Czy ślepa lojalność
wobec Jarosława Kaczyńskiego da się pogodzić z niezależnością na stanowisku
prezesa NBP? Adama Glapińskiego czeka wielkie wyzwanie. Ale bank centralny
jeszcze większe.
MIŁOSZ WĘGLEWSKI
Formalnie
nie należy do PiS, ale politykę gospodarczą obecnej władzy popiera całym sercem.
Uważa się za niezależnego ekonomistę, ale z drugiej strony od lat jest związany
z Jarosławem Kaczyńskim i deklaruje bezwarunkowy podziw dla jego politycznych
wizji. Zarzeka się, że niezależność NBP jest poza dyskusją i że nie zamierza
zmieniać prowadzonej przez polski bank centralny polityki ostrożnościowej. Ale
zarazem - wbrew wszystkim liczącym się ekonomistom - przekonuje, że obietnice
wyborcze PiS można realizować bez jakiegokolwiek zagrożenia dla finansów
państwa.
Adam Glapiński, 66-letni ekonomista, ale też polityk, niemal na pewno
zastąpi w czerwcu Marka Belkę na fotelu prezesa Narodowego Banku Polskiego.
Dobra zmiana?
INWESTORÓW NIE STRASZY
Dla wielu ekspertów
to, kto zostaje szefem NBP, jest znacznie istotniejsze niż obsada głównych
resortów gospodarczych. Bo bank centralny to instytucja, którą można porównywać z
Trybunałem Konstytucyjnym. Trybunał jest głównym „bezpiecznikiem” systemu
demokratycznego i państwa prawa. NBP - gospodarki i finansów państwa.
Od tego, czyjego prezes jest odporny na oczekiwania i naciski władzy,
zależy przecież solidność fundamentów systemu gospodarczego - od stabilności
złotego oraz cen po oprocentowanie kredytów i pożyczek Wystarczy, że zagraniczni
inwestorzy finansowi przestraszą się, że może być zagrożona niezależność banku
centralnego, a załamie się kurs złotego, raptownie wzrosną koszty pożyczania
pieniędzy przez państwo, dojdzie do zawirowań na rynku finansowym i bankowym.
Próbkę tego mieliśmy w styczniu, po tym jak agencja S&P obniżyła rating kredytowy Polski.
Glapińskiego inwestorzy na razie się nie boją. Od czasu powołania go z
początkiem marca do zarządu NBP - zresztą na wniosek Marka Belki, ponoć w zamian za poparcie przez PiS jego
kandydatury na szefa EBOiR - złoty odzyskuje siły, a ceny papierów skarbowych
są stabilne. - Profesor Glapiński będzie dobrym szefem NBP. W czasach brutalnej
walki politycznej to może być gładka zmiana - mówił w Radiu Gdańsk Jan
Krzysztof Bielecki, były szef doradców Donalda Tuska, który zna Glapińskiego
jeszcze z lat 80. W1991 r. w rządzie powierzył mu stery resortu budownictwa.
EKONOMISTA I APOLOGETA
To, że środowiska
gospodarcze „kupują” Glapińskiego jako przyszłego szefa NBP, dla wielu może być trudne do zrozumienia. Partia
Jarosława Kaczyńskiego nie ukrywa przecież chęci centralnego sterowania
państwowymi firmami i instytucjami publicznymi. Nie ma powodu, żeby inaczej
miało być w przypadku banku centralnego.
A przecież Glapiński od dawna popiera polityczną i gospodarczą
strategię Prawa i Sprawiedliwości. „Jarosław i Lech myślą dalekosiężnie,
syntetycznie (...). Gdy mówią o tym, co dobre dla kraju, ludzie niekoniecznie
to rozumieją, bo są jeszcze na poprzednim etapie, a Kaczyńscy są zawsze kilka
ruchów do przodu (...). Nie spotkałem w polityce człowieka bardziej
inteligentnego, lepiej rozumiejącego państwo, społeczeństwo i gospodarkę niż
Jarosław Kaczyński” - mówił w jednym z wywiadów w 2009 r.
Opinii nie zmienił, choć dziś bardziej oszczędnie je wyraża. Ale w
środowisku finansowym ten polityczny wizerunek waży widać mniej niż jego wiedza
i doświadczenie w sferze ekonomicznej. Pod tym względem prof. Marek Belka ma mieć godnego następcę. Też z profesurą z
ekonomii, otrzymaną trzy lata temu z rąk prezydenta Komorowskiego. I z
ministerialną praktyką w dwóch rządach.
Ale najbardziej liczy mu się doświadczenie w Radzie Polityki
Pieniężnej. W lutym 2010 r. mianował go do niej prezydent Lech Kaczyński,
któremu Glapiński doradzał. - Wydaje się, że prof. Glapiński ze
względu na dorobek naukowy oraz pracę w RPP jest kandydatem, którego rynek i
inwestorzy spokojnie
zaakceptują, bo będzie gwarantem
kontynuacji polityki NBP - twierdzi Roland
Paszkiewicz, szef analityków CDM Pekao SA.
Z DUSZĄ AKADEMIKA
Glapiński chętnie
zgadza się na rozmowę z „Newsweekiem”. Dość wyluzowany, często się uśmiecha, nie stroni od żartów. To gaduła, który
w powodzi dygresji potrafi zgubić główny wątek. Ale ma cenną cechę, rzadką w
kręgach PiS: nie pretenduje do nieomylności. Gdy nie ma wystarczającej wiedzy,
potrafi to wprost powiedzieć. Jest dość otwarty na dyskusję, umie słuchać,
tworzy swobodną atmosferę.
Dobre opinie o Glapińskim ma większość jego współpracowników, także
tych sprzed lat. No i studenci. Nauczycielem i wykładowcą akademickim jest od
lat 70. Głównie w macierzystej SGH (kiedyś SGPiS), ale wykładał też w Paryżu,
Kansas, Dubrowniku i w Kielcach. Na akademickich
forach internetowych jego wykłady (głównie z historii myśli ekonomicznej)
zaliczane są do najciekawszych. Ale nie brakuje studentów, którzy w Glapińskim
cenią nade wszystko luz, swadę i... niewielkie wymagania. Ponoć zaliczenie na
piątkę można dostać, wysyłając mu e-mailem referat na 3-4 strony.
W młodości marzył, aby być lekarzem neurologiem. Bał się jednak widoku
krwi, więc został ekonomistą, wydał z tuzin książek, ale najbardziej lubi
uczyć. - Choć, jak wiadomo, ekonomia przestała już być nauką - żartuje. A
polityka?
Twierdzi, że dał sobie z nią spokój: - To nie mój żywioł. Nie jestem do
niej dość twardy psychicznie.
JAK POWSTAWAŁY
FORTUNY
Aktywny w opozycji
już na przełomie lat 70. i 80., w stanie wojennym był
współprzewodniczącym podziemnej Solidarności w SGPiS; ale nie przecenia swych
zasług, przyznaje, że internowanie mu nie groziło. W1990 r. był w gronie
założycieli zarówno Porozumienia Centrum, jak i warszawskiego oddziału
Kongresu Liberalno- Demokratycznego, ale w końcu pozostał przy braciach
Kaczyńskich. Twierdzi, że był to nie tyle wybór między opcją konserwatywną i
liberalną, ile między „ludźmi z Warszawy i z Gdańska”. Uważa się jednak za
chadeka i należał do krytyków Leszka Balcerowicza.
Z ramienia Porozumienia Centrum wiatach 1991-1992 był dwukrotnie
ministrem - budownictwa w koalicyjnym rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego, a
potem współpracy gospodarczej z zagranicą w gabinecie Jana Olszewskiego. Z tamtych
czasów pamięta mu się głównie dwie decyzje. Pierwsza to wprowadzenie koncesji
na handel paliwami w rządzie Olszewskiego. Miało to uporządkować dziki rynek,
ale doprowadziło do jeszcze większego chaosu. Przed stacjami benzynowymi, jak w PRL, zaczęły się ustawiać
kolejki kierowców z kanistrami. Zdzisław Montkiewicz, podówczas prezes Ciechu,
zeznawał po latach przed komisją badającą tak zwaną aferę Orlenu, że z
nieznanych powodów jego firma nie dostała wtedy takiej koncesji i wypadła z
rynku, co pogłębiło chaos. Nie brakowało za to śladów wskazujących, że
koncesje otworzyły drogę do dominacji na rynku paliwowym debiutującej spółce
J&S i że dostawały je firmy związane z PRL-owskimi służbami specjalnymi.
Potem Glapiński (jako minister budownictwa) przeforsował tzw. ustawę
deweloperską, dzięki której gminy nieodpłatnie przekazywały spółdzielniom
mieszkaniowym grunty pod budownictwo wielorodzinne. Korzystały z tego w dużej
mierze spółdzielnie specjalnie w tym celu tworzone przez ludzi z dawnej
nomenklatury czy przez podejrzany biznes wyrosły z szarej strefy.
Z drobniejszych spraw wytykano mu znajomość z Grzegorzem Żemkiem, czarnym
bohaterem afery FOZZ, w której zdefraudowano ogromne pieniądze przeznaczone na
obsługę zadłużenia państwa. Jak twierdził Grzegorz Wojtowicz, były prezes NBP,
resort Glapińskiego miał nawet sugerować kandydaturę Żemka na wiceprezesa
banku centralnego. Wiąże się go także ze sprawą spółki Telegraf, która miała
być zapleczem finansowym PC i na początku lat 90. zamierzała założyć
telewizję. W przedsięwzięciu spore pieniądze umoczyły państwowe firmy.
W żadnej z tych spraw nie postawiono Glapińskiemu zarzutów. On sam zaś
nie chce do nich wracać. Gdy zaś próbują je odgrzewać dziennikarze, odpowiada
dwoma słowami: „prowokacja” i „bzdury”.
KAPITALIZM PAŃSTWOWY
Do aktywnej rządowej
polityki już go potem nie ciągnęło, choć w 1997 r.
został senatorem z ramienia Ruchu Odbudowy Polski Jana Olszewskiego, a po
powstaniu PiS trzymał konsekwentnie z braćmi Kaczyńskimi.
Gdy Prawo i Sprawiedliwość w 2005 roku doszło po raz pierwszy do
władzy, dało mu to posady szefa rad nadzorczych w spółkach KGHM i
Centralwings. A przede wszystkim (choć tylko na niespełna rok) dobrze opłacany
fotel prezesa Polkomtela. Niczego na tym stanowisku nie zdziałał. Gdy trzy
lata później operatora kupił Zygmunt Solorz-Żak, był zbulwersowany liczbą
świetnie opłacanych menedżerów i rozbuchanymi kosztami, nijak nie-
przekładającymi się na sprawność działania przedsięwzięcia.
Tyle, jeśli chodzi o doświadczenia w biznesie. Ale te nie są prezesowi
NBP niezbędne. A co z poglądami gospodarczymi Glapińskiego? Czy bliżej mu do
Johna M. Keynesa, orędownika aktywnej roli i interwencjonizmu państwa w
gospodarce, czy też do Miltona Friedmana, apologety liberalizmu i
nieskrępowanej gry sił rynkowych? - Jeśli miałbym
wybierać między Keynesem a Friedmanem, to najbliżej mi do Josepha Schumpetera,
którego poglądy są w Europie coraz bardziej cenione - mówi ze swadą.
Nad Wisłą austriackiego ekonomistę znają tylko fachowcy. No i studenci
Glapińskiego, który poświęcił mu swą pracę habilitacyjną. Wiedzą, że wystarczy
„błysnąć Schumpterem” na egzaminie i piątka murowana. Ten Austriak w połowie
zeszłego wieku stworzył swą teorię wzrostu i postępu, opartą na kluczowej roli
innowacji. Twierdził, że motorem gospodarki są twórczy przedsiębiorcy, a
zwłaszcza wielkie korporacje, mające kapitał na badania i wdrażanie postępu
technicznego. Z drugiej strony, Schumpeter powątpiewał w skuteczność
rynkowej gry popytu i podaży. Twierdził, że kapitalizm w końcu wyczerpie swe
możliwości rozwoju i zostanie zastąpiony gospodarką quasi-socjalistyczną, z
decydującą rolą wielkich monopoli, kontrolowanych i sterowanych przez państwo.
Trudno się więc dziwić, że Adam Glapiński jest entuzjastą planu
Morawieckiego, który ma przyspieszyć rozwój gospodarki dzięki państwowemu
wsparciu przedsiębiorczości i innowacyjności. I temu, że przyszły szef banku
centralnego wspiera rządowy koncept konsolidacji państwowych agend i spółek w wielki
holding, na wzór koreańskich czeboli. - To przyniosłoby ograniczenie kosztów
działalności, także biurokracji, oraz złagodziło cykliczność koniunktury w
różnych branżach - uważa. - Ale też pozwoliłoby na zwiększenie i skoncentrowanie
potencjału finansowego, bez czego nie włączymy się w światowy wyścig
technologii i innowacji.
BĘDZIE DOBRZE?
Metody
kontrowersyjne, a szanse realizacji pod dużym znakiem zapytania, ale
Glapiński wydaje się szczerze wierzyć w to, co mówi. Podobnie jak w to, że
obietnice wyborcze PiS uda się zrealizować bez narażania na szwank finansów
publicznych.
- Uważam, że rząd nie dopuści w
kolejnych latach do przekroczenia 3-proc. wskaźnika deficytu budżetowego.
Wydatki będą warunkowane dochodami budżetu, gdzie widzę duże rezerwy, głównie
w uszczelnieniu systemu podatkowego - zapewnia w zgodzie z oficjalną linią.
Dodaje przy tym, że uważa za możliwe rychłe wypracowanie kompromisu w kwestii
pomocy dla zadłużonych we frankach.
Glapiński powoli już wczuwa się w rolę prezesa NBP, choć dystansuje się
wobec falstartu, jaki popełnił w niedawnym wywiadzie dla Bloomberga, mówiąc,
że jest najpoważniejszym kandydatem na to stanowisko.
W tej roli nie powinien jednak niczym zaskoczyć. Lata stażu w RPP zrobiły
swoje. Opowiada się za klasyczną, konserwatywną polityką pieniężną banku
centralnego. Pytany, co to w praktyce znaczy, mówi o spokojnych ruchach stóp
procentowych, wyprzedzających trendy koniunktury i inflacji. Obecne - dodaje -
uważa za właściwe, nie widzi potrzeby dalszej ich obniżki; mogłoby to
pogorszyć sytuację sektora bankowego i jeszcze bardziej zniechęcić Polaków do
trzymania oszczędności w bankach. Ale nie odrzuca pytań o to, czy NBP - jak na
przykład amerykański Fed - mógłby odgrywać większą rolę w
aktywizowaniu gospodarki, choćby wspierając ją dodatkowymi pieniędzmi.
- U nas nie było i nie ma takiej
potrzeby ani możliwości. Pieniędzy nie brakuje ani bankom, ani
przedsiębiorcom, tym ostatnim raczej śmiałości do inwestowania. Ale w ramach swojego
mandatu NBP jest gotowy do współpracy z każdym rządem i podejmowania
odpowiednich działań - mówi.
W zasadzie ten wizerunek, który stara się przedstawić Adam Glapiński,
jest całkiem sympatyczny: pryncypialny, ale nie dogmatyk, otwarty na dyskusję
i kompromis. Tyle że podobny wizerunek swoich polityków przed wyborami
prezentowała partia, z którą jest związany. A potem okazało się to, co się
okazało. Pozostaje mieć nadzieję, że w przypadku Glapińskiego będzie inaczej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz