Jarosław
Kaczyński może doprowadzić do katastrofy, której rozmiarów nie jesteśmy wstanie
przewidzieć - ostrzega Jarosław Wałęsa, eurodeputowany PO
Rozmawia Aleksandra Pawlicka
NEWSWEEK: Dlaczego zawiesił pan członkostwo w PO?
JAROSŁAW WAŁĘSA: Mało rzeczy denerwuje mnie bardziej niż działacz, który po
latach w partii zaczyna nagle publicznie się dziwić, że mógł znaleźć się w
takim gronie i z takimi programami. Dlatego tę sprawę wyjaśniam bezpośrednio
z kierownictwem. Nosiłem się z decyzją parę tygodni, to była kumulacja wielu
krytycznych refleksji. Przekazałem je Grzegorzowi Schetynie. Nasze spotkanie
było trudne, momentami wręcz nieprzyjemne, ale wydaje mi się, że trochę się
zrozumieliśmy.
Długo rozmawialiście?
- 15 minut.
15 minut?
- Tak, w przerwie między
głosowaniami.
A z Donaldem Tuskiem pan
rozmawia?
- Spotkałem się z nim po rozmowie
z Grzegorzem Schetyną. Donald Tusk jest moim mentorem, człowiekiem, który 11
lat temu zaprosił mnie do Platformy, dlatego zawsze chętnie słucham, jak
ocenia sytuację w Europie, w Polsce, w Platformie.
Czyli PO nadal Tuska
interesuje?
- Proszę pytać o to Donalda Tuska.
Co jest dziś największym
zagrożeniem dla Platformy?
- Podział. Może dojść do separacji
kilku czy kilkudziesięciu posłów. Może nastąpić transfer do Nowoczesnej
albo powstać zupełnie nowy klub parlamentarny. I to jest najważniejsze
wyzwanie dla Grzegorza Schetyny: utrzymanie jedności partii. Musi pokrzepiać,
zjednywać i dowartościowywać, bo bycie w opozycji jest trudne, przerabiałem to
w latach 2005-2007 i wiem, że w takim czasie potrzeba naprawdę dobrego i
mądrego lidera, który potrafi scalać zespół.
Schetyna na razie wyrzuca.
- Rządzi partią od paru miesięcy,
trzeba mu pozwolić poukładać partię po swojemu i pokazać, na co go stać.
Pana ojciec, Lech Wałęsa, mówi,
że Schetyna będzie grabarzem PO, czym więc szef partii pana przekonał?
- Nie powiedziałem, że mnie
przekonał. Mam wciąż wątpliwości. Grzegorz Schetyna musi zrozumieć, że nie
może brać wszystkiego na swoje barki, że ma wielu doświadczonych ludzi, którzy
mogą mu pomóc w uczynieniu z PO silnej opozycji. Licytowanie się z Nowoczesną,
kto bardziej dowali PiS, uważam za bezsensowne. Musimy być merytorycznie przygotowani
i konkretnie odpowiadać na to, co robi władza. Punktować. W rozmowie ze
Schetyną pokrzepiające było to, że wydawało mi się, iż to zrozumiał.
Ile pan mu daje czasu?
- Moje zawieszenie mija we
wrześniu, wtedy odbędą się kongresy programowe PO i one pokażą, co Grzegorzowi
Schetynie udało się osiągnąć. Wtedy podejmę decyzję, czy gram dalej
z partią, czy zostaję politykiem niezależnym.
Co najbardziej zniechęciło
wyborców do Platformy?
- Zaczęliśmy za bardzo bić się w
piersi. Byłem jednym z pierwszych, którzy mówili, że jesteśmy zbyt aroganccy w
naszych rządach i powinniśmy się zreflektować. Ale wnioski należy wyciągać do
pewnego momentu, a my zapędziliśmy się w przepraszaniu w kozi róg i
zaprzepaściliśmy tym samym najważniejszy przekaz - to, że osiem lat naszych
rządów to był najlepszy dla Polski czas, jeśli chodzi o inwestycje i rozwój.
Zabrakło eksponowania sukcesów, pozwoliliśmy wmówić Polakom, że rządy PO to był
czas dla kraju stracony. A przecież nie był, co widać gołym okiem.
PiS mówi: autostrady, orliki,
ale o obywatelach zapomnieli. To my
daliśmy ludziom 500 złotych na dziecko.
- Gdyby zabrakło odpowiedzialnych
rządów PO, tego, że prowadziliśmy rzetelną politykę fiskalną, trzymaliśmy
budżet w ryzach i działaliśmy w warunkach procedury nadmiernego deficytu
nałożonej przez Komisję Europejską po rządach PiS w latach 2005-2007,
to dzisiaj PiS nie mogłoby rozdawać owoców naszej pracy. Zgadzam się, że 500
zł to doskonały strzał i trudno będzie go przebić, bo jak człowiek widzi w
portfelu dodatkowe 500 czy 1000 złotych, to oczywiście powie: wzbogaciłem się
za rządów PiS. I nikt nie będzie się zastanawiał nad tym, że te pieniądze
wzięły się z odpowiedzialnych rządów PO.
Tyle że jeśli PiS będzie
kontynuowało rozdawnictwo, to Polska będzie musiała pożyczać coraz więcej
pieniędzy, obsługa długu będzie wyższa i w końcu kumulacja złych pomysłów
dotknie portfeli obywateli. Będą musieli płacić wyższe podatki, wyższe składki,
a wtedy i kwota 500 zł się skurczy.
Prawo i Sprawiedliwość jest na
fali, dopóki budżet, przygotowany zresztą jeszcze przez Platformę
Obywatelską, się domyka.
Kiedy fala zacznie opadać?
- Do końca roku PiS będzie biło
rekordy popularności, a potem zacznie się zjazd, bo kołderka budżetowa zawsze
jest za krótka, a gdy ktoś ciągnie ją tak nachalnie jak PiS, to musi jej
zabraknąć.
Czy poza rozdawnictwem coś
jeszcze pana niepokoi w poczynaniach władzy?
- Buta, z jaką depcze polską
demokrację. Przykładem z ostatnich dni jest ustawa, która pod płaszczykiem
działań antyterrorystycznych pozwoli wkrótce podsłuchiwać obywateli bez zgody
sądu, włamywać się do ich prywatnych komputerów, telefonów, tabletów.
W tej ekipie jest kilka osób,
które zostały skazane za nadużywanie uprawnień, i skoro raz im się upiekło, to
nie można mieć złudzeń, że mając ponownie władzę, będą próbowali robić to
samo. Tylko jeszcze szybciej i skuteczniej.
Pytała pani o grzechy PO - jednym
z nich było to, że Platforma nie znalazła w sobie wystarczająco dużo dyscypliny,
aby postawić przed Trybunałem Stanu Zbigniewa Ziobrę. Dlatego ci, którzy
łamali prawo, mogą pisać teraz własne ustawy pozwalające im naruszać swobody i
prawa obywatelskie.
Spodziewa się pan prowokacji po
wejściu w życie ustawy antyterrorystycznej?
- Nie mam co do tego złudzeń.
Zacznie się wielka wendeta przeciwko PO, Nowoczesnej, działaczom KOD,
przedstawicielom biznesu, nowym niepokornym, czyli dziennikarzom krytycznym
wobec PiS. Zacznie się szukanie haków, wyciąganie tego, co się da i co się nie
da, bo machina preparowania dowodów ruszy z impetem. Jeśli dodać do tego
przygotowywane zapisy o zatrzymywaniu majątków osób posądzonych o popełnienie
przestępstwa, oznacza to wyrzucenie do kosza fundamentalnej zasady
demokratycznego państwa prawa, czyli zasady domniemania niewinności. Tym samym
wkraczamy na prostą drogę rujnowania firm i dorobku osób niewygodnych dla
władzy. Zaczyna się dla Polaków ciężki czas.
Pan się boi prowokacji?
- Przyjmę ją jako naturalną
konsekwencję tych rządów. Przypomnę, że za poprzednich rządów PiS stosowało
wobec mnie różne prowokacje, próbując udowodnić kontakty z mafią, jakieś nielegalne
interesy, ABW mnie sprawdzała i niczego nie znaleziono, a spreparować jeszcze
wtedy się nie udało.
Teraz to co innego, mają już
skuteczniejsze instrumenty. Dlatego jeśli coś takiego wydarzy się w stosunku
do mojej osoby, nie zareaguję zdziwieniem. Nazwisko Wałęsa kłuje w oczy PiS w
sposób szczególny i jeśli będą mogli przez atak na moją osobę gnębić ojca, to na
pewno z tego skorzystają.
Boi się pan o ojca?
- Boję się. Ma swoje lata, słabe
serce. Boję się, że te ataki odbiją się na jego zdrowiu. Chciałbym, żeby się
nie załamywał.
A załamuje się?
- Lech Wałęsa to twardy zawodnik i
stara się nie pokazywać po sobie tego, co boli. Widać jednak, że emocje w nim
buzują. Chciałbym, by potrafił wyłączyć się z tej nagonki, nie czytał tych
wszystkich kłamstw, tego hejtu, nie angażował tak emocjonalnie, nie zabierał
głosu przy każdej próbie kąsania go. Ale to niemożliwe, bo wszyscy wiemy, że
mój ojciec jest niesterowalny i będzie robił to, co będzie chciał.
Jako syna boli mnie, że mając
swoje lata, nie może cieszyć się Polską i tym, co udało mu się osiągnąć, ale
musi zużywać energię na odpieranie ataków małych ludzi, którzy chcą go
zniszczyć z powodu nienawiści jednego człowieka.
Jarosława Kaczyńskiego?
- A kogóż innego? Przykład z
ostatnich dni - wystawa w Bundestagu, na której nie ma miejsca dla Lecha
Wałęsy, jakby nic nie zrobił dla budowania relacji polsko-niemieckich.
Niebywały dowód arogancji ekipy Jarosława Kaczyńskiego. Ludzie do mnie dzwonią
i mówią: „Jarek, ty się nie przejmuj, przecież twojego ojca nikt nie wymaże z
historii”. Ale Stalin wymazywał, nawet z oficjalnych zdjęć. Wymazywał tych,
których uważał za nieprzychylnych.
PiS robi to samo. Zakłamuje historię,
pisze ją na nowo, wierząc, że jak będzie się powtarzało wystarczająco długo, to
przekona się wszystkich, że Wałęsy w historii Polski nie było.
Na tym polega propaganda.
- Ojciec strasznie jest tym struty
i rzutuje to na jego odbiór całej rzeczywistość. Skoro bez mrugnięcia okiem
można gnębić bohatera narodowego, to w zasadzie każdy z nas może czuć się
zagrożony.
Rozmawia pan z ojcem o tym, co
dzieje się w Polsce?
- Nie rozmawiamy telefonicznie, bo
z tatą trudno rozmawia się przez telefon, a twarzą w twarz widziałem się z nim
dwa miesiące temu.
Jak już się spotykamy, to
następuje burza mózgów.
Lech Wałęsa uważa podobno, że
jego syn, eurodeputowany, mógłby stanąć na czele KOD?
- Naprawdę? Pierwsze słyszę.
A mógłby?
- Chodzę na marsze, jeśli trzeba
będzie zabrać głos, to zrobię to z przyjemnością.
Jeśli Polska będzie
potrzebowała Wałęsy jako lidera KOD?
- Jeśli będzie potrzebowała
Polska, to oczywiście.
Czym jest KOD?
- Jest potrzebny polskiej
demokracji jak powietrze. To wspaniała inicjatywa. Zryw społeczny, który
porównałem do nowej Solidarności, za co zostałem skrytykowany, ale naprawdę
uważam, że jest to płaszczyzna porozumienia dla ludzi o różnych poglądach, z
różnych partii. Dla tych zaangażowanych społecznie i tych, którzy do tej pory
się nie angażowali, ale rozumieją, że w Polsce dzieje się coś nie tak. Dopóki
KOD będzie ruchem ponad podziałami, będzie rósł w siłę. Pytanie, czyjego
liderzy potrafią obronić się przed zakusami zamienienia swojej inicjatywy w
partię polityczną i wystawiania w wyborach własnych list?
Tyle że takie jest właśnie
oczekiwanie społeczne: zjednoczenie opozycji
pod sztandarami KOD.
- Możemy organizować się pod sztandarami
KOD, ale nie zamieniać go w partyjne struktury. Solidarności też nie wyszedł na
zdrowie romans z partyjną polityką. Cel jest, owszem, wspólny - nazywam go
depisyzacją, bo odsunięcie PiS od władzy to tylko początek, potem trzeba
naprawić to, co udało się im zniszczyć. A to jest zadanie na miesiące, jeśli
nie lata.
Czy UE i jej instytucje mogą
pomóc konkretnymi decyzjami w obronie polskiej demokracji?
- Początkowo wydawało mi się, że w
związku z problemami, jakie ma UE, czyli kryzysem migracyjnym i Brexitem, Bruksela będzie się starała zamieść sprawę polską pod
dywan. Jednak w związku z tym, że opór obecnej władzy w Polsce jest tak silny,
sądzę, że czekają nas poważne restrykcje.
Ostatnia wizyta wiceszefa
Komisji Europejskiej Fransa Timmermansa w Polsce pozostawiła odmienne wrażenie
- Bruksela oddaje całą inicjatywę w ręce PiS.
- Błędem PiS jest to, że nie zdaje
sobie sprawy, jak wiele rzeczy trzeba załatwiać w Brukseli. Stoimy przed realną
groźbą rewizji budżetowej, co oznacza, że pieniądze przyznane Polsce do 2020
r. mogą zostać obwarowane dodatkowymi warunkami, które utrudnią ich wydanie,
co de facto będzie oznaczać ich utratę. Polskie samorządy rozpisały już
konkursy na europejskie fundusze i jeśli PiS zaprzepaści te pieniądze przez
nieudolność swojej polityki, odczuje to każda gmina. Rolnicy już to wiedzą.
Mieli dostać pieniądze z dopłat bezpośrednich pod koniec zeszłego roku, a rząd
poprosił o możliwość przesunięcia wypłat. Mamy pół roku opóźnienia w wydawaniu
tych najłatwiejszych do wydania środków. Jeśli dodać do tego zakusy wielu
krajów, aby w ramach rewizji budżetowej przerzucić środki z polityki
regionalnej na proinwestycyjną, to słynne „yes, yes yes”
Kazimierza Marcinkiewicza zamieni się w „no, no, no” Brukseli. A przecież
utrata funduszy to niejedyne zagrożenie.
Jakie są inne?
- Brexit
podgrzał wewnątrzunijną debatę na temat
tworzenia twardego jądra, czyli małej Europy. Rozbudził nastroje eurosceptyczne
w wielu krajach i Polska zamiast w tej sytuacji próbować być ważnym graczem,
sama wyklucza się z debaty. Polscy ministrowie przyjeżdżają do Brukseli jak do
obcego miejsca, które należy zwalczać w imię źle rozumianej suwerenności.
W czasach pierwszych rządów PiS wydawało
mi się, że nie może się nam przytrafić gorszy szef dyplomacji niż pani Fotyga,
ale to, co robi teraz minister Waszczykowski, podający w wątpliwość potrzebę
integracji i oskarżający Unię o narzucanie
Polsce zasad niezgodnych z naszym prawodawstwem, to wręcz działanie na szkodę
kraju.
Eurodeputowani z innych krajów
pytają pana, co się dzieje w Polsce?
- Każda moja rozmowa w ciągu
ostatnich siedmiu miesięcy zaczyna się tak samo: „Co słychać w Polsce? Co się
tam dzieje? Możesz mi to wyjaśnić?”. Staram się wyjaśniać, ale coraz częściej
mówię, że będzie jeszcze gorzej, zanim zacznie być lepiej, i że ta ekipa nie
powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Zmiany, które już nastąpiły, to dopiero
początek złej zmiany, a jak daleko to pójdzie, zależy wyłącznie od wyobraźni
prezesa Kaczyńskiego. Uczciwie mówiąc, nie liczę na poprawę sytuacji i
praworządności w Polsce w ciągu najbliższych miesięcy.
O co chodzi Kaczyńskiemu?
- Często słyszę to pytanie i w
Parlamencie Europejskim, i na spotkaniach Klubów Obywatelskich w Polsce.
Wszyscy wiemy, że Jarosław Kaczyński, a tym samym PiS, opierają swoje funkcjonowanie
na negacji, na odrzuceniu wszystkiego, co nie ich. Daleko nie szukając, w
czasie forsowania ustawy antyterrorystycznej poseł sprawozdawca partii
rządzącej stwierdził: „Jeżeli nie jesteście za naszą ustawą, to znaczy, że jesteście
za terrorystami”. W tym tkwi sedno - wszystko musi być pod dyktando prezesa, a
kto ma inne zdanie, jest zdrajcą, wrogiem, sprzedawczykiem, nie broni interesów
Polski. To jest wciskanie ludziom przez gardło patriotyzmu, który ma tylko
jedną twarz i jest to twarz Jarosława Kaczyńskiego. To wręcz odpychające.
Jarosław Kaczyński jest
patriotą?
- We własnym mniemaniu jest przekonany,
że robi coś dobrego dla Polski. Ja uważam, że szkodzi Polsce i może doprowadzić
do katastrofy, której rozmiarów nie jesteśmy w stanie przewidzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz