sobota, 25 czerwca 2016

Co się stało z Leszkiem M.? i Kandydatka



Co się stało z Leszkiem M.?

Jedni twierdzą, że oszalał bądź się czegoś boi. Inni - że dostrzegł w Kaczyńskim bratnią duszę albo bawi go wkurzanie salonu. Tak czy owak jest jedynym z historycznych przywódców III RP, który nie martwi się o polską demokrację

Rafał Kalukin
W wywiadach mówi o PiS, że to „dobra propozycja dają­ca poczucie bezpie­czeństwa zwłaszcza w kwestii socjalnej”. Konflikty ustrojo­we uważa za „drugorzędną kwestię, któ­ra interesuje tzw. warszawkę. Nie stroni nawet od mówienia o „histerii”, choć to słówko wprost z propagandowego zasobu PiS.
   Zagraniczne naciski na Polskę o prze­strzeganie standardów demokratycz­nych? To tylko hipokryzja euroelit. Oburzenie Billa Clintona? Element kampanii w USA, bo - konstatuje Le­szek Miller - wszystko jest polityką. Doradza więc rządowi PiS, aby poszedł na ostro i zaskarżył procedurę dyscy­plinującą do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.
   Wojna o Trybunał Konstytucyjny to dla niego zwyczajna rozgrywka poli­tyczna, w której nie ma dobrych i złych, a liczą się tylko interesy. Powtarza, że Tusk robił to samo - tyle że w białych rękawiczkach.
   A była jeszcze zapowiedź walki z bro­nią w ręku o zachowanie europejskiej
tożsamości zagrożonej przez przybyszy ze świata islamu i słowa o „kretynizmie politycznej poprawności”.
   Nic dziwnego, że jego dawni towa­rzysze przecierają oczy ze zdumienia i miotają obelgi pod adresem „pisowca lewicy”.

EUROENTUZJASTA W OGÓLE, EUROSCEPTYK W SZCZEGÓLE
- Nie akceptuję sytuacji, w której można być tylko po jednej albo drugiej stronie - tłumaczy Miller w rozmowie z „Newsweekiem”. - To są kamienie młyńskie, które miażdżą wszystko, co znajdzie się pomiędzy. A ja po prostu chcę mieć własne zdanie.
    Tylko czy Millera stać na odgrywa­nie roli klerka? Nadal jest członkiem rady krajowej SLD, co dla partii staje się problemem, bo tylko jego zapraszają do mediów, a mówi rzeczy niezbyt spójne z linią partii.
   - Mówimy: „Leszek, cofnij się” - opo­wiada jeden z liderów Sojuszu. - On kiwa głową, a potem jeszcze bardziej wy­ostrza. Nawet jeśli przemyca tezy, o które go prosimy, to giną w potoku kontrower­syjnych opinii.
   Inny działacz uważa, że występy Mille­ra przyprawiają gębę całej partii. I opisu­je niedawną publiczną debatę z udziałem wiceszefa SLD Krzysztofa Gawkowskiego. Większość wystąpienia poświęcił krytyce rządów PiS. Ale w podsumowa­niu zaznaczył, że demokracja jeszcze się utrzymuje i trzeba dążyć do kompromi­su. Reakcja sali: no tak, kolejny krypto- pisowiec ze stajni Millera.
   Obecny szef Sojuszu Włodzimierz Czarzasty publicznie zarzeka się, że problemu nie ma. Ale chyba jest, skoro niedawne badanie postaw aktywu par­tyjnego pokazało, że 68 proc. członków SLD uważa, iż... na jego czele nadal stoi Leszek Miller.
   Sprawca zamieszania bagatelizuje: - Przecież za każdym razem zastrzegam, że komentuję jako były premier, a nie członek SLD.
   Ale były premier to przecież mało po­wiedziane. Miller to historyczny przy­wódca obozu politycznego, który to obóz uchwalił konstytucję oraz - rękami sa­mego Millera - wprowadzał Polskę do Unii Europejskiej. Tym trudniej zrozu­mieć jego ostatnią woltę.
   Krzysztof Janik, dawny druh z czasów wielkiego SLD: - Nie wiem, nie ogarniam.
   Ryszard Kalisz: - Gdy go słucham, robi mi się przykro. Zawsze był lepszym lide­rem partyjnym niż osobą pełniącą funk­cje publiczne. Podejrzewam, że ceni Kaczyńskiego za to, czego sam nie osiąg­nął. Czyli za utrzymanie partii po poraż­ce wyborczej i odzyskanie władzy.
   Jerzy Wenderlich, wiceszef SLD: - O członkach Sojuszu mówię dobrze albo wcale. O Leszku Millerze - ani słowa.
   Najczęstsza spekulacja w rozmowach nieoficjalnych: - Albo oszalał, albo się czegoś boi.
   Źródło strachu plotka umiejscawia w przejętej przez PiS prokuraturze. I chodzi ponoć nie o „haki” na samego Millera, ale na kogoś z jego bliskich. Tyle że krążące pogłoski są gołosłowne i wię­cej mówią o środowiskowej dezorienta­cji, niż cokolwiek wyjaśniają.
   A więc szaleństwo? I na to nic nie wskazuje, Miller to raczej chodzący przykład politycznego wyrachowania.
Jego wywodom nie sposób odmówić lo­giki. Gdy pytamy o ocenę rządów PiS, więcej mówi o tym, co mu się nie podo­ba. Życzeniowy plan Morawieckiego. Klerykalizacja życia publicznego i żoł­nierze wyklęci jako mit założycielski no­wej Polski. Agresywna polityka wobec Rosji przy jednoczesnym niszczeniu do­brych relacji z Berlinem („Polska dro­ga na Zachód wiedzie przez Niemcy”). Wreszcie bałamutny dogmat suweren­ności. - W referendum unijnym Polacy zrzekli się części suwerenności na rzecz UE. Uczyniliśmy to dobrowolnie, czyli inaczej mówiąc - suwerennie - stwier­dza były premier.
   Referendum odbyło się w 2003 roku i zorganizował je właśnie rząd Millera. - Nie musieliśmy tego robić, wystar­czyłaby ratyfikacja traktatu akcesyjnego w polskim parlamencie. Ale już wtedy mieliśmy przeczucie, że w nieokreślonej przyszłości silny mandat społeczny dla integracji z UE może się jeszcze przydać - tłumaczy.
   Od lat zresztą powtarza, że choć pre­mierostwo wyszło mu nieszczególnie, to historycznej roli przy wprowadza­niu Polski do Unii już nikt mu nie odbie­rze. W trakcie naszej rozmowy również uwzniośla ten moment: - W tysiącletniej historii Polski za najważniejsze uważam chrzest, unię realną z Litwą oraz wejście do Unii Europejskiej.
   Dlaczego więc nie bije na alarm, gdy pozycja Polski w UE dramatycznie dziś słabnie? Dlaczego nagle przełącza się z panoramy historycznej na doraźną i wikła w objaśnienia, że presja Brukseli na Polskę nie ma uzasadnienia prawne­go? Ma czy nie ma - jest ona faktem i re­alnie rujnuje nasze interesy. Ignorując ten fakt, Miller wchodzi w rolę sekun­danta Kaczyńskiego i przyczynia się do rujnowania osobistego dorobku.

ZAPACH WŁADZY
Są i tacy, którzy podejrzewają, że Millerem kierują osobiste resentymenty. - To ten typ, który na całe życie zapamięta, że w przedszkolu pokłócił się z kolegą o foremki - charakteryzuje daw­ny współpracownik z SLD.
   Frustracja to w polityce często spoty­kany motywator. A Millerowi niełatwo ponoć było opuścić gabinet lidera SLD. Już po katastrofie kandydatury Mag­daleny Ogórek w kampanii prezyden­ckiej miał dyskretnie ukatrupić wniosek o własne odwołanie. Zjednoczona Lewi­ca nie była jego ideą, ale i tak wyborcza klęska projektu przypieczętowała odej­ście byłego premiera. Nie bez satysfakcji wskazywał odpowiedzialność Barbary Nowackiej za blady występ w debacie te­lewizyjnej, choć karty miał słabe. Kandy­dując z Gdyni, dawny „kanclerz” zebrał raptem 11 tysięcy głosów, podczas gdy anonimowy kandydat z partii Razem - blisko 9 tysięcy.
   Inni źródeł Millerowskiej żółci dopa­trują się w jego stosunku do całego es­tablishmentu III RP. Ponoć ciągle w nim grają emocje z początku lat 90., gdy so­lidarnościowe elity izolowały SLD jako zagrożenie dla demokracji. Pamięta ich moralizatorski ton oraz przeciwsta­wianie dobrego postkomunisty Kwaś­niewskiego - złemu postkomuniście Millerowi. I to nie antykomunistyczna prawica zalazła mu wtedy za skórę, a wy­niosły Geremek i „Gazeta Wyborcza” ze swoim hasłem „SLD mniej wolno”. Nawet gdy już zdobył władzę i dumnie wkroczył na „salony”, symbioza z nimi skończyła się aferą Rywina i upadkiem jego rządu.
   Odsunięcia na margines nie potrafił znieść z godnością. W 2007 r. bez suk­cesów startował do Sejmu z listy Sa­moobrony. „Z rozgoryczenia, z zemsty, z pychy, z tego, co w człowieku siedzi naj­gorszego” - kajał się później w rozmowie z Robertem Krasowskim.
   Wiosną 2013 roku miał podstawy wierzyć, że dobra karta wróciła. Znów w fotelu szefa SLD w jednym z sondaży wywindował partię nawet na 18 procent. Już przymierzano Sojusz na trzeciego do koalicji ze słabnącą Platformą. Spe­kulowano, co zrobi sam Miller - zadowo­li się wicepremierowską władzą u boku Tuska czy może wybierze majestat mar­szałka Sejmu? Po stokroć wyśmiewane jego powiedzenie o „prawdziwym męż­czyźnie”, który dobrze kończy, znów na­bierało aktualności. I nagle wszystko się zawaliło. W wyborach samorządowych jesienią 2014 r. SLD zalicza klapę, co pro­wokuje Millera do zmiany frontu. Spoty­ka się z Kaczyńskim, aby uwiarygodnić jego zarzut wyborczego fałszerstwa. Ale tego nie kupiły już ani elity, ani tradycyj­ny wyborca postkomunistycznej lewicy. Dalej była już równia pochyła.
   Dlaczego tak wyszło? - Jedni twier­dzą, że lewica powinna pachnieć Chle­bem. Inni, że władzą. Należę do tej drugiej grupy - stwierdza Miller. Co ma oznaczać, że wyjście z orbity PO na fi­niszu tamtej kadencji uważa jednak za błąd. Ale czy również tłumaczy i to, że za­pach obecnej władzy jest mu teraz miły?

POWINOWATY Z KACZYŃSKIM?
Można bowiem spojrzeć na polską politykę z zupełnie innej perspek­tywy, skąd nie jest aż tak istotne, kto broni demokracji, a kto zwalcza dziedzi­ctwo postkomunizmu. W tym celu warto się cofnąć do pierwszych miesięcy 2002 roku. To czas, gdy rząd Millera zdobyw­szy władzę staje wobec wielkiego proble­mu: jak wywiązać się z hojnych obietnic, gdy w budżecie monstrualna dziura, a gospodarka na granicy recesji?
   Premier zamierza zwiększyć popyt - lecz stojący na czele NBP i Rady Polityki Pieniężnej Leszek Balcerowicz ani myśli ciąć stóp procentowych. Miller eskaluje więc konflikt: od publicznych połajanek, przez sejmową uchwałę wzywającą RPP do „wspierania polityki gospodarczej rządu”, aż po szantaż projektem ustawy poszerzającej skład rady. Jeśli zostanie uchwalona, to większość parlamentarna będzie mogła obejść konstytucję i zdobyć kontrolę nad niezależną instytucją.
   Jednak Miller ustąpił. Nie dlatego, że przestraszył się bankowców i „Ga­zety Wyborczej”. Miał przecież popar­cie ludu, który Balcerowicza najchętniej posłałby na szafot. Ustąpił przed presją zewnętrzną. Polska była już na finiszu negocjacji akcesyjnych z Unią, gdy Bruk­sela wysłała do Warszawy czytelny syg­nał: jeśli nie chcecie tego zniszczyć, to cofnijcie się, bo zamach na bank central­ny w Unii nie przejdzie.
    „Dzisiaj to już inne czasy. Każdy pol­ski rząd może robić to, co mu się podo­ba, oczywiście w unijnych ramach, ale one są dość rozciągliwe” - jeszcze trzy lata temu komentował Miller. Konflikt o Trybunał Konstytucyjny pokazuje jed­nak, że to błędna diagnoza. Choć łatwiej można zrozumieć źródła podziwu Mil­lera dla Kaczyńskiego, który ustępować przed Unią wcale nie zamierza.
   Nie od dziś jest zresztą dumny z mode­lu, który półtorej dekady temu zaszcze­pił polskiej polityce: zdobycie władzy na czele wodzowskiej, zdyscyplinowanej partii, a następnie przeniesienie scentra­lizowanego układu na poziom państwa. Nie bez racji podkreśla, że Tusk i Kaczyń­ski poszli jego śladem. Tyle że zaszli dużo dalej. Pierwszy był sprytniejszy w kumulowaniu miękkimi metodami władzy, drugi bardziej brutalny. Ale to z punktu widzenia Millera nie zarzut, lecz rzecz godna podziwu. Jeśli coś ma dzisiaj Ka­czyńskiemu do zarzucenia, to co najwy­żej schowanie się za plecami Szydło.
   Tylko czy taki opis polityki - poprzez analizę jej oprzyrządowania, technik sprawowania władzy, wyważania sku­teczności w osiąganiu celów - nie usuwa z pola widzenia czegoś istotnego? Igno­ruje przecież społeczną bazę, redukując perspektywę do samej nadbudowy. Łu­dzi atrakcyjnością schematu narzucania politycznej woli, pomijając rolę polityki jako narzędzia odtwarzania wspólnoty obywateli. Nie uwzględnia ani roli idei, ani znaczenia ludzkich charakterów. Czyli tego wszystkiego, co jeszcze nie­dawno legitymizowało Tuska, a i wcześ­niej samego Millera jako pełnoprawnych członków demokratycznej wspólnoty w Europie. I tego, co dziś delegitymizuje Kaczyńskiego.
   Dążenie do władzy samo w sobie jesz­cze bowiem nie jest źródłem zła. Zło leży w celach, do których realizacji władza może zostać użyta. Sam Miller jeszcze nie tak dawno nie miał co do tego wątpliwo­ści. Analizując w rozmowie z Krasowskim pierwsze rządy PiS, opisywał Kaczyńskie­go jako „melanż Piłsudskiego, Dmowskie­go i Gomułki”. Mówił też o „typach spod ciemnej gwiazdy” w MSW, wymiarze sprawiedliwości i w służbach - „którzy nie cofną się przed niczym, bo są fanaty­kami, bo uważają siebie samych za mści­cieli”. I jeśli - jak zastrzegał - nie obawiał się w latach 2005-2007 ewolucji ku auto­rytaryzmowi, to głównie dlatego, że „mię­dzynarodowe otoczenie na to nie pozwoli, a społeczeństwo tego nie zaakceptuje”.
   A dziś - kiedy Leszek Miller dojdzie do wniosku, że zagrożenie autorytaryzmem znów stanie się realne?
   Wymienia: - Po pierwsze, kiedy od­będzie się zamach na sądy powszechne. A po drugie, kiedy reformą prawa wybor­czego zostanie zablokowana możliwość zmiany władzy.
Słusznie. Tylko czy na obronę demo­kracji nie będzie już wtedy za późno?

Kandydatka

To jedna z najdziwniejszych karier dekady i poszukiwanie nowego sposobu na istnienie w polityce. Magdalena Ogórek była już aktorką, modelką, prezenterką, nauczycielką akademicką i eseldowską kandydatką na prezydenta. Czy PiS też jej coś da?

Zachwyca się prezydenturą Andrzeja Dudy na każdym kroku chwali politykę PiS, atakuje rządy PO-PSL, gani KOD. Z uznaniem wypowiada się o Macierewiczu i Ziobrze, krytykuje za to sędziego Rzeplińskiego, którego posądza o stronniczość wynikającą z politycznych aspiracji. Bo paraliżowanie Trybunału Konstytucyjnego przez partię rządzącą szczególnie jej nie niepokoi; nie widzi zagrożenia dla demokracji. Dlatego Unia, jej zdaniem, powinna dać Polsce spokój - w końcu sama „trzęsie się w posadach”, nie potrafi uporać się z emigrantami ani zatrzymać Brexitu. Podobnie jak politycy PiS mówi o hegemonii Niemiec, która „w Europie powoduje duże spustoszenie”, i uważa, że UE nie powinna przyjmować uchodźców, bo stanowią zagrożenie dla Europejczyków - szczególnie kobiet. Za Jarosławem Kaczyńskim powtarza, że trzeba zmienić konstytucję i że opozycja nie może przeszkadzać PiS w rządzeniu. W jej wypowiedziach pojawia się nawet słynny „układ”, spoiwo pisowskiej polityki. Idealna „lwica prawicy”, choć lepiej ubrana. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze w zeszłym roku była kandydatką SLD na prezydenta. Partii, której delegalizacji domagał się przecież Kaczyński i której zarzucał „powiązania ze światem przestępczym”.
   Magdalena Ogórek utrzymuje jednak, że o żadnej diametralnej zmianie poglądów nie ma tu mowy. Program PiS ma po prostu „wiele stycznych” z jej wyborczymi hasłami. - W kampanii też mówiłam, że prawo trzeba od nowa napisać. Upominałam się o polskich przedsiębiorców - o czym teraz mówi premier Morawiecki; proponowałam podniesienie kwoty wolnej od podatku i formę obrony terytorialnej - wówczas wszyscy z tego szydzili, a teraz MON ten plan wdraża. Trudno mi zatem nie popierać własnych postulatów, które realizują się na moich oczach - mówi.

Jaja
- Z przerażeniem patrzę na to wszystko. Bo pewnie nie tylko ja, ale przede wszystkim elektorat SLD zastanawia się, jak Sojusz mógł wystawić taką kandydatkę? - przyznaje Dariusz Joński. I choć niektórzy politycy lewicy przecierają oczy ze zdumienia, deklaracje Ogórek bynajmniej nie odstają od dzisiejszych poglądów jej niedawnych promotorów. Na entuzjastę nowej ekipy rządzącej wyrasta Leszek Miller, a i Włodzimierz Czarzasty nie szczędzi PiS pochwał za publiczne rozdawnictwo pieniędzy spod znaku 500+ oraz zapowiedzi obniżenia wieku emerytalnego czy rozwiązania problemu frankowiczów. - Miller nie reaguje na uwagi, że powinien się powstrzymać od wychwalania PiS, bo szkodzi całej lewicy. On uważa, że nam pomaga! - zżyma się jeden z ważnych polityków Sojuszu. - Co gorsza, w wewnętrznych badaniach wyszło, że ponad 80 proc. naszego elektoratu dalej sądzi, że to Miller jest szefem Sojuszu! Nie wierzę już w SLD - twierdzi. W kampanii Ogórek brzmiała dziwnie jak na SLD, teraz Sojusz do niej dołącza.
   Jeden z posłów PiS tak opisuje to zaskakujące wsparcie z lewej strony: - Ogólnie są niezłe jaja. Ludzie z SLD się do nas przymilają, szukają kontaktu, chcą nam doradzać. I nie mówię tylko o tych politykach z partyjnych dołów... - zaznacza. - Chcą się do nas przykleić jako takie socjalne skrzydło. Mają swoją pulę elektoratu, więc z naszego punktu widzenia taki support jest bardzo pomocny. Lewica, która będzie się oswajała z nami, nie będzie pracowała na siebie. A jeżeli coś im damy: miejsca, kontakty albo koneksje, będą chcieli utrzymać nas przy władzy - twierdzi. Nie wyklucza, że Ogórek liczy na jakąś rządową posadę. Słyszał pogłoski, że chciałaby wyjechać na zagraniczną placówkę, ale za wcześnie na takie propozycje.

Detektyw
- Magda ma czysto biznesowe podejście do polityki - tak tę reorientację na prawicę tłumaczy jej dawny pracodawca Grzegorz Napieralski. Po dotkliwej porażce w wyborach prezydenckich (2,38 proc.) wróciła do mediów. Niedawno została felietonistką „Uważam Rze Historia” i prowadzącą program „Atlas sztuki” (w internetowej telewizji „Rzeczpospolitej”). Jak twierdzi, rozwija swoją wielką pasję, jaką jest historia sztuki, i zgłębia temat grabieży polskich dóbr kultury. - Po 70 latach od wojny dalej nie wiemy, co się stało z ogromną ilością wywiezionych z Polski dzieł sztuki, a one czasem są na wyciągnięcie ręki! Udało mi się dotrzeć do takiej historii. Jednak część moich badań musi na razie pozostać tajemnicą. Akta, które dotyczą tej sprawy, leżą w tajnym archiwum w Watykanie. Od pół roku usiłuję uzyskać do nich dostęp.
   Prawicowe media piszą, że Ogórek „wyrasta na ważnego reportera-detektywa poszukującego zaginionych dzieł sztuki”. Na wiosnę przyszłego roku planuje wydać na ten temat książkę. Nie wyklucza jednak, że będzie próbowała wrócić do polityki: -Nie chcę kokietować. Dlatego powiem tak: jeżeli ktoś ma za sobą udział w kampanii prezydenckiej, to ten polityczny bakcyl oczywiście dalej w nim jest i w każdej chwili może się reaktywować.
   Na razie zaczęła pojawiać się na pisowskich imprezach. Gościła m.in. na promocji książki rodziców Andrzeja Dudy (z którymi chętnie się fotografowała) i na premierze biografii Lecha Kaczyńskiego. -A dostać się tam wcale nie było łatwo. Nawet ludzie PiS mieli problem, bo po prostu było za mało miejsca. Jej się jakoś udało i nawet siedziała zaraz za przedstawicielami rządu - opowiada jeden z uczestników spotkania. Była także obecna na imprezie Instytutu Strategii i Rozwoju - agencji PR założonej przez warszawską radną SLD Agnieszkę Jadczyszyn i Ilonę Klejnowską, niegdysiejszego „aniołka Kaczyńskiego”, obecnie żonę Mariusza A. Kamińskiego. Jak wspomina jeden z uczestników: - To było specyficzne grono pisowsko-eseldowskie. Ogórek dobrze się tam odnalazła. Podobnie jak na prezentacji przez wicepremiera Glińskiego aplikacji ArtSherlock, która ma pomóc w odnajdywaniu zrabowanych dzieł sztuki.
   I tu pojawia się kolejna styczna z PiS. Ogórek zaangażowała się w poszukiwania wywiezionych z Polski dóbr kultury. Twierdzi, że wpadła na pewne tropy, ma pomysł, jak niektóre z nich odzyskać. Uważa, że potrzebna jest współpraca z MSZ i resortem kultury, może nowa komórka organizacyjna. Jej znajomi sugerują, że liczy na posadę w MKiDN, nawet na stanowisko wiceministra. Jednak Ogórek utrzymuje: - Tym tematem powinny się zająć dodatkowe osoby, które podejdą do niego z absolutną pasją, ale jednocześnie nie będą spętane urzędniczymi ramami. Taki urzędnik ma zawężone pole negocjacyjne, trudniej mu np. rozmawiać z synem nazisty, któremu wciąż bliskie są poglądy ojca. Wspomina o koncepcji instytutu - zespołu powiązanego z MKiDN. Dopytywana, czy rozmawiała na temat swoich pomysłów z ministrem Glińskim, woli nie odpowiadać. Pytana, czy widziałaby siebie na czele takiego zespołu, mówi, że nie chce sobie nic uzurpować i jak na razie to wszystko dywagacje, których nie chce komentować.
   Taki alians z PiS mógłby jej pomóc w dalszym budowaniu kariery A i dla partii rządzącej być potencjalnie korzystny Raz, że neofitka (a ci z reguły należą do najbardziej zagorzałych zwolenników PiS), dwa, że ze Śląska - to mogłoby być kolejne puszczenie oka do Ślązaków, o których przychylność zabiega Kaczyński. Do tego Ogórek jest młoda, medialna, sprawnie korzysta z mediów społeczności owych (ostatnio głośno było o jej wymianie zdań z Tomaszem Lisem, którego nazwała „niezrealizowanym kandydatem na prezydenta”), marketingowo można byłoby to wykorzystać, formułując przekaz skierowany do najmłodszej grupy wyborców, których prędzej przekona Magda Ogórek niż polityczki w stylu Beaty Mazurek.
   - Zawsze miała koligacje prawicowe. Wierząca, katoliczka, Ślązaczka. Do SLD trafiła dlatego, że kiedy jako młoda dziewczyna przyjechała do Warszawy, akurat ta partia była u władzy - mówi Ryszard Kalisz. Tę opinię potwierdza inny nasz rozmówca i wspomina, że kiedy rządziła Platforma, a sondaże Sojuszu na tle dwóch głównych partii wyglądały mizernie, Ogórek próbowała się zaczepić w PO. Nawiązała kontakty, ale nic z tego nie wyszło. W 2011 r. wystartowała więc w wyborach do Sejmu z ramienia SLD. Mimo że wsparcia w kampanii udzielili jej m.in. Aleksander Kwaśniewski i Ryszard Kalisz, mandatu nie zdobyła. Na kilka lat zniknęła z polityki. Poszła do NBP; zajęła się działalnością naukową.

Służby
Wróciła w dniu śmierci Józefa Oleksego, kiedy to Leszek Miller postanowił zaprezentować kandydatkę SLD na prezydenta. Kampania Ogórek była kuriozalna. Szybko pojawiły się zgrzyty i odmienne koncepcje działania, współpraca do końca się nie układała. Skończyło się tym, że Ogórek ostentacyjnie zaczęła podkreślać, że jest „kandydatką niezależną”, a SLD zagroziło wstrzymaniem finansowania jej kampanii. - Przyznaję, byliśmy debilami, bo zgłosiliśmy bezsensownego kandydata na prezydenta i zrobiliśmy beznadziejną kampanię wyborczą - rzuca Włodzimierz Czarzasty, szef SLD. A niektórzy jego partyjni koledzy idą jeszcze dalej i w wystawieniu Ogórek dopatrują się działań służb. - Pojawił się facet, który namawiał Leszka Aleksandrzaka, aby przekonał nas do wystawienia Ogórek. Obiecywał wsparcie, ale niedługo potem się ulotnił. To wygląda tak, jakby ktoś próbował rozbić Sojusz od środka - przekonuje jeden z byłych posłów. Aleksandrzak, pytano ten wątek, ucina: - Były różne osoby, które tę kandydaturę wspierały, także ze środowiska biznesowego... Tyle tylko, że w kampanii prezydenckiej politycy SLD twierdzili coś zgoła innego - że służby próbują zdyskredytować Ogórek.
   Chodziło głównie o artykuły na temat męża Ogórek, kiedyś posła tej partii, dr. Piotra Mochnaczewskiego (rocznik 1965). O wyciąganie mu wyroku za jazdę po pijanemu i przypominanie, że nie był to pierwszy raz, kiedy wsiadł po alkoholu za kierownicę (w latach 90. wjechał w traktor, miał jednak immunitet). O wytykanie, że jego nazwisko znalazło się na liście Macierewicza oraz w sprawozdaniu z likwidacji majątku PZPR; czy wreszcie o nagłośnienie kompromitującej sprawy wyprowadzenia ze szkoły, w której był kanclerzem, sprzętu kuchennego wartego pół miliona złotych. Sprzęt w końcu zwrócono, a Mochnaczewski usunął się w cień. Nie jest już rektorem Małopolskiej Wyższej Szkoły im. J. Dietla w Krakowie, pozostał jednak prezesem spółki, która założyła uczelnię.

Tuning
Magdalena karierę w dużej mierze sobie wychodziła. Nie bała się podejść do znanego polityka lub dziennikarza, przedstawić się, pochwalić wykształceniem, zdolnościami, zagadnąć o pracę. Znajomości z wpływowymi osobami sporo jej ułatwiły. Raz pojawiła się szansa występów w telewizji, innym razem - zagrania epizodycznej roli w serialu lub niezbyt ambitnym filmie. Tak dorabiała do studiów, tak zaczepiła się w SLD. Jest pracowita i zdeterminowana, żeby zaistnieć - zgodnie podkreślają nasi rozmówcy
Przewinęła się przez wiele instytucji: od Kancelarii Prezydenta, przez NBP po spółkę Jana Kulczyka (Autostrada Wielkopolska) oraz TVN24 BiŚ. Nigdzie nie zagrzała zbyt długo miejsca. Na potrzeby kampanii zgrabnie podrasowano jej oficjalne CV To, co w jej życiorysie przedstawiane jest jako praca - w kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego czy premiera Millera - w istocie było jedynie praktyką. Etat dostała dopiero w MSWiA, dzięki ówczesnemu szefowi resortu Ryszardowi Kaliszowi. - Ale - jak zaznacza Kalisz - udało się dopiero, kiedy pojawił się wakat. W ministerstwie oprócz pracy znalazła także męża - Piotr był wówczas dyrektorem jednego z departamentów. Kalisz został nawet świadkiem na ich ślubie.
   Potem pracowała u Napieralskiego, w tym czasie szefa SLD. I choć w wywiadach powtarza, że była „szefową gabinetu przewodniczącego”, Napieralski inaczej to zapamiętał: - Przecież ja nawet nie miałem gabinetu. Ona pracowała dla całego prezydium klubu. Zajmowała się organizowaniem spotkań, rezerwowaniem biletów, kserowaniem materiałów. Jest sprawna, ogarnięta. Ale-podkreślam nie uczestniczyła w podejmowaniu żadnych decyzji politycznych.

Romans
To taka śląska szwarno i fest łobrotno dziołcha, bo urody i zaradności nie można jej odmówić. Urodziła się pod koniec dekady Gierka (1979 r.), w Rybniku, w górniczej rodzinie. Kiedy miała 13 lat, straciła mamę. Nowotwór, za późno wykryty. Dlatego blisko 20 lat później zainicjowała kampanię społeczną „Twoje życie - Twój wybór”, w ramach której po Śląsku zaczęły jeździć mammobusy (równocześnie był to element jej kampanii wyborczej do Sejmu).
   Dziś sama jest mamą-wychowuje 11-letnią Magdę. Choć od kilkunastu lat mieszka w Warszawie, nie ucieka od korzeni: często podkreśla, że zapoznaje córkę z kulturą i tradycją Śląska, a jedną z pierwszych książek, jakie jej czytała, były „Bery i bojki śląskie” Stanisława Ligonia. Przykłada dużą wagę do wykształcenia córki. Mała Magda chodzi do prywatnej polsko-angielskiej podstawówki (gdzie czesne wynosi ok. 1,6 tys. zł za miesiąc), interesuje się sztuką, ma osiągnięcia w konkursach recytatorskich. Mama chętnie chwali się jej sukcesami w mediach społecznościowych.
   Sama też była pilną uczennicą. Do szkoły poszła rok wcześniej niż rówieśnicy; dostała się do renomowanej rybnickiej „Hanki” (obecnie IILO im. A. Frycza Modrzewskiego); udzielała się w kółku historycznym i strzeleckim. Potem były studia historyczne na Uniwersytecie Opolskim, podyplomówka na UW, kurs w European Institute of Public Administration w Maastricht, wreszcie doktorat na UO - temat: „Beginki i waldensi na Śląsku i Morawach do końca XIV wieku” (miażdżącą recenzję tej pracy opublikował w „Rocznikach Historycznych” prof. Paweł Kras z KUL).
   Z Piotrem małżeństwem są od 2004 r., Magda jest jego drugą żoną. Ich związek omal się nie rozpadł. Jeszcze niedawno mówiło się o rozwodzie i romansie Ogórek z Bartoszem Węglarczykiem. Dziennikarz w ostatnią Wigilię pochwalił się nawet na Facebooku pierścionkiem od Tiffany’ego, który zamierzał wręczyć Magdzie. Ale zaręczyny z mężatką się nie powiodły. Magda postawiła na rodzinę . A może nie tylko. - W PiS rozwody są źle widziane - kwituj e ich wspólny znajomy

Pytania
Dla jednych to przykład kariery w stylu Nikodema Dyzmy, gdzie przypadek miesza się ze sprytem i koneksjami. Dla innych znak czasów, kariera w amerykańskim stylu, choć przykrojona do polskich warunków. Magdalenie Ogórek na pewno nie można odmówić samozaparcia i dużych ambicji. Choć wydaje się, że wciąż szuka pomysłu na siebie, bez wątpienia osiągnęła już jedno - jest pierwszą pełnokrwistą polityczną celebrytką. I kobietą, która pogrążyła postpezetpeerowską gwardię. Czy PiS, jeśli ta partia ją w końcu przygarnie, też przyniesie pecha?
Malwina Dziedzic

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz