Rok
temu wydawało się, że jest skończony. Oskarżany o mobbing i molestowanie,
musiał odejść z TVN. Był tym zdruzgotany. Teraz próbuje zbudować wszystko od
początku.
RENATA KIM, EWELINA LIS, RAFAŁ GĘBURA
Dobrze
tu państwa widzieć w Katowicach, po przerwie - powiedział, a sala eksplodowała
brawami. Odczekał chwilę, by dać wybrzmieć oklaskom, a potem rozpoczął debatę
na Europejskim Kongresie Małych i Średnich Przedsiębiorstw w Katowicach.
Uśmiechnięty, opalony, w świetnie skrojonym garniturze, może tylko nieco
okrąglejszy niż dawniej.
- Sprawiał wrażenie wyluzowanego - opowiada katowicki dziennikarz, który
był na kongresie. Nazwiska nie poda, bo tu jest Śląsk, braku solidarności się
nie wybacza, a Kamil Durczok to drażliwy temat. - Tutaj nadal jest bohaterem,
nadal jest bardzo popularny. To nasz człowiek, stąd. Warszawka może się zastanawiać,
czy był winny, czy niewinny, ale tutaj nikt tak nie robi. Nikt go nie wytyka
palcami, nie uśmiecha się za plecami. Afera Durczokgate została wyparta - mówi.
Na początku dyskusji doszło do drobnego zgrzytu: Durczok zapytał byłego
wicepremiera Janusza Piechocińskiego, jak mobilizuje ludzi do pracy. - Ten się
szybko odciął: „Swego czasu w redakcji pan próbował i wiemy, że nie zawsze to
wychodzi”. Publiczność skwitowała to śmiechem - opowiada dziennikarz.
Już po debacie podszedł do
Durczoka Patryk Drabek, reporter „Dziennika Zachodniego”, i zapytał, czy
oficjalnie wraca do życia publicznego. „Ja do niczego nie wracam, bo nigdy
nigdzie nie poszedłem” - odpowiedział mu były szef „Faktów” TVN. A potem dodał, że ma wprawdzie trudniejszy okres wżyciu,
ale nadal jest Kamilem Durczokiem, mieszka w Katowicach, tu ma rodzinę oraz
przyjaciół i „świetne przedsięwzięcia, jak ten kongres i inne imprezy”.
POPULARNA TWARZ
Afera Durczokgate
wybuchła niemal dokładnie rok temu. Na początku lutego 2015 roku
tygodnik „Wprost” opublikował artykuł o
„popularnej twarzy telewizyjnej”, która molestuje podwładne. Nie padło żadne
nazwisko, ale w Internecie błyskawicznie pojawiła się plotka, że może chodzić
o Durczoka.
Dwa tygodnie później twarz Durczoka pojawiła się na okładce tygodnika,
ale w tekście nie było ani słowa o molestowaniu. Była za to informacja, że szef
„Faktów” został spisany przez policję, kiedy uciekał z mieszkania, w którym
znaleziono biały proszek. Do tego seria zdjęć, na których widać dmuchane lale z
sex-shopu, pisma pornograficzne, szklaną fifkę, zwiniętą w rulon kartkę i
talerz z resztkami proszku. Przekaz był jednoznaczny: Durczok to erotoman,
który nie stroni od narkotyków.
Rano, w dniu publikacji tego materiału, Durczok udziela wywiadu
Dominice Wielowieyskiej w radiu TOK FM. Mówi: - To, co w tym mieszkaniu
robiłem, to jest moja prywatna sprawa.
Kiedy dziennikarka pyta, czy poprowadzi jeszcze kiedyś „Fakty”, długo
milczy. W końcu odpowiada, że myśli tylko o tym, jak przeżyć do jutra. - Jestem
zdemolowanym psychicznie facetem, który trzyma się w sumie tylko dzięki temu,
że żona, z którą się rozstałem, jest dla mnie cały czas wsparciem i jest ze mną
w takim momencie. Bardzo bym chciał jeszcze poprowadzić „Fakty”. Bardzo bym
chciał - mówi. Zaraz potem ląduje w szpitalu.
Tygodnik tymczasem publikuje kolejny materiał: są w nim anonimowe
zeznania byłej pracownicy „Faktów”, która opisuje, jak podczas służbowego
wyjazdu Durczok wysłał jej w środku nocy SMS z zaproszeniem do hotelowego
pokoju. Po powrocie do Warszawy słał kolejne wiadomości, a kiedy pokazała je
bezpośredniej przełożonej, ta odparła: „Tutaj to norma”. Po jednej z imprez
szef „Faktów” miał ją namawiać na wspólny powrót taksówką. Odmówiła i wtedy
zaczął się horror: ostentacyjne lekceważenie i nieustanna krytyka.
O Durczokgate mówi już wtedy cała Polska. TVN powołuje
wewnętrzną komisję, która ma sprawdzić, czy w redakcji „Faktów” rzeczywiście
działo się coś złego. Po dwutygodniowym śledztwie komisja ustala, że trzy osoby zatrudnione w firmie „mogły
być przedmiotem mobbingu lub molestowania w miejscu pracy”. Nie wskazuje
winnego. Jako zadośćuczynienie TVN proponuje ofiarom 6-krotność miesięcznego
wynagrodzenia. Rozwiązuje też umowę z Kamilem Durczokiem za porozumieniem
stron. Państwowa Inspekcja Pracy, która wkracza do stacji, po trwającej wiele
tygodni kontroli nie dopatruje się tam ani molestowania, ani mobbingu.
ZŁAMANY CZŁOWIEK
- Słyszałem go wtedy
w TOK i wiedziałem, że jest złamany - mówi
Jarosław Juszkiewicz, dziennikarz Radia Katowice. Zna Durczoka od 25 lat,
zaczynali razem pracę w radiu studenckim, razem poszli do Radia Katowice, gdzie
trafili pod skrzydła wybitnej dziennikarki Krystyny Bochenek. Ich drogi się
rozeszły, gdy Durczok zaczął robić telewizyjną karierę w Warszawie, ale czasem
na siebie wpadali. Na przykład wtedy, gdy Durczok wziął udział w charytatywnym
spektaklu dla katowickiego hospicjum. Zagrał w nim... lusterko. - Ciągle go
pamiętam jako to lusterko i kiedy wybuchła afera, ni stąd, ni zowąd
pomyślałem: „Ustrzelili cię” - mówi Juszkiewicz.
Na Śląsku - dodaje - przyjęto Durczokgate z oburzeniem i
niedowierzaniem.
- Mówiło się, że ktoś Kamila chce
uwalić.
Oczywiście nie za tamten ostry
wywiad z premier Kopacz, którym rzekomo naraził się władzy, ale że komuś na
pewno przeszkadzał. Ludzie zazdrościli mu kariery.
Wszystko mu się udawało. A jak 13
lat temu pokonał raka, wydawało nam się, że zawsze spadnie na cztery łapy -
mówi. Zaraz po wybuchu afery wysłał wtedy dawnemu koledze SMS; coś w stylu:
„Trzym się, nie daj się”. Durczok nie odpowiedział.
- Zaraz po aferze Kamil unikał ludzi. Pisałem do niego, dzwoniłem, ale
miał wyłączony telefon - dodaje inny znajomy, dziennikarz Mirosław Cichy.
Przez pierwsze tygodnie Durczok rozmawiał tylko z rodziną i
najbliższymi przyjaciółmi. - Kamil to jest nieprawdopodobnie twardy
skurczybyk. Wiedziałem, że jeśli go rak nie zabił, to go nic nie zabije. Ale
kiedy do mnie zadzwonił po pierwszym artykule, usłyszałem w jego głosie, że
jest pochyło. Mówił: „Stary, nie mogę rozmawiać, mam tutaj kilka narad
wojennych”. Spotykał się z prawnikami. Nie był roztrzęsiony, bo to jest dość
opanowany facet, ale nietrudno było wyczuć, że dzieje się coś nadzwyczajnego -
opowiada dziennikarz TVP
Info Marek Czyż. Zna Durczoka od ponad 20 lat,
uważa go za przyjaciela, właściwie brata. Rozmawiał z nim przez cały ostatni
rok, ale - mówi - to nie był łatwy kontakt. - Kamil długo zbierał siły
Widziałem, że jest cichszy, że trudniej się do niego dodzwonić, trudniej się
spotkać. Była taka chwila, że zapuścił brodę. Pomyślałem wtedy, że to rodzaj
kamuflażu, że nie chce, by go ludzie rozpoznawali na ulicy - mówi Czyż.
- Był zdruzgotany. Chodził na terapię, przyjmował leki. Gdy wychodził z
domu, wkładał czapkę, ciemne okulary i bluzę z kapturem. Ukrywał się. On,
człowiek, do którego wcześniej wszyscy tutaj się na ulicy uśmiechali. Wrócił
na dobre do domu do Katowic. W Warszawie bywa tylko na rozprawach, bo wytoczył
wydawcy i dziennikarzom tygodnika „Wprost” dwa procesy o naruszenie dobrego
imienia. Domaga się w sumie 9 milionów złotych - opowiada inny bliski znajomy.
Pamięta, że kiedy się spotykali, Durczok często powtarzał, że dobrym skutkiem
ubocznym całej tej sytuacji było oddzielenie ludzi, którzy mu pomogli,
sprawdzili się w trudnej sytuacji, od tych, którzy zawiedli. „Oddzielenie
przyjaciół od kapusiów” - mówił.
Jarosław Juszkiewicz: - Wspierała go żona. Od lat nie byli razem, ale
stanęła za nim murem.
- Marianna była przy nim, kiedy przez kilka miesięcy nie wychodził z
domu - dodaje przyjaciółka rodziny. - Bała się o niego, to jest przecież jej
przyjaciel, ojciec syna. Dla Kamila całkowicie zmieniła swoje życie, choć wcześniej
fajnie je sobie poukładała już bez niego. Wbrew temu, co pisały tabloidy, wcale
nie prosiła, żeby wracał na Śląsk.
REKONSTRUKCJA
Kilka miesięcy po
wybuchu afery Kamil Durczok zaczyna wychodzić z domu. W maju bierze udział
w Gostyniu w rekonstrukcji bitwy wyrskiej z września 1939 roku. W sierpniu
zostaje sfotografowany w sopockiej marinie, a tabloidy piszą, że wybrał się w
rejs z żoną i przyjaciółmi. Jacht, którym podróżują, nazywa się Rurku. To żart
z krążącego w sieci nagrania, na którym Durczok ruga podwładnych za „ujebany”
stół. „Rurku, nie wkurwiaj mnie, dobrze?” - dławi się ze złości, sztorcując
pracownika. Podobno długo dyskutował z przyjaciółmi, czy nazwa łodzi nie
powinna być jednak w mianowniku - Rurek. W końcu doszli do wniosku, że wtedy nie
będzie śmiesznie.
- Głęboki oddech wziął pod koniec lata, to musiał być sierpień, może
lipiec, kiedy kupił psa, Saszę. Powiedział mi, że to zwierzę pozwala mu
nadrobić deficyty lojalności i przyjaźni, które potracił przez ostatnie
miesiące. Wtedy wiedziałem, że jest już na prostej. Był wyluzowany,
uśmiechnięty, najwyraźniej się z tego wszystkiego otrząsnął - mówi Marek Czyż.
W październiku Durczok po raz pierwszy pokazuje się publicznie:
prowadzi wspomniany Kongres Małych i Średnich Przedsiębiorstw. W grudniu jest
wolontariuszem na Wigilii dla Samotnych w katowickim Międzynarodowym Centrum
Kongresowym. - Ludzie nie mogli uwierzyć, jak to? Facet z telewizji im
usługuje? Nalewa barszczyk do talerza? Potem przychodzi z drugą zupą i pyta:
przynieść coś innego? Zabrać? - wspomina Mikołaj Bykowski, śląski restaurator i
organizator wigilii. Sam też był zdziwiony, kiedy Durczok zadzwonił do niego i
zapytał, czy czegoś nie potrzebuje. Akurat brakowało, więc Durczok szybko
załatwił 150
kilogramów śledzi, 400 kilogramów cukierków
i 3,5 tysiąca pączków.
- A potem ganiał między kuchnią a stołami, podawał, nalewał, donosił,
był cały czerwony ze zmęczenia. Starsze panie mówiły do niego: Kamilku,
Kamilku. Ludzie przytulali go, robili sobie z nim zdjęcia, składali życzenia,
prosili o autografy. Padały teksty w stylu: jesteśmy z tobą. Nikt nie zapytał
o żadne molestowanie ani mobbing - opowiada Rykowski.
Krytyczne głosy pojawiły się
później: „Chce odkupić winy”; „Szuka zmiany swojego beznadziejnego wizerunku w
oczach Polaków” - pisali internauci pod artykułami o wigilii.
- Było dokładnie na odwrót - prostuje Rykowski. - Mówiłem: „Kamil, wejdź
na scenę, złóż życzenia”. A on: „Nie, ja tutaj mam w kuchni robotę”. Długo go
namawialiśmy, zanim się w końcu zgodził.
- Zawsze udzielał się społecznie - potwierdza Mirosław Cichy. - Nie
sądzę, żeby teraz robił to ze względów wizerunkowych, po prostu ma więcej
czasu.
Bliski znajomy rodziny: - Kamil cieszy się, że wreszcie zaczął spędzać
więcej czasu z synem, po raz pierwszy od prawie dwudziestu lat. Kiedy wybuchła
afera, Kamil junior właśnie zdawał maturę. Bardzo się o niego z Marianną
martwili. Zdał, teraz studiuje na Uniwersytecie Śląskim. A Kamil buduje życie
na nowo.
Mirosław Cichy spotkał go kilka dni temu i odniósł podobne wrażenie. -
Zaczyna się ogarniać. Na pewno kolejne rozprawy, na których musi się pojawiać,
przypominają mu o aferze, ale wydaje mi się, że podchodzi już do tego na
chłodno.
CZYSTY MOBBING
Jeden z byłych
dziennikarzy z redakcji „Faktów” dostał
wezwanie do sądu, ale z powodów rodzinnych nie mógł się stawić. Sąd to uwzględnił i już go nie wezwał. - Mam spokój. I
dobrze - wzdycha. Ale gdyby musiał zeznawać, to powiedziałby o tym, co sam
widział i co słyszał od innych. A słyszał, że Durczok molestował pewną znaną
dziennikarkę i że generalnie był łasy na baby. - Komentował ich wygląd w
niewybredny sposób, przy innych. Fajna dupa, mówił. Niby do kolegi, ale tak,
żeby cała redakcja słyszała. A jak do „Faktów” przyjmowano researcherów, to
było dwóch facetów i 10 dziewczyn. Ładne, brzydkie, ale zawsze w miniówkach i
szpilkach, z dużym dekoltem - mówi.
Ale przede wszystkim opowiedziałby sądowi o mobbingu.
- W tekstach „Wprost” wszystko
jest prawdą. Oczywiście nie mówię o tym artykule o dmuchanych lalach, bo to był
absolutny skandal. Chodziło o styl pracy Durczoka. Jak był prowadzącym
„Fakty”, to sam sprawdzał wszystkie materiały. Problem w tym, że dopiero tuż
przed wydaniem, czasem za siedem siódma. I wtedy mówił: „nie no, kurwa!”,
rzucał słuchawkami i wychodził. I masz siedem minut, by poprawić to, co
robiłeś przez siedem godzin. Taka sytuacja zdarzała się co najmniej raz na tydzień
- wspomina.
Niektórzy z redakcji - dodaje - chodzili po ścianach ze stresu.
- Dziewczyny były w takich
spazmach, że nie umiały pracować, panicznie bały się tego, co będzie wieczorem.
- To wszystko nieprawda. Za siedem siódma nie ma takiej możliwości, by
zmieniać materiał. O tej porze prezenter siedzi za stołem podpięty do
mikrofonu, w kontakcie z reżyserką. Można jeszcze zmienić zapowiedź do
materiału, inne zmiany są technicznie niemożliwe. Można co najwyżej wszystko
wyrzucić do kosza - prostuje inny reporter „Faktów”. Uważa, że ci, którzy
oskarżają Durczoka o mobbing,
najwyraźniej nie potrafili się przystosować do
ciężkiej pracy, jakiej od nich wymagał.
Kolejny dziennikarz „Faktów”: - Od poniedziałku do czwartku Kamil był zły.
Apodyktyczny, despotyczny, nieszanujący zdania innych. A w piątek potrafił
zaskoczyć. Na przykład bezinteresownie komuś pomóc. On był gwiazdą, number one. I ta wielka gwiazda nagle się pochyla nad małym żuczkiem i
sama z siebie oferuje pomoc. To robiło wrażenie. A gdy ktoś miał problemy
zdrowotne, starał się pomóc. „Może jakieś konsultacje ci załatwię, może
zadzwonię do znajomego lekarza” - pytał. Wiem o kilku takich przypadkach -
wspomina.
- Największą wadą Kamila jest apodyktyczność i porywczość. On bardzo
wiele od siebie wymaga i uważa, że inni też powinni stawać na wysokości
zadania. Powiedział mi kiedyś, że w tej robocie jedynym usprawiedliwieniem, że
się coś nie uda, jest własnoręcznie dostarczony akt zgonu. On tak to traktuje
- tłumaczy przyjaciela Marek Czyż.
NIGDY NIE ODPUŚCI
Wiele razy rozmawiali
o stawianych mu zarzutach,
ale bez konkretów, bo Durczok twierdził, że
dopóki trwają procesy, nie może wiele mówić, - Znam go na tyle długo, że wiem,
jak mogło być i jak na pewno nie mogło być. Dlatego kiedy zobaczyłem, że staje
na nogi, to wiedziałem, że ktoś będzie miał kłopoty, bo on tej sprawy tak nie
zostawi. Znajdzie tego kogoś, kto mu zniszczył życie.
Nie tylko zawodowe, ale także prywatne, jego żony i dziecka. Wiedziałem, że
tego nie odpuści.
- Nie złamali mu kariery, to on zakończył j ą na własnych zasadach,
odchodząc z TVN, ale zdruzgotali mu życie, czego pewnie im nigdy nie
odpuści. Komu? Tym kilku osobom, które najbardziej go skrzywdziły. W
większości to dziennikarze „Wprost” - precyzuje inny przyjaciel Durczoka. I
dodaje: on ich w końcu dorwie.
Tomasz Pietrzykowski, były wojewoda śląski, a teraz pracownik
Uniwersytetu Śląskiego, uważa, że Durczok ma prawo czuć się skrzywdzony. -
Zwłaszcza przez ten wątek tabloidowo-sensacyjny. To były prywatne sprawy, które
nie powinny nikogo obchodzić - tłumaczy. Spotkał Durczoka na kongresie i wcale
się nie zdziwił. - Na Śląsku, który był dumny z jego kariery, to, co się w
zeszłym roku wokół niego działo, wiele osób odebrało jako skrzywdzenie naszego
chłopaka.
Patryk Drabek z „Dziennika Zachodniego” wspomina tamto publiczne
wystąpienie Durczoka: - Kiedy z nim rozmawiałem, podszedł starszy pan, mówiąc: „Dobrze, że pan wrócił”. A potem
go serdecznie uściskał. Mnóstwo ludzi klepało Durczoka po ramieniu, prosiło o
wspólne zdjęcie.
- To nie była pierwsza debata, którą prowadził. Wydaje mi się, że chce
reaktywować się w pracy zawodowej. Sama mu doradzałam, żeby nie odrzucał
takich propozycji. Trzeba pracować i pokazywać, że jest jeszcze druga strona
Kamila Durczoka, ta dobra - mówi prof. Krystyna Doktorowicz,
specjalistka od zarządzania mediami, była senator SLD. Znają się prywatnie i
kiedy się spotykają, nie poruszają tematu afery. - Nie ma sensu rozdrapywać
ran. Rozmawiamy o Polsce, polityce, psach - mówi. - Durczok to człowiek, który
zderzył się z tirem, ale wstał. Podoba mi się, że nie rozpamiętuje krzywd.
Nikt nie lubi chorych, nieszczęśliwych, zdołowanych; to jest brutalne, ale taka
jest prawda i mam wrażenie, że Kamil świetnie to rozumie.
W zeszłym roku, miesiąc po wybuchu afery, Kamil Durczok wycofał się z
prac w kapitule Ogólnopolskiego Konkursu Dziennikarskiego im. Krystyny
Bochenek. - A w tym roku zadzwoniliśmy do niego z pytaniem, czy będzie, a on:
tak, tak. Już wziął udział w nagraniu promocyjnych filmów do konkursu - mówi
przewodnicząca kapituły Magdalena Bochenek. Też widzi, że Kamil Durczok wraca
do publicznego życia. - I powiem szczerze, że się z tego cieszę.
BĘDZIE WIELKANOC
Jerzy Zawartka,
wieloletni dziennikarz Radia Katowice, zna Durczoka od lat, ale nie ma
o nim najlepszego zdania. Lata temu pokłócili
się ostro po tym, jak Durczok zajął jego stanowisko w komercyjnym Radiu TOP,
choć wcześniej ustalili, że razem odchodzą ze stacji. Dlatego kiedy przeczytał
rewelacje „Wprost”, pomyślał, że można się było tego spodziewać. - Już lata
temu dało się wyczuć, że dla kariery Kamil jest w stanie zrobić wiele, żeby
nie rzec - wszystko. Pójdzie po trupach.
- Ta afera zabrała mu najfajniejszą rzecz, jaką miał w życiu: dziennikarstwo
- mówi Marek Czyż.
- Widać, że mu tego brakuje. Ale zadziwiająco dobrze sobie bez
dziennikarstwa poradził. Wydaje mi się, że traktuje świat wielkich telewizji
jako zamknięte drzwi. A jeszcze rok temu wyglądał na człowieka, który bez tego
nie potrafiłby żyć - mówi bliski znajomy rodziny.
Jarosław Juszkiewicz się nie zgadza: - Nie sądzę, by całkiem zrezygnował
z dziennikarstwa. To jest jego żywioł.
Jedno jest pewne: nie wróci do TVN.
- Nikt w redakcji Durczoka nie żałuje. Nawet jeżeli „Wprost” przegiął,
to i tak mu się należało - mówi dziennikarz „Faktów”, a inny dodaje: -
Atmosfera jest teraz cudowna. Zapierdalamy tak samo jak wcześniej, tyle że w
dwa razy mniejszym stresie. Życzę Durczokowi jak najlepiej. Byleby był od nas
daleko.
Sam Durczok z prasą nie rozmawia, zabrania mu tego porozumienie, jakie
zawarł, odchodząc z TVN.
Za to od dwóch tygodni udziela się na
Twitterze, intensywnie. Wysyła po kilka tweetów dziennie: krytykuje powołanie
nowej komisji smoleńskiej (gdy ktoś zarzuca mu, że nie ma do tego kompetencji,
podaje nr swojej licencji pilota), pisze o wściekłych na rząd górnikach i
prawyborach w USA. Oferuje 5 tysięcy złotych nagrody za ujęcie człowieka,
który skatował psa w Wałbrzychu. Pod zdjęciem profilowym, na którym siedzi w
ulubionej pozie Franka Underwooda z serialu „House of Cards”, przedstawia
się krótko: były dziennikarz TVP i TVN.
Kilka dni temu restaurator Mikołaj Rykowski zaproponował mu, by poleciał
z nim do Brazylii na spotkanie z tamtejszą Polonią. - Ale stwierdził, że woli
pomagać na miejscu, obiecał, że będzie wolontariuszem w czasie śniadania
wielkanocnego. Podałem mu, ile kiełbas, jajek, słodyczy i warzyw potrzebujemy.
Wszystko spisał, obiecał, że załatwi. Ugotujemy żurek - cieszy się Rykowski.
Nie wie, jak to naprawdę z Durczokiem było, ale w sumie go to nie obchodzi. -
Dopóki żyje, może się zmienić, naprawić to, co zrobił źle. Trzeba dawać
ludziom drugą szansę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz