybunał Konstytucyjny to dla niego zwyczajna rozgrywka polityczna,
w której nie ma dobrych i złych, a liczą się tylko interesy. Powtarza, że Tusk
robił to samo - tyle że w białych rękawiczkach.
A była jeszcze zapowiedź walki z bronią w ręku o zachowanie
europejskiej
tożsamości zagrożonej przez
przybyszy ze świata islamu i słowa o „kretynizmie politycznej poprawności”.
Nic dziwnego, że jego dawni towarzysze przecierają oczy ze zdumienia i
miotają obelgi pod adresem „pisowca lewicy”.
EUROENTUZJASTA W OGÓLE, EUROSCEPTYK W SZCZEGÓLE
- Nie akceptuję sytuacji, w której można być tylko po
jednej albo drugiej stronie - tłumaczy Miller w rozmowie z „Newsweekiem”. - To
są kamienie młyńskie, które miażdżą wszystko, co znajdzie się pomiędzy. A ja po
prostu chcę mieć własne zdanie.
Tylko czy Millera stać na odgrywanie roli klerka? Nadal jest członkiem
rady krajowej SLD, co dla partii staje się problemem, bo tylko jego zapraszają
do mediów, a mówi rzeczy niezbyt spójne z linią partii.
- Mówimy: „Leszek, cofnij się” - opowiada jeden z liderów Sojuszu. - On
kiwa głową, a potem jeszcze bardziej wyostrza. Nawet jeśli przemyca tezy, o
które go prosimy, to giną w potoku kontrowersyjnych opinii.
Inny działacz uważa, że występy Millera przyprawiają gębę całej partii.
I opisuje niedawną publiczną debatę z udziałem wiceszefa SLD Krzysztofa
Gawkowskiego. Większość wystąpienia poświęcił krytyce rządów PiS. Ale w
podsumowaniu zaznaczył, że demokracja jeszcze się utrzymuje i trzeba dążyć do
kompromisu. Reakcja sali: no tak, kolejny krypto- pisowiec ze stajni Millera.
Obecny szef Sojuszu Włodzimierz Czarzasty publicznie zarzeka się, że
problemu nie ma. Ale chyba jest, skoro niedawne badanie postaw aktywu partyjnego
pokazało, że 68 proc. członków SLD uważa, iż... na jego czele nadal stoi Leszek
Miller.
Sprawca zamieszania bagatelizuje:
- Przecież za każdym razem zastrzegam, że komentuję jako były premier, a
nie członek SLD.
Ale były premier to przecież mało powiedziane. Miller to historyczny
przywódca obozu politycznego, który to obóz uchwalił konstytucję oraz - rękami
samego Millera - wprowadzał Polskę do Unii Europejskiej. Tym trudniej zrozumieć
jego ostatnią woltę.
Krzysztof Janik, dawny druh z czasów wielkiego SLD: - Nie wiem, nie
ogarniam.
Ryszard Kalisz: - Gdy go słucham, robi mi się przykro. Zawsze był
lepszym liderem partyjnym niż osobą pełniącą funkcje publiczne. Podejrzewam,
że ceni Kaczyńskiego za to, czego sam nie osiągnął. Czyli za utrzymanie partii
po porażce wyborczej i odzyskanie władzy.
Jerzy Wenderlich, wiceszef SLD: - O
członkach Sojuszu mówię dobrze albo wcale. O Leszku Millerze - ani słowa.
Najczęstsza spekulacja w rozmowach nieoficjalnych: - Albo oszalał, albo
się czegoś boi.
Źródło strachu plotka umiejscawia w przejętej przez PiS prokuraturze. I
chodzi ponoć nie o „haki” na samego Millera, ale na kogoś z jego bliskich. Tyle
że krążące pogłoski są gołosłowne i więcej mówią o środowiskowej dezorientacji,
niż cokolwiek wyjaśniają.
A więc szaleństwo? I na to nic nie wskazuje, Miller to raczej chodzący
przykład politycznego wyrachowania.
Jego wywodom nie sposób odmówić logiki.
Gdy pytamy o ocenę rządów PiS, więcej mówi o tym, co mu się nie podoba.
Życzeniowy plan Morawieckiego. Klerykalizacja życia publicznego i żołnierze
wyklęci jako mit założycielski nowej Polski. Agresywna polityka wobec Rosji
przy jednoczesnym niszczeniu dobrych relacji z Berlinem („Polska droga na
Zachód wiedzie przez Niemcy”). Wreszcie bałamutny dogmat suwerenności. - W
referendum unijnym Polacy zrzekli się części suwerenności na rzecz UE.
Uczyniliśmy to dobrowolnie, czyli inaczej mówiąc - suwerennie - stwierdza były
premier.
Referendum odbyło się w 2003 roku i zorganizował je właśnie rząd
Millera. - Nie musieliśmy tego robić, wystarczyłaby ratyfikacja traktatu
akcesyjnego w polskim parlamencie. Ale już wtedy mieliśmy przeczucie, że w
nieokreślonej przyszłości silny mandat społeczny dla integracji z UE może się
jeszcze przydać - tłumaczy.
Od lat zresztą powtarza, że choć premierostwo wyszło mu nieszczególnie,
to historycznej roli przy wprowadzaniu Polski do Unii już nikt mu nie odbierze.
W trakcie naszej rozmowy również uwzniośla ten moment: - W tysiącletniej
historii Polski za najważniejsze uważam chrzest, unię realną z Litwą oraz
wejście do Unii Europejskiej.
Dlaczego więc nie bije na alarm, gdy pozycja Polski w UE dramatycznie
dziś słabnie? Dlaczego nagle przełącza się z panoramy historycznej na doraźną
i wikła w objaśnienia, że presja Brukseli na Polskę nie ma uzasadnienia prawnego?
Ma czy nie ma - jest ona faktem i realnie rujnuje nasze interesy. Ignorując
ten fakt, Miller wchodzi w rolę sekundanta Kaczyńskiego i przyczynia się do
rujnowania osobistego dorobku.
ZAPACH WŁADZY
Są i tacy, którzy podejrzewają, że Millerem kierują
osobiste resentymenty. - To ten typ, który na całe życie zapamięta, że w
przedszkolu pokłócił się z kolegą o foremki - charakteryzuje dawny
współpracownik z SLD.
Frustracja to w polityce często spotykany motywator. A Millerowi
niełatwo ponoć było opuścić gabinet lidera SLD. Już po katastrofie kandydatury
Magdaleny Ogórek w kampanii prezydenckiej miał dyskretnie ukatrupić wniosek o
własne odwołanie. Zjednoczona Lewica nie była jego ideą, ale i tak wyborcza
klęska projektu przypieczętowała odejście byłego premiera. Nie bez satysfakcji
wskazywał odpowiedzialność Barbary Nowackiej za blady występ w debacie telewizyjnej,
choć karty miał słabe. Kandydując z Gdyni, dawny „kanclerz” zebrał raptem 11
tysięcy głosów, podczas gdy anonimowy kandydat z partii Razem - blisko 9 tysięcy.
Inni źródeł Millerowskiej żółci dopatrują się w jego stosunku do całego
establishmentu III RP. Ponoć ciągle w nim grają emocje z początku lat 90., gdy
solidarnościowe elity izolowały SLD jako zagrożenie dla demokracji. Pamięta
ich moralizatorski ton oraz przeciwstawianie dobrego postkomunisty Kwaśniewskiego
- złemu postkomuniście Millerowi. I to nie antykomunistyczna prawica zalazła mu
wtedy za skórę, a wyniosły Geremek i „Gazeta Wyborcza” ze swoim hasłem „SLD
mniej wolno”. Nawet gdy już zdobył władzę i dumnie wkroczył na „salony”,
symbioza z nimi skończyła się aferą Rywina i upadkiem jego rządu.
Odsunięcia na margines nie potrafił znieść z godnością. W 2007 r. bez
sukcesów startował do Sejmu z listy Samoobrony. „Z rozgoryczenia, z zemsty,
z pychy, z tego, co w człowieku siedzi najgorszego”
- kajał się później w rozmowie z Robertem Krasowskim.
Wiosną 2013 roku miał podstawy wierzyć, że dobra karta wróciła. Znów w
fotelu szefa SLD w jednym z sondaży wywindował partię nawet na 18 procent. Już
przymierzano Sojusz na trzeciego do koalicji ze słabnącą Platformą. Spekulowano,
co zrobi sam Miller - zadowoli się wicepremierowską władzą u boku Tuska czy
może wybierze majestat marszałka Sejmu? Po stokroć wyśmiewane jego powiedzenie
o „prawdziwym mężczyźnie”, który dobrze kończy, znów nabierało aktualności. I
nagle wszystko się zawaliło. W wyborach samorządowych jesienią 2014 r. SLD
zalicza klapę, co prowokuje Millera do zmiany frontu. Spotyka się z
Kaczyńskim, aby uwiarygodnić jego zarzut wyborczego fałszerstwa. Ale tego nie
kupiły już ani elity, ani tradycyjny wyborca postkomunistycznej lewicy. Dalej
była już równia pochyła.
Dlaczego tak wyszło? - Jedni twierdzą, że lewica powinna pachnieć Chlebem.
Inni, że władzą. Należę do tej drugiej grupy - stwierdza Miller. Co ma
oznaczać, że wyjście z orbity PO na finiszu tamtej kadencji uważa jednak za
błąd. Ale czy również tłumaczy i to, że zapach obecnej władzy jest mu teraz
miły?
POWINOWATY Z KACZYŃSKIM?
Można bowiem spojrzeć na polską politykę z zupełnie
innej perspektywy, skąd nie jest aż tak istotne,
kto broni demokracji, a kto zwalcza dziedzictwo postkomunizmu. W tym celu
warto się cofnąć do pierwszych miesięcy 2002 roku. To czas, gdy rząd Millera
zdobywszy władzę staje wobec wielkiego problemu: jak wywiązać się z hojnych
obietnic, gdy w budżecie monstrualna dziura, a gospodarka na granicy recesji?
Premier zamierza zwiększyć popyt - lecz
stojący na czele NBP i Rady Polityki Pieniężnej Leszek Balcerowicz ani myśli
ciąć stóp procentowych. Miller eskaluje więc konflikt: od publicznych
połajanek, przez sejmową uchwałę wzywającą RPP do „wspierania polityki gospodarczej
rządu”, aż po szantaż projektem ustawy poszerzającej skład rady. Jeśli zostanie uchwalona, to większość
parlamentarna będzie mogła obejść konstytucję i zdobyć kontrolę nad niezależną
instytucją.
Jednak Miller ustąpił. Nie dlatego, że przestraszył się bankowców i „Gazety
Wyborczej”. Miał przecież poparcie ludu, który Balcerowicza najchętniej
posłałby na szafot. Ustąpił przed presją zewnętrzną. Polska była już na finiszu
negocjacji akcesyjnych z Unią, gdy Bruksela wysłała do Warszawy czytelny sygnał:
jeśli nie chcecie tego zniszczyć, to cofnijcie się, bo zamach na bank centralny
w Unii nie przejdzie.
„Dzisiaj to już inne czasy. Każdy polski rząd może robić to, co mu się
podoba, oczywiście w unijnych ramach, ale one są dość rozciągliwe” - jeszcze
trzy lata temu komentował Miller. Konflikt
o Trybunał Konstytucyjny pokazuje jednak, że to
błędna diagnoza. Choć łatwiej można zrozumieć źródła podziwu Millera dla
Kaczyńskiego, który ustępować przed Unią wcale nie zamierza.
Nie od dziś jest zresztą dumny z modelu, który półtorej dekady temu
zaszczepił polskiej polityce: zdobycie władzy na czele wodzowskiej,
zdyscyplinowanej partii, a następnie przeniesienie scentralizowanego układu na
poziom państwa. Nie bez racji podkreśla, że Tusk i Kaczyński poszli jego
śladem. Tyle że zaszli dużo dalej. Pierwszy był sprytniejszy w kumulowaniu
miękkimi metodami władzy, drugi bardziej brutalny. Ale to z punktu widzenia
Millera nie zarzut, lecz rzecz godna podziwu. Jeśli coś ma dzisiaj Kaczyńskiemu
do zarzucenia, to co najwyżej schowanie się za plecami Szydło.
Tylko czy taki opis polityki - poprzez analizę jej oprzyrządowania,
technik sprawowania władzy, wyważania skuteczności w osiąganiu celów - nie
usuwa z pola widzenia czegoś istotnego? Ignoruje przecież społeczną bazę,
redukując perspektywę do samej nadbudowy. Łudzi atrakcyjnością schematu
narzucania politycznej woli, pomijając rolę polityki jako narzędzia odtwarzania
wspólnoty obywateli. Nie uwzględnia ani roli idei, ani znaczenia ludzkich
charakterów. Czyli tego wszystkiego, co jeszcze niedawno legitymizowało Tuska,
a i wcześniej samego Millera jako pełnoprawnych członków demokratycznej
wspólnoty w Europie. I tego, co dziś delegitymizuje Kaczyńskiego.
Dążenie do władzy samo w sobie jeszcze bowiem nie jest źródłem zła. Zło
leży w celach, do których realizacji władza może zostać użyta. Sam Miller
jeszcze nie tak dawno nie miał co do tego wątpliwości. Analizując w rozmowie z
Krasowskim pierwsze rządy PiS, opisywał Kaczyńskiego jako „melanż Piłsudskiego,
Dmowskiego i Gomułki”. Mówił też o „typach spod ciemnej gwiazdy” w MSW,
wymiarze sprawiedliwości i w służbach - „którzy nie cofną się przed niczym, bo
są fanatykami, bo uważają siebie samych za mścicieli”. I jeśli - jak
zastrzegał - nie obawiał się w latach 2005-2007 ewolucji ku autorytaryzmowi,
to głównie dlatego, że „międzynarodowe otoczenie na to nie pozwoli, a
społeczeństwo tego nie zaakceptuje”.
A dziś - kiedy Leszek Miller dojdzie do wniosku, że zagrożenie
autorytaryzmem znów stanie się realne?
Wymienia: - Po pierwsze, kiedy odbędzie się zamach na sądy powszechne.
A po drugie, kiedy reformą prawa wyborczego zostanie zablokowana możliwość
zmiany władzy.
Słusznie. Tylko czy na obronę demokracji
nie będzie już wtedy za późno?
Kandydatka
To jedna z
najdziwniejszych karier dekady i poszukiwanie nowego sposobu na istnienie w
polityce. Magdalena Ogórek była już aktorką, modelką, prezenterką, nauczycielką
akademicką i eseldowską kandydatką na prezydenta. Czy PiS też jej coś da?
Zachwyca się prezydenturą Andrzeja Dudy na
każdym kroku chwali politykę PiS, atakuje rządy PO-PSL, gani KOD. Z uznaniem
wypowiada się o Macierewiczu i Ziobrze, krytykuje za to sędziego Rzeplińskiego,
którego posądza o stronniczość wynikającą z politycznych aspiracji. Bo
paraliżowanie Trybunału Konstytucyjnego przez partię rządzącą szczególnie jej
nie niepokoi; nie widzi zagrożenia dla demokracji. Dlatego Unia, jej zdaniem,
powinna dać Polsce spokój - w końcu sama „trzęsie się w posadach”, nie potrafi
uporać się z emigrantami ani zatrzymać Brexitu. Podobnie jak politycy PiS mówi
o hegemonii Niemiec, która „w Europie powoduje duże spustoszenie”, i uważa, że
UE nie powinna przyjmować uchodźców, bo stanowią zagrożenie dla Europejczyków -
szczególnie kobiet. Za Jarosławem Kaczyńskim powtarza, że trzeba zmienić
konstytucję i że opozycja nie może przeszkadzać PiS w rządzeniu. W jej
wypowiedziach pojawia się nawet słynny „układ”, spoiwo pisowskiej polityki.
Idealna „lwica prawicy”, choć lepiej ubrana. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze w
zeszłym roku była kandydatką SLD na prezydenta. Partii, której delegalizacji
domagał się przecież Kaczyński i której zarzucał „powiązania ze światem
przestępczym”.
Magdalena Ogórek
utrzymuje jednak, że o żadnej diametralnej zmianie poglądów nie ma tu mowy.
Program PiS ma po prostu „wiele stycznych” z jej wyborczymi hasłami. - W
kampanii też mówiłam, że prawo trzeba od nowa napisać. Upominałam się o
polskich przedsiębiorców - o czym teraz mówi premier Morawiecki; proponowałam
podniesienie kwoty wolnej od podatku i formę obrony terytorialnej - wówczas
wszyscy z tego szydzili, a teraz MON ten plan wdraża. Trudno mi zatem nie
popierać własnych postulatów, które realizują się na moich oczach - mówi.
Jaja
- Z przerażeniem patrzę na to wszystko. Bo pewnie nie tylko
ja, ale przede wszystkim elektorat SLD zastanawia się, jak Sojusz mógł wystawić
taką kandydatkę? - przyznaje Dariusz Joński. I choć niektórzy politycy lewicy
przecierają oczy ze zdumienia, deklaracje Ogórek bynajmniej nie odstają od dzisiejszych
poglądów jej niedawnych promotorów. Na entuzjastę nowej ekipy rządzącej wyrasta
Leszek Miller, a i Włodzimierz Czarzasty nie szczędzi PiS pochwał za publiczne
rozdawnictwo pieniędzy spod znaku 500+ oraz zapowiedzi obniżenia wieku
emerytalnego czy rozwiązania problemu frankowiczów. - Miller nie reaguje na
uwagi, że powinien się powstrzymać od wychwalania PiS, bo szkodzi całej lewicy.
On uważa, że nam pomaga! - zżyma się jeden z ważnych polityków Sojuszu. - Co
gorsza, w wewnętrznych badaniach wyszło, że ponad 80 proc. naszego elektoratu
dalej sądzi, że to Miller jest szefem Sojuszu! Nie wierzę już w SLD - twierdzi.
W kampanii Ogórek brzmiała dziwnie jak na SLD, teraz Sojusz do niej dołącza.
Jeden z posłów PiS
tak opisuje to zaskakujące wsparcie z lewej strony: - Ogólnie są niezłe jaja.
Ludzie z SLD się do nas przymilają, szukają kontaktu, chcą nam doradzać. I nie
mówię tylko o tych politykach z partyjnych dołów... - zaznacza. - Chcą się do
nas przykleić jako takie socjalne skrzydło. Mają swoją pulę elektoratu, więc z
naszego punktu widzenia taki support jest bardzo pomocny. Lewica, która będzie
się oswajała z nami, nie będzie pracowała na siebie. A jeżeli coś im damy:
miejsca, kontakty albo koneksje, będą chcieli utrzymać nas przy władzy -
twierdzi. Nie wyklucza, że Ogórek liczy na jakąś rządową posadę. Słyszał
pogłoski, że chciałaby wyjechać na zagraniczną placówkę, ale za wcześnie na
takie propozycje.
Detektyw
- Magda ma czysto biznesowe podejście do polityki - tak tę
reorientację na prawicę tłumaczy jej dawny pracodawca Grzegorz Napieralski. Po
dotkliwej porażce w wyborach prezydenckich (2,38 proc.) wróciła do mediów.
Niedawno została felietonistką „Uważam Rze Historia” i prowadzącą program
„Atlas sztuki” (w internetowej telewizji „Rzeczpospolitej”). Jak twierdzi,
rozwija swoją wielką pasję, jaką jest historia sztuki, i zgłębia temat grabieży
polskich dóbr kultury. - Po 70 latach od wojny dalej nie wiemy, co się stało z
ogromną ilością wywiezionych z Polski dzieł sztuki, a one czasem są na wyciągnięcie
ręki! Udało mi się dotrzeć do takiej historii. Jednak część moich badań musi na
razie pozostać tajemnicą. Akta, które dotyczą tej sprawy, leżą w tajnym
archiwum w Watykanie. Od pół roku usiłuję uzyskać do nich dostęp.
Prawicowe media
piszą, że Ogórek „wyrasta na ważnego reportera-detektywa poszukującego
zaginionych dzieł sztuki”. Na wiosnę przyszłego roku planuje wydać na ten temat
książkę. Nie wyklucza jednak, że będzie próbowała wrócić do polityki: -Nie chcę
kokietować. Dlatego powiem tak: jeżeli ktoś ma za sobą udział w kampanii
prezydenckiej, to ten polityczny bakcyl oczywiście dalej w nim jest i w każdej
chwili może się reaktywować.
Na razie zaczęła
pojawiać się na pisowskich imprezach. Gościła m.in. na promocji książki
rodziców Andrzeja Dudy (z którymi chętnie się fotografowała) i na premierze
biografii Lecha Kaczyńskiego. -A dostać się tam wcale nie było łatwo. Nawet
ludzie PiS mieli problem, bo po prostu było za mało miejsca. Jej się jakoś
udało i nawet siedziała zaraz za przedstawicielami rządu - opowiada jeden z
uczestników spotkania. Była także obecna na imprezie Instytutu Strategii i
Rozwoju - agencji PR założonej przez warszawską radną SLD Agnieszkę Jadczyszyn
i Ilonę Klejnowską, niegdysiejszego „aniołka Kaczyńskiego”, obecnie żonę Mariusza
A. Kamińskiego. Jak wspomina jeden z uczestników: - To było specyficzne grono
pisowsko-eseldowskie. Ogórek dobrze się tam odnalazła. Podobnie jak na
prezentacji przez wicepremiera Glińskiego aplikacji ArtSherlock, która ma pomóc
w odnajdywaniu zrabowanych dzieł sztuki.
I tu pojawia się
kolejna styczna z PiS. Ogórek zaangażowała się w poszukiwania wywiezionych z
Polski dóbr kultury. Twierdzi, że wpadła na pewne tropy, ma pomysł, jak
niektóre z nich odzyskać. Uważa, że potrzebna jest współpraca z MSZ i resortem
kultury, może nowa komórka organizacyjna. Jej znajomi sugerują, że liczy na
posadę w MKiDN, nawet na stanowisko wiceministra. Jednak Ogórek utrzymuje: -
Tym tematem powinny się zająć dodatkowe osoby, które podejdą do niego z
absolutną pasją, ale jednocześnie nie będą spętane urzędniczymi ramami. Taki
urzędnik ma zawężone pole negocjacyjne, trudniej mu np. rozmawiać z synem
nazisty, któremu wciąż bliskie są poglądy ojca. Wspomina o koncepcji instytutu
- zespołu powiązanego z MKiDN. Dopytywana, czy rozmawiała na temat swoich
pomysłów z ministrem Glińskim, woli nie odpowiadać. Pytana, czy widziałaby
siebie na czele takiego zespołu, mówi, że nie chce sobie nic uzurpować i jak na
razie to wszystko dywagacje, których nie chce komentować.
Taki alians z PiS
mógłby jej pomóc w dalszym budowaniu kariery A i dla partii rządzącej być
potencjalnie korzystny Raz, że neofitka (a ci z reguły należą do najbardziej
zagorzałych zwolenników PiS), dwa, że ze Śląska - to mogłoby być kolejne
puszczenie oka do Ślązaków, o których przychylność zabiega Kaczyński. Do tego
Ogórek jest młoda, medialna, sprawnie korzysta z mediów społeczności owych
(ostatnio głośno było o jej wymianie zdań z Tomaszem Lisem, którego nazwała
„niezrealizowanym kandydatem na prezydenta”), marketingowo można byłoby to
wykorzystać, formułując przekaz skierowany do najmłodszej grupy wyborców,
których prędzej przekona Magda Ogórek niż polityczki w stylu Beaty Mazurek.
- Zawsze miała
koligacje prawicowe. Wierząca, katoliczka, Ślązaczka. Do SLD trafiła dlatego,
że kiedy jako młoda dziewczyna przyjechała do Warszawy, akurat ta partia była u
władzy - mówi Ryszard Kalisz. Tę opinię potwierdza inny nasz rozmówca i
wspomina, że kiedy rządziła Platforma, a sondaże Sojuszu na tle dwóch głównych
partii wyglądały mizernie, Ogórek próbowała się zaczepić w PO. Nawiązała
kontakty, ale nic z tego nie wyszło. W 2011 r. wystartowała więc w wyborach do
Sejmu z ramienia SLD. Mimo że wsparcia w kampanii udzielili jej m.in.
Aleksander Kwaśniewski i Ryszard Kalisz, mandatu nie zdobyła. Na kilka lat
zniknęła z polityki. Poszła do NBP; zajęła się działalnością naukową.
Służby
Wróciła w dniu śmierci Józefa Oleksego, kiedy to Leszek
Miller postanowił zaprezentować kandydatkę SLD na prezydenta. Kampania Ogórek
była kuriozalna. Szybko pojawiły się zgrzyty i odmienne koncepcje działania,
współpraca do końca się nie układała. Skończyło się tym, że Ogórek
ostentacyjnie zaczęła podkreślać, że jest „kandydatką niezależną”, a SLD
zagroziło wstrzymaniem finansowania jej kampanii. - Przyznaję, byliśmy
debilami, bo zgłosiliśmy bezsensownego kandydata na prezydenta i zrobiliśmy
beznadziejną kampanię wyborczą - rzuca Włodzimierz Czarzasty, szef SLD. A
niektórzy jego partyjni koledzy idą jeszcze dalej i w wystawieniu Ogórek
dopatrują się działań służb. - Pojawił się facet, który namawiał Leszka
Aleksandrzaka, aby przekonał nas do wystawienia Ogórek. Obiecywał wsparcie, ale
niedługo potem się ulotnił. To wygląda tak, jakby ktoś próbował rozbić Sojusz
od środka - przekonuje jeden z byłych posłów. Aleksandrzak, pytano ten wątek,
ucina: - Były różne osoby, które tę kandydaturę wspierały, także ze środowiska
biznesowego... Tyle tylko, że w kampanii prezydenckiej politycy SLD twierdzili
coś zgoła innego - że służby próbują zdyskredytować Ogórek.
Chodziło głównie o
artykuły na temat męża Ogórek, kiedyś posła tej partii, dr. Piotra
Mochnaczewskiego (rocznik 1965). O wyciąganie mu wyroku za jazdę po pijanemu i
przypominanie, że nie był to pierwszy raz, kiedy wsiadł po alkoholu za
kierownicę (w latach 90. wjechał w traktor, miał jednak immunitet). O
wytykanie, że jego nazwisko znalazło się na liście Macierewicza oraz w
sprawozdaniu z likwidacji majątku PZPR; czy wreszcie o nagłośnienie
kompromitującej sprawy wyprowadzenia ze szkoły, w której był kanclerzem,
sprzętu kuchennego wartego pół miliona złotych. Sprzęt w końcu zwrócono, a
Mochnaczewski usunął się w cień. Nie jest już rektorem Małopolskiej Wyższej
Szkoły im. J. Dietla w Krakowie, pozostał jednak prezesem spółki, która
założyła uczelnię.
Tuning
Magdalena karierę w dużej mierze sobie wychodziła. Nie bała
się podejść do znanego polityka lub dziennikarza, przedstawić się, pochwalić
wykształceniem, zdolnościami, zagadnąć o pracę. Znajomości z wpływowymi osobami
sporo jej ułatwiły. Raz pojawiła się szansa występów w telewizji, innym razem -
zagrania epizodycznej roli w serialu lub niezbyt ambitnym filmie. Tak dorabiała
do studiów, tak zaczepiła się w SLD. Jest pracowita i zdeterminowana, żeby
zaistnieć - zgodnie podkreślają nasi rozmówcy
Przewinęła się przez wiele instytucji: od Kancelarii
Prezydenta, przez NBP po spółkę Jana Kulczyka (Autostrada Wielkopolska) oraz
TVN24 BiŚ. Nigdzie nie zagrzała zbyt długo miejsca. Na potrzeby kampanii
zgrabnie podrasowano jej oficjalne CV To, co w jej życiorysie przedstawiane
jest jako praca - w kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego czy premiera Millera -
w istocie było jedynie praktyką. Etat dostała dopiero w MSWiA, dzięki
ówczesnemu szefowi resortu Ryszardowi Kaliszowi. - Ale - jak zaznacza Kalisz -
udało się dopiero, kiedy pojawił się wakat. W ministerstwie oprócz pracy
znalazła także męża - Piotr był wówczas dyrektorem jednego z departamentów.
Kalisz został nawet świadkiem na ich ślubie.
Potem pracowała u
Napieralskiego, w tym czasie szefa SLD. I choć w wywiadach powtarza, że była
„szefową gabinetu przewodniczącego”, Napieralski inaczej to zapamiętał: -
Przecież ja nawet nie miałem gabinetu. Ona pracowała dla całego prezydium
klubu. Zajmowała się organizowaniem spotkań, rezerwowaniem biletów, kserowaniem
materiałów. Jest sprawna, ogarnięta. Ale-podkreślam nie uczestniczyła w
podejmowaniu żadnych decyzji politycznych.
Romans
To taka śląska szwarno i fest łobrotno dziołcha, bo urody i
zaradności nie można jej odmówić. Urodziła się pod koniec dekady Gierka (1979
r.), w Rybniku, w górniczej rodzinie. Kiedy miała 13 lat, straciła mamę.
Nowotwór, za późno wykryty. Dlatego blisko 20 lat później zainicjowała kampanię
społeczną „Twoje życie - Twój wybór”, w ramach której po Śląsku zaczęły jeździć
mammobusy (równocześnie był to element jej kampanii wyborczej do Sejmu).
Dziś sama jest
mamą-wychowuje 11-letnią Magdę. Choć od kilkunastu lat mieszka w Warszawie, nie
ucieka od korzeni: często podkreśla, że zapoznaje córkę z kulturą i tradycją
Śląska, a jedną z pierwszych książek, jakie jej czytała, były „Bery i bojki
śląskie” Stanisława Ligonia. Przykłada dużą wagę do wykształcenia córki. Mała
Magda chodzi do prywatnej polsko-angielskiej podstawówki (gdzie czesne wynosi
ok. 1,6 tys. zł za miesiąc), interesuje się sztuką, ma osiągnięcia w konkursach
recytatorskich. Mama chętnie chwali się jej sukcesami w mediach
społecznościowych.
Sama też była pilną
uczennicą. Do szkoły poszła rok wcześniej niż rówieśnicy; dostała się do
renomowanej rybnickiej „Hanki” (obecnie IILO im. A. Frycza Modrzewskiego);
udzielała się w kółku historycznym i strzeleckim. Potem były studia historyczne
na Uniwersytecie Opolskim, podyplomówka na UW, kurs w European Institute of
Public Administration w Maastricht, wreszcie doktorat na UO - temat: „Beginki i
waldensi na Śląsku i Morawach do końca XIV wieku” (miażdżącą recenzję tej pracy
opublikował w „Rocznikach Historycznych” prof. Paweł Kras z KUL).
Z Piotrem
małżeństwem są od 2004 r., Magda jest jego drugą żoną. Ich związek omal się nie
rozpadł. Jeszcze niedawno mówiło się o rozwodzie i romansie Ogórek z Bartoszem
Węglarczykiem. Dziennikarz w ostatnią Wigilię pochwalił się nawet na Facebooku
pierścionkiem od Tiffany’ego, który zamierzał wręczyć Magdzie. Ale zaręczyny z
mężatką się nie powiodły. Magda postawiła na rodzinę . A może nie tylko. - W
PiS rozwody są źle widziane - kwituj e ich wspólny znajomy
Pytania
Dla jednych to przykład kariery w stylu Nikodema Dyzmy,
gdzie przypadek miesza się ze sprytem i koneksjami. Dla innych znak czasów,
kariera w amerykańskim stylu, choć przykrojona do polskich warunków. Magdalenie
Ogórek na pewno nie można odmówić samozaparcia i dużych ambicji. Choć wydaje
się, że wciąż szuka pomysłu na siebie, bez wątpienia osiągnęła już jedno - jest
pierwszą pełnokrwistą polityczną celebrytką. I kobietą, która pogrążyła
postpezetpeerowską gwardię. Czy PiS, jeśli ta partia ją w końcu przygarnie, też
przyniesie pecha?
Malwina Dziedzic
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz