Zwykły słuchacz radia
W karierze Barbary Stanisławczyk sporo było wzlotów i upadków,
ale tak nieoczekiwanego wznoszenia nikt się nie spodziewał. Nowa prezes
Polskiego Radia zna radio głównie z odbiornika.
Grzegorz Rzeczkowski
O
pani prezes można usłyszeć wiele komplementów. Pracowita, wymagająca,
inteligentna, błyskotliwa, dowcipna, wesoła. Wulkan pomysłów, reporterski i
pisarski talent. Ale częstotliwość pochwał co najmniej równa jest ocenom
krytycznym. Pamiętliwa, wybuchowa, obrażalska, autorytarna, apodyktyczna.
Przekonana o własnej nieomylności. Z deficytem empatii.
- Nie mam ochoty rozmawiać o Barbarze
Stanisławczyk. Nie chcę i nie będę. Albo:
- Powiem, ale broń Boże nie pod nazwiskiem. Chcąc się czegoś dowiedzieć
o prezes Polskiego Radia, trzeba być przygotowanym na tego typu reakcje. Nawet
ze strony tych jej znajomych, którzy na rynku medialnym coś znaczą. - Nie
znosi krytyki. Obraża się, złości. Kiedyś na moich oczach cisnęła kubkiem o
ścianę - opowiada była współpracowniczka, która zna Stanisławczyk z
czasów, gdy ta kierowała miesięcznikiem „Sukces”.
W krainie kangurów
Pierwsze spotkanie nowej prezes z Radą Programową radia miało nie wykraczać
poza rutynę. Zwykła wymiana uprzejmości i trochę planów na przyszłość. Tak
przynajmniej wyobrażali je sobie członkowie Rady. Wszystko pewnie poszłoby
zgodnie z planem, gdyby nie wiceprzewodniczący Rady Krystian Legierski, który
spytał o powody zwolnienia dyrektora Jedynki Kamila Dąbrowy (wypowiedzenie
dostał od Stanisławczyk już pierwszego dnia jej urzędowania) oraz o odejście
szefowej Trójki Magdaleny Jethon. Dokończyć pytania jednak nie zdążył, bo
prezes wstała od stołu, rzuciła, że w takiej atmosferze rozmawiać nie będzie, i
wyszła energicznie, zamykając za sobą drzwi.
Legierski pewnie potraktowałby Stanisławczyk z większą wyrozumiałością,
gdyby wiedział, że z panią prezes trzeba delikatnie. Bożena Gaińska, kiedyś
dziennikarka pism kobiecych, dziś na emeryturze, przypomina sobie kolegium
redakcyjne „Kobiety i Życia” z początku lat 90. Właśnie ukazał się reportaż
Stanisławczyk o Janie Pawle II, a raczej o młodym
Karolu Wojtyle. Cytowała m.in. jednego z kolegów, który stwierdził, że nie ma
ochoty mówić, bo jest już zmęczony ciągłym opowiadaniem dziennikarzom o
papieżu. - Dziś cytowanie tego typu słów jest normą, wtedy nie. Pan zadzwonił
do niej z pretensjami, tekst został też skrytykowany na kolegium właśnie za tę
wypowiedź - wspomina Gaińska. - Basia wstała, łzy trysnęły jej z oczu i
wykrzyczała, że nie pozwoli sobie na takie traktowanie, bo ona nie przyszła do
nas jako młoda dziennikarka, tylko uznana reporterka. Byliśmy zszokowani.
Liliana Śnieg-Czaplewska, która w latach 90. pracowała ze Stanisławczyk
w „Twoim Stylu”, wspomina, że była przekonana o swej wartości, ale dość
powściągliwa w mówieniu o sobie.
- Miała już wtedy mocno
prawicowe poglądy. Na przykład absolutnie wszystko, co związane z PRL, było
złe. Specjalnie jednak się z nimi nie obnosiła, a też nikomu to w tamtych
czasach nie przeszkadzało, bo my polityką się nie zajmowałyśmy -opowiada dziennikarka.
Przez lata ta zasada obejmowała również Barbarę Stanisławczyk. Zawsze
stylowo ubrana blondynka, której koleżanki zazdroszczą dziewczęcej sylwetki.
Rocznik 1962, z pasją do nocnego grania na gitarze i czytania książek. Mąż na
dyrektorskim stanowisku w firmie sprzedającej klimatyzatory, poznany jeszcze
na studiach, 23-letni syn. - Jesteśmy związkiem tradycyjnym -
podkreślała kilka lat temu w „Dzień Dobry TVN”. O rodzinie
mówi niewiele, choć znajomi twierdzą, że z synem łączą ją bardzo silne więzi.
Z wykształcenia geodetka po Politechnice Warszawskiej i dziennikarka
(studia podyplomowe na Uniwersytecie Warszawskim). Po dyplomie wyjechała do
Australii, do siostry, by zarobić na lepszy start. Dopiero po powrocie, na początku
lat 90., zaczęła pisać do różnych tytułów, głównie reportaże do prasy kobiecej.
Tematyka raczej społeczna: dziewczynka chora na słoniowaciznę, sukienka ślubna
używana przez trzy panny młode, portret znanej pływaczki zdyskwalifikowanej za
doping, reportaż z rodzinnej wsi Ewy
Wachowicz, napisany tuż po jej nominacji na rzecznika rządu Pawlaka, ale też
z Bornego Sulinowa, które zaludniało się po wyjeździe Rosjan.
Publikowała w „Kobiecie i Życiu”, w „Twoim Stylu” i „Pani”, w której
szefowała działowi reportażu i była naczelną. Na początku ubiegłej dekady
nastąpiła dłuższa przerwa. Wróciła, by w 2006 r. objąć magazyn „Sukces”, a po
trzech latach zostać dyrektorem zarządzającym Wydawnictwa Przekrój wydającego
„Sukces” - nieistniejący już tygodnik
„Przekrój”.
O ile jako naczelna magazynu radziła sobie dobrze - zrestrukturyzowała
pismo, któremu groziło zamknięcie - to już dyrektorowanie było dla niej wyzwaniem
zbyt ambitnym. - Miała ogromne problemy z przygotowaniem budżetu
wydawnictwa. Przesuwała to z tygodnia na tydzień, widać było, że się na tym zwyczajnie
nie zna - mówi Jacek Kowalczyk, ówczesny naczelny „Przekroju”, dziś
redaktor w POLITYCE. W marcu 2010 r. została zwolniona. - Świat jej się
wtedy zawalił. Mocno to odchorowała, zamknęła się w sobie i zgasła, jakby była
pod wpływem leków uspokajających - wspomina znajoma.
Od TVN do TV Republika
W telewizji za to kwitła. - Jak zaczynała mówić, mogła właściwie
zająć cały program - wspomina jedna z koleżanek. Występowała w programie
Katarzyny Montgomery „Mała Czarna” w TV4, który przez
kilka lat współprowadziła m.in. razem z Aleksandrą Kwaśniewską, Karoliną Wajdą
i Agnieszką Maciąg. Dominujące tematy: seks, antykoncepcja, zdrada, wychowanie
dzieci, problemy rodzinne. Stanisławczyk pojawiała się również w bardziej
topowych programach - w TVN24 w „Drugim Śniadaniu Mistrzów”
Marcina Mellera i w TVP u Tomasza Lisa. Reprezentowała konserwatywny punkt
widzenia, dość krytyczny wobec poglądów liberalnych, choć nie napastliwy.
W przerwach między kolejnymi zmianami redakcji siadała do pisania
książek i doktoratu na UW („Wzorce patriotyzmu
jako przedmiot sporów i przewartościowań w świetle przemian cywilizacyjnych
i przekształceń ustrojowych w Polsce po 1989 roku”).
W sumie ma na koncie dziewięć publikacji.
Rozstrzał tematyczny i gatunkowy spory - spod pióra Barbary Stanisławczyk
wyszły reportaże, wywiady, a nawet powieści. Rozmawiała z Krzysztofem Kąkolewskim,
pisała o Marku Hłasce, funkcjonariuszach SB, prostytutkach, pomocy udzielanej
Żydom przez Polaków w czasie wojny. Przypomniała dziesięć sylwetek ofiar
katastrofy smoleńskiej, z Marią Kaczyńską na czele, oraz
ich krewnych zamordowanych w Katyniu. Najnowsza, wydana tuż przed ostatnimi
wyborami, książka nosi znamienny tytuł „Kto się boi prawdy? Walka z cywilizacją
chrześcijańską w Polsce”.
Pisarskie dokonania Stanisławczyk krytykę niespecjalnie zachwyciły, choć
niektóre jej dzieła doczekały się wznowień. Tak jak wydana po raz pierwszy w
1991 r. i napisana wspólnie z Dariuszem Wilczakiem na podstawie rozmów z
esbekami „Pajęczyna. Syndrom bezpieki”. Książka zawierała sensacyjną informację
(choć bez nazwisk), która potwierdziła się dopiero później, że druga żona
pisarza Pawła Jasienicy była podstawioną mu przez SB agentką.
Jedną z książek, z których Barbara Stanisławczyk jest najbardziej
dumna, czyli „Miłosne gry Marka Hłaski”, Ryszard Marek Groński na łamach
POLITYKI nazwał „pościelową” i „kapownikiem towarzyskim”. „W czynszówce, w
której Barbaras, objęła dozorcostwo, nazwiska żyjących i nieboszczyków
(nieraz jeszcze ciepłych) są eksponowane. Często ponad zasługi. Czynszówka ma
być Domem Literatury. Ale czy gorliwej krzątaczce chodzi o literaturę?” -
zastanawiał się zgryźliwie felietonista. Książka zawiera nie tylko opisy
tytułowych „miłosnych gier” głównego bohatera, w tym jego rzekomych związków z
mężczyznami, ale też stwierdzenia typu „najważniejszymi pismami literackimi
kierowali - bezpośrednio lub pośrednio - homoseksualiści”, czy sugestie, że
aby zrobić karierę pisarską w PRL, trzeba było „być Żydem lub wplecionym w
żydowskie koligacje”.
Uznanie krytyki mogło ominąć Stanisławczyk również ze względu na jej
specyficzny język, który dość trudno odkodować. Oto próbka wywiadu rzeki z
Krzysztofem Kąkolewskim, który był jej mentorem od czasów studiów dziennikarskich:
„Posiadł pan tajemnicę non-fiction i prawdę o człowieku, jako bohaterze
dokumentalnym. Reportażem pan się znudził i wtedy zaczął się dla pana czas
introspekcji. Mistrz zdecydował się zostać terminatorem w dziedzinie prozy. Czy
faktycznie zaczynał pan od początku, czy to tylko opinia złośliwców?”.
Niektórzy znajomi twierdzą, że zwolnienie z „Sukcesu" i chłodne
przyjęcie kolejnych książek przez tzw. mainstream mogło
pchnąć ambitną Stanisławczyk tam, gdzie o uznanie
łatwiej. Szczególnie dla osoby, która pokazała esbecki układ, oddała hołd
Polakom ratującym Żydów, o upamiętnieniu ofiar Smoleńska nie wspominając. Z
takim portfolio drzwi do „niepokornych” mediów stały otworem. Stanisławczyk
powoli znikała z „głównego nurtu”, publikując w tygodniku „wSieci”,
komentując u boku Joanny Lichockiej w TV Republika, goszcząc na antenie Radia Maryja.
Jej wypowiedzi to echo pisowskiego przekazu w formie nieskażonej.
Ukoronowaniem drogi, która zaprowadziła ją do fotela prezesa PR z
nominacji PiS, był wywiad udzielony braciom Karnowskim w ich tygodniku.
Wyróżnienie, które spotyka wyłącznie wybranych, creme de la creme prawicowego
środowiska. Tuż przed objęciem funkcji prezesa Stanisławczyk mówiła, że:
„jesteśmy świadkami świadomego uruchomienia wielkiej fali imigracyjnej. To
proces, na który elity europejskie dały przyzwolenie. (...) To kolejny etap
niszczenia cywilizacji chrześcijańskiej”. Realizowany przez te elity plan ma
doprowadzić do zbudowania „utopijnego świata, w którym nie będzie narodów, nie
będzie tradycyjnej rodziny, odwołania do Boga. To ma być globalna wioska,
»rojowisko« zamieszkiwane przez »wolnych ludzi«”.
Radio w służbie narodowi
Dziennikarze Polskiego Radia niewiele jeszcze mogą powiedzieć o nowej
prezes. Planów nie zdradza, poza ogólnymi stwierdzeniami o służbie „państwu,
społeczeństwu i narodowi” oraz „kreowaniu pozytywnych wzorców kulturowych”, co
wyraża się na razie w zapraszaniu przed mikrofon większej liczby prawicowych
publicystów.
Choć przy alei Niepodległości nie ma takiej fali czystek jak w TVP, to kilku dziennikarzy już wyleciało (ostatnio audycję
stracił Jan Ordyński, uznany za nie dość „pluralistycznego”). Wciąż
nieobsadzone jest stanowisko szefa Trójki, mimo że gabinet Stanisławczyk
odwiedziło już kilku kandydatów. Trudno w gruncie rzeczy się dziwić, bo na
radiowym zapleczu PiS nie było takiej kuźni „niepokornych”, jak TV Republika czy TV Trwam. Barbara Stanisławczyk też
nie za bardzo ma po kogo sięgnąć, bo ma zerowe doświadczenie w pracy radiowej.
Sama zresztą to przyznała na antenie Jedynki, mówiąc, że nominację dostała
jako „zwykły słuchacz radia”. Na marginesie, nigdy też nie zarządzała strukturą
liczebnie i organizacyjnie choćby zbliżoną do Polskiego Radia, nie ma też
żadnego doświadczenia w polityce. Stąd niektórzy dochodzą do wniosku, że swoją
przygodę radiową zakończy równie szybko jak kiedyś w „Przekroju”.
Jeśli ktoś sądzi, że takie głosy panią prezes zrażą, myli się. Chyba po
raz pierwszy w swej dziennikarskiej karierze Stanisławczyk została szefem nie
ze względu na kompetencje, ale poglądy. To jest ten kapitał, z którego będzie
korzystać. Jak sama mówi: „kto nie ryzykuje, nie pije szampana”.
Akcja weryfikacja
Po 13 grudnia
1981 r. władze PRL przeprowadziły w wielu środowiskach czystki polityczne.
Usunięto m.in. ponad 500 „nieprawomyślnych” pracowników Polskiego Radia i
Telewizji.
Latem
1980 r., gdy wybuchły strajki, prasa, radio i telewizja w pełni realizowały
wytyczne Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Jednak
powstanie Solidarności poważnie naruszyło monopol informacyjny władz. Związek
dysponował własną prasą, na czele z ogólnopolskim, podlegającym cenzurze „Tygodnikiem
Solidarność”. Walczył też (z gorszym skutkiem) o dostęp do radia i telewizji.
Najwierniejszym bastionem władz pozostawała telewizja. Jednak i tam tworzono
komórki Solidarności, próbowano walczyć o pluralizm.
Kres liberalizacji mediów położyło wprowadzenie w nocy z 12 na 13
grudnia 1981 r. stanu wojennego. Zawieszono wydawanie wszystkich tytułów
prasowych oraz programów' radia i telewizji, z wyjątkiem dwóch gazet
centralnych („Trybuny Ludu" - organu KC PZPR, i „Żołnierza Wolności”), 16
gazet partyjnych w województwach i I Programu PR i TVP Zmilitaryzowano Polskie Radio i Telewizję. Budynki
rozgłośni zajęło wojsko, rządy w nich przejęli w znacznym stopniu komisarze
wojskowi. Do pracy w czynnych redakcjach dopuszczono zaufanych dziennikarzy
(np. w Polskim Radiu była to grupa pod kierownictwem Aleksandra Lubańskicgo z
Naczelnej Redakcji Informacji PR), pozostałych urlopowano. Wśród pierwszych
kilku tysięcy internowanych znalazło się ponad stu dziennikarzy.
Władze przystąpiły do weryfikacji dziennikarzy oraz pracowników
administracji, wydawnictw, drukarń, kolportażu, pracowników technicznych.
Przeprowadzono ponad 10 tys. rozmów. W ich wyniku - według oficjalnych danych -
negatywnie zweryfikowano ponad 10 proc. środowiska dziennikarskiego. Zdaniem
opozycji oprócz zwolnionych kolejne 10 proc. objęto represjami, np. przesunięto na inne stanowisko, zdegradowano czy
wysłano na emeryturę. Odwołano z funkcji 60 redaktorów naczelnych, 78 zastępców
redaktorów naczelnych i 57 sekretarzy redakcji. Z rynku zniknęło 21 tytułów
prasowych (zlikwidowano m.in. takie gazety i czasopisma, jak „Kultura”,
„Trybuna Mazowiecka” czy „Gazeta Handlowa”).
Zasady weryfikacji zostały przygotowane najpóźniej w pierwszych dniach
stanu wojennego, a niewykluczone, że jeszcze przed jego wprowadzeniem.
Ustalono, że mają ją przeprowadzić zespoły powołane przez: Centralny Sztab
Informacji i Propagandy, jego wojewódzkie odpowiedniki, Centralny Komitet
Stronnictwa Demokratycznego oraz Naczelny Komitet Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego.
Celem weryfikacji miało być „uzyskanie jednoznacznego poglądu” o stanowisku
dziennikarzy i innych pracowników prasy, agencji, radia i telewizji w
kwestiach: kierowniczej roli partii w życiu społeczno-politycznym i
gospodarczym kraju, kierowniczej roli PZPR, SD i ZSL w środkach masowego
przekazu, funkcjonowania Stowarzyszenia
Dziennikarzy Polskich w latach 1980-81, działalności Solidarności oraz Komitetu
Obrony Robotników, Konfederacji Polski Niepodległej i innych „ugrupowań
antysocjalistycznych”, a także „podstawowych pryncypiów polityki zagranicznej
PRL”.
Zdecydowano, że w mediach mogą pracować jako dziennikarze - osoby
zajmujące kierownicze stanowiska w administracji, technice, obsłudze i
kolportażu „tylko ludzie akceptujący program i politykę
partii, nienależący do związków i organizacji występujących z opozycyjnym
programem politycznym, prezentujący zdecydowane stanowisko wobec przeciwników
politycznych i przejawów anarchii”.
Strach i upokorzenie
Wyznaczono precyzyjnie skład komisji weryfikacyjnych. I tak w przypadku
osób zatrudnionych w Komitecie ds. Radia i Telewizji w Warszawie mieli to być
przedstawiciele: Wydziału Prasy, Radia i Telewizji
KC PZPR, Komitetu Warszawskiego PZPR, Głównego Zarządu Politycznego WP MSW,
kierownictwa Radiokomitetu oraz Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk.
W Radiokomitecie, w którego skład wchodziły PR i TVP, weryfikacja rozpoczęła się w pierwszej dekadzie stycznia
1982 r. W celu jej przeprowadzenia powołano 33 zespoły główne oraz 103 podkomisje,
w których pracach uczestniczyło ponad 570 osób. Niestety, sporządzony w stanie
wojennym pełen wykaz weryfikatorów „zaginął” w nieznanych okolicznościach,
podobnie jak protokoły z większości rozmów weryfikacyjnych. Znamy zatem składy
jedynie części z tych komisji. I tak w przypadku kadry kierowniczej redakcji
informacyjno-publicystycznych TVP byli to: Stanisław Sołtys (Wydział
Prasy, Radia i Telewizji KC PZPR), Edward Wojtara (GZPWP), Andrzej Garliński
(Komitet Warszawski PZPR), Andrzej Pyć (Biuro Prasowe Rządu), Tadeusz Ratajski
(GUKPPiW), Janusz Konarski (MSW) i Władysław Snarski (Komitet ds. Radia i
Telewizji). Dziennikarzy pionu artystycznego Telewizji Polskiej weryfikowali z
kolei: Józef Rudnicki (KC PZPR), Bogdan Michalski (KW PZPR), Stefan Zieliński
(GZPWP), Przemysław Marcisz (GUKPPiW), Stanisław Milewicz (MSW) i Jerzy Bajdor
(Radiokomitet).
Weryfikacja odbywała się dwuetapowo - najpierw poddano jej dziennikarzy
funkcyjnych (naczelnych redaktorów, ich zastępców oraz kierowników poszczególnych
redakcji), później weryfikowani byli pozostali dziennikarze. Jak wspominał
Jacek Snopkiewicz z TVP:
„Kierownik uznany za prawomyślnego organizował
komisję weryfikacyjną, a na ręce patrzyli mu funkcjonariusze partyjni lub
pracownicy powiązani z SB. Nieprawomyślnych kierowników zastępowali
pełnomocnicy prezesa”. Orzeczenie komisji weryfikacyjnej było zatwierdzane
przez prezydium Komitetu ds. Radia i Telewizji,
które rozpatrywało również ewentualne odwołania osób negatywnie
zweryfikowanych. Niekiedy ostateczne decyzje zapadały na zupełnie innym
szczeblu. Tak było np. w przypadku Mariusza Waltera (redaktora naczelnego
Naczelnej Redakcji Widowisk Publicystycznych i Form Dokumentalnych Telewizji i twórcy
„Studia 2”).
Na jego weryfikację naciskała szczególnie „odnowiona” zakładowa organizacja
partyjna, jednak ostatecznie zdecydowano, że w jego przypadku przewodniczący
Radiokomitetu Władysław Loranc „przeprowadzi rozmowy konsultacyjne”. Te
wypadły pozytywnie, jednak sam zainteresowany zdecydował się odejść z TVP
Weryfikacja polegała zazwyczaj na indywidualnych rozmowach. Według
opozycji rozmowy te nie miały jednak wpływu na decyzje o losach poszczególnych osób - ważniejsze okazywały się materiały
zebrane na temat weryfikowanych przez ich przełożonych czy SB. W niektórych
przypadkach (zwłaszcza internowanych) komisje obradowały zresztą pod
nieobecność zainteresowanych. Część pracowników, np. Jerzy Jastrzębowski
(członek Komisji Krajowej NSZZ Solidarność), odmówiła stanięcia przed nimi.
Wiele osób poddanych weryfikacji wspomina nieprzychylną - delikatnie
rzecz ujmując - postawę członków komisji. Jak odnotowała dziennikarka radiowa
Janina Jankowska: „Pojawił się strach, upokorzenie i podział środowiska”.
Postawa przełożonych była zróżnicowana. Jak wynika z raportów SB: „część kadry
kierowniczej podejmowała próby obrony członków »Solidarności«”.
Zarzut ten dotyczył głównie
kierownictwa średniego szczebla, które dążyło do „minimalizowania kryteriów
weryfikacyjnych, rzekomo po to, aby »nie narażać się« zespołom pracowniczym”.
Innym powodem takiej postawy miała być obawa, że negatywnie zweryfikowanych
pracowników zastąpią gorsi. W efekcie np. w redakcjach muzycznych Polskiego
Radia „opanowanych prawie w całości przez »Solidarność«” redaktorzy naczelni
uznali, że „prawie wszyscy” dotychczasowi pracownicy powinni nadal pracować.
Podobna sytuacja miała miejsce w
Naczelnej Redakcji Programów Literackich.
Weryfikacja miała oczywiście charakter polityczny, a nie merytoryczny I
tak powodem zwolnienia Czesława Dyganta (samodzielnego realizatora
technicznego w PR) była „działalność na terenie komisji zakładowej
»Solidarności«, która zmierzała do zmiany statusu Komitetu ds. Radia i
Telewizji”. Z kolei w przypadku Wery Kamenz-Skwiecińskiej (starszego redaktora
depeszowego w Radiu Polonia) wnioskowano o rozwiązanie umowy o pracę: „ze
względu na postawę polityczną nie może pracować w Radiokomitecie”. Jednocześnie
ze względów humanitarnych oraz z uwagi na „dobrą pracę zawodową przed
sierpniem 1980 r.” wnioskowano o umożliwienie jej przejścia na emeryturę. W
przypadku jej koleżanki Barbary Iwickiej komisja weryfikacyjna proponowała
zwolnienie, gdyż zainteresowana „sama nie widzi siebie w »Radio Polonia« w
warunkach stanu wojennego”. Podobnie było z Anną Szymańską (dziennikarką
Naczelnej Redakcji Programów Literackich i Publicystyki), która „oświadczyła,
że nie widzi możliwości pracy w »takim radio«”. Bardzo lakoniczne było
uzasadnienie negatywnej weryfikacji Jana Przyweckiego (realizatora audycji w
Radiu Polonia) - „internowany”. Zdarzały się też takie przypadki, jak Elżbiety
Mamos (młodszego redaktora w Redakcji Publicystyki Społecznej Naczelnej
Redakcji Publicystyki PR), gdzie nie silono się nawet na uzasadnienie przyczyn
zwolnienia.
Mimo braku przejawów negacji...
W ramach „przeglądu kadr” przeprowadzono rozmowy z blisko 6250 osobami
spośród 9200 zatrudnionych w Polskim Radiu i Telewizji Polskiej na koniec
stycznia 1982 r. (w tym niemal 4250 rozmów w centrali Komitetu ds. Radia i
Telewizji). W ich wyniku zwolniono 513 osób (w tym 299 w centrali). Większość z
nich (272 osoby) było dziennikarzami (w tym 160 z Radiokomitetu) , pozostałe
pracowały w pionach technicznym i administracji. Ponadto komisje wniosły o
odwołanie ze stanowisk kierowniczych lub „dokonanie zmian w aktualnym stosunku
pracy” wobec 109 osób i przeprowadzenie ponownych rozmów i ocen w przypadku 134
pracowników (w tym 100 z centrali). Spośród 214 odwołań od decyzji komisji
weryfikacyjnych pozytywnie rozpatrzono 49. Tak na marginesie warto zauważyć, że
wbrew czarnej legendzie weryfikacja w PR i TVP nie była
szczególnie drastyczna - według oficjalnych danych odsetek wyrzuconych z PR i TVP był niemal dwukrotnie niższy niż w przypadku mediów
ogółem.
Weryfikacja w poszczególnych ośrodkach PR i TV miała zróżnicowany przebieg. I tak np. w Warszawskiej
Rozgłośni Radiowej - mimo że nie odnotowano w niej „przejawów negacji stanu
wojennego czy solidaryzowania się z działalnością »podziemia«”, a zespół
redakcyjny „nie uległ wpływom ekstremalnych działaczy »S[olidarności]«i SDP” -
w wyniku weryfikacji zwolniono 4 dziennikarzy, w tym 3 „głównie z powodu postawy
politycznej”. Największe czystki przeprowadzono w Gdańsku, Szczecinie,
Katowicach, Krakowie i Wrocławiu. Przykładowo w Katowicach negatywnie zweryfikowano
54 dziennikarzy, w tym 16 radiowych. W Szczecinie dokonano m.in. zmian w
kierownictwie Szczecińskiego Ośrodka Telewizyjnego (w tym zwolniono jego
dyrektora Władysława Daniszewskiego). W Łodzi rozmowy weryfikacyjne z 307
pracownikami radia i telewizji przeprowadzono już na przełomie grudnia 1981 i
stycznia 1982 r. 13 stycznia postanowiono nałożyć sankcje na 18 spośród 60
dziennikarzy Rozgłośni Polskiego Radia i Ośrodka
Telewizji Polskiej. Pracę straciło również 6 pracowników technicznych i administracyjnych
radia oraz 10 z telewizji. Z kolei w ośrodku wrocławskim PR i TVP z pracy wyrzucono 55 osób. W Olsztynie zwolniono 3
dziennikarzy radiowych. W PR Białystok pracę stracili m.in. internowany Tomasz
Piotrowski oraz Gabriel Walczak, a redaktora naczelnego Janusza Weroniczaka
zastąpił Marian Wiśniewski. Z Rozgłośni PR w Lublinie usunięto 5 osób, a
jednego z redaktorów nawet aresztowano za naruszenie dekretu o stanie
wojennym, natomiast wobec innego zastosowano dozór milicyjny.
Ludzie wyrzuceni z mediów w stanie wojennym nie mieli praktycznie szans
na zatrudnienie w swoim zawodzie - zdarzały się jednak wyjątki, np. kilku
negatywnie zweryfikowanych dziennikarzy „Życia Warszawy” zostało później
przyjętych do POLITYKI.
W kilku przypadkach negatywnie
zweryfikowanym w radiu i telewizji udało się znaleźć pracę w innych komórkach
Komitetu ds. Radia i Telewizji. Tak było w przypadku Elżbiety Jaworskiej
(zastępcy dyrektora ds. eksploatacji Telewizyjnego Ośrodka Informacji) czy
Andrzeja Godlewskiego (dyrektora Działu Energetyki i Klimatyzacji), których do pracy w Biurze Studiów i
Projektów Radiokomitetu przyjął Andrzej Muras, co zresztą po latach wytykała
mu SB. Jednak zdecydowana większość ich kolegów imała się różnych zajęć, aby
zarobić na utrzymanie. Jacek Snopkiewicz opisał nader plastycznie spotkanie z
Krystyną Mokrosińską: „w siarczysty mróz, w budce z kwiatami na rogu
Świerczewskiego i Marchlewskiego. Okutana w
serdaki, w filcowych butach trzęsła się z zimna, dodając do bukietu gerber asparagus
plumous"... Sytuację tych osób najlepiej oddawał anons zamieszczony
przez czyjeś niedopatrzenie w marcu 1982 r. w „Życiu Warszawy”: „Poszukuję
uczciwej pracy. Jacek Maziarski”.
Tymczasem ci, którzy ich wyrzucali z pracy, robili karierę, wyjeżdżali
na atrakcyjne placówki zagraniczne, jak np. dyrektor łódzkiej TVP Michał Walczak, który został korespondentem TVP w Paryżu. Notabene, w 1989 r., kiedy to po mianowaniu pierwszego
niekomunistycznego szefa Komitetu ds. Radia i Telewizji Andrzeja Drawicza część
wyrzuconych po wprowadzeniu stanu wojennego zdecydowała się na powrót do radia
i telewizji, zdarzało się, że przyjmowali ich ci sami, którzy ich wcześniej
negatywnie weryfikowali. Co więcej, przynajmniej w jednym przypadku (w
Katowicach) komisja z udziałem byłych weryfikatorów odmówiła ponownego
zatrudnienia osoby wyrzuconej ze względów politycznych 8 lat wcześniej...
Weryfikacja dziennikarzy, a dokładniej środowiska mediów po 13 grudnia
1981 r., nie została w wolnej Polsce rozliczona. Jedyna sprawa sądowa -
przeciwko weryfikatorom z Łodzi - do której doszło, zakończyła się, mimo
uznania ich winy, umorzeniem na mocy amnestii z 1989 r.
Grzegorz Majchrzak Autor jest
pracownikiem Biura Edukacji Publicznej IPN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz