sobota, 12 marca 2016

ŻYCIE PO ŻYCIU



Rok temu wydawało się, że jest skończony. Oskarżany o mobbing i molestowanie, musiał odejść z TVN. Był tym zdruzgotany. Teraz próbuje zbudować wszystko od początku.

RENATA KIM, EWELINA LIS, RAFAŁ GĘBURA

Dobrze tu państwa widzieć w Katowicach, po przerwie - powiedział, a sala eksplo­dowała brawami. Odczekał chwilę, by dać wybrzmieć oklaskom, a potem rozpoczął debatę na Europejskim Kongresie Małych i Średnich Przedsiębiorstw w Katowicach. Uśmiechnięty, opalony, w świetnie skrojo­nym garniturze, może tylko nieco okrąglejszy niż dawniej.
   - Sprawiał wrażenie wyluzowanego - opowiada katowicki dziennikarz, który był na kongresie. Nazwiska nie poda, bo tu jest Śląsk, braku solidarności się nie wybacza, a Kamil Durczok to drażliwy temat. - Tutaj nadal jest bohaterem, nadal jest bar­dzo popularny. To nasz człowiek, stąd. Warszawka może się za­stanawiać, czy był winny, czy niewinny, ale tutaj nikt tak nie robi. Nikt go nie wytyka palcami, nie uśmiecha się za plecami. Afera Durczokgate została wyparta - mówi.
   Na początku dyskusji doszło do drobnego zgrzytu: Durczok zapytał byłego wicepremiera Janusza Piechocińskiego, jak mo­bilizuje ludzi do pracy. - Ten się szybko odciął: „Swego czasu w redakcji pan próbował i wiemy, że nie zawsze to wychodzi”. Publiczność skwitowała to śmiechem - opowiada dziennikarz.
Już po debacie podszedł do Durczoka Patryk Drabek, reporter „Dziennika Zachodniego”, i zapytał, czy oficjalnie wraca do ży­cia publicznego. „Ja do niczego nie wracam, bo nigdy nigdzie nie poszedłem” - odpowiedział mu były szef „Faktów” TVN. A po­tem dodał, że ma wprawdzie trudniejszy okres wżyciu, ale nadal jest Kamilem Durczokiem, mieszka w Katowicach, tu ma rodzi­nę oraz przyjaciół i „świetne przedsięwzięcia, jak ten kongres i inne imprezy”.


POPULARNA TWARZ
Afera Durczokgate wybuchła niemal dokładnie rok temu. Na początku lutego 2015 roku tygodnik „Wprost” opublikował artykuł o „popularnej twarzy telewizyjnej”, która molestuje podwładne. Nie padło żadne nazwisko, ale w Internecie błyska­wicznie pojawiła się plotka, że może chodzić o Durczoka.
   Dwa tygodnie później twarz Durczoka pojawiła się na okładce tygodnika, ale w tekście nie było ani słowa o molestowaniu. Była za to informacja, że szef „Faktów” został spisany przez policję, kiedy uciekał z mieszkania, w którym znaleziono biały proszek. Do tego seria zdjęć, na których widać dmuchane lale z sex-shopu, pisma pornograficzne, szklaną fifkę, zwiniętą w rulon kartkę i talerz z resztkami proszku. Przekaz był jednoznaczny: Durczok to erotoman, który nie stroni od narkotyków.
   Rano, w dniu publikacji tego materiału, Durczok udziela wy­wiadu Dominice Wielowieyskiej w radiu TOK FM. Mówi: - To, co w tym mieszkaniu robiłem, to jest moja prywatna sprawa.
   Kiedy dziennikarka pyta, czy poprowadzi jeszcze kiedyś „Fak­ty”, długo milczy. W końcu odpowiada, że myśli tylko o tym, jak przeżyć do jutra. - Jestem zdemolowanym psychicznie facetem, który trzyma się w sumie tylko dzięki temu, że żona, z którą się rozstałem, jest dla mnie cały czas wsparciem i jest ze mną w ta­kim momencie. Bardzo bym chciał jeszcze poprowadzić „Fakty”. Bardzo bym chciał - mówi. Zaraz potem ląduje w szpitalu.
   Tygodnik tymczasem publikuje kolejny materiał: są w nim anonimowe zeznania byłej pracownicy „Faktów”, która opisu­je, jak podczas służbowego wyjazdu Durczok wysłał jej w środku nocy SMS z zaproszeniem do hotelowego pokoju. Po powrocie do Warszawy słał kolejne wiadomości, a kiedy pokazała je bez­pośredniej przełożonej, ta odparła: „Tutaj to norma”. Po jednej z imprez szef „Faktów” miał ją namawiać na wspólny powrót taksówką. Odmówiła i wtedy zaczął się horror: ostentacyjne lekceważenie i nieustanna krytyka.
   O Durczokgate mówi już wtedy cała Polska. TVN powołuje we­wnętrzną komisję, która ma sprawdzić, czy w redakcji „Faktów” rzeczywiście działo się coś złego. Po dwutygodniowym śledztwie komisja ustala, że trzy osoby zatrudnione w firmie „mogły być przedmiotem mobbingu lub molestowania w miejscu pracy”. Nie wskazuje winnego. Jako zadośćuczynienie TVN proponu­je ofiarom 6-krotność miesięcznego wynagrodzenia. Rozwiązu­je też umowę z Kamilem Durczokiem za porozumieniem stron. Państwowa Inspekcja Pracy, która wkracza do stacji, po trwają­cej wiele tygodni kontroli nie dopatruje się tam ani molestowa­nia, ani mobbingu.

ZŁAMANY CZŁOWIEK
- Słyszałem go wtedy w TOK i wiedziałem, że jest złamany - mówi Jarosław Juszkiewicz, dziennikarz Radia Katowice. Zna Durczoka od 25 lat, zaczynali razem pracę w radiu studenckim, razem poszli do Radia Katowice, gdzie trafili pod skrzydła wybit­nej dziennikarki Krystyny Bochenek. Ich drogi się rozeszły, gdy Durczok zaczął robić telewizyjną karierę w Warszawie, ale cza­sem na siebie wpadali. Na przykład wtedy, gdy Durczok wziął udział w charytatyw­nym spektaklu dla katowickiego hospi­cjum. Zagrał w nim... lusterko. - Ciągle go pamiętam jako to lusterko i kiedy wybu­chła afera, ni stąd, ni zowąd pomyślałem: „Ustrzelili cię” - mówi Juszkiewicz.
   Na Śląsku - dodaje - przyjęto Durczok­gate z oburzeniem i niedowierzaniem.
- Mówiło się, że ktoś Kamila chce uwalić.
Oczywiście nie za tamten ostry wywiad z premier Kopacz, którym rzekomo nara­ził się władzy, ale że komuś na pewno prze­szkadzał. Ludzie zazdrościli mu kariery.
Wszystko mu się udawało. A jak 13 lat temu pokonał raka, wydawało nam się, że zawsze spadnie na cztery łapy - mówi. Zaraz po wybuchu afery wysłał wtedy dawnemu ko­ledze SMS; coś w stylu: „Trzym się, nie daj się”. Durczok nie odpowiedział.
   - Zaraz po aferze Kamil unikał ludzi. Pi­sałem do niego, dzwoniłem, ale miał wy­łączony telefon - dodaje inny znajomy, dziennikarz Mirosław Cichy.
    Przez pierwsze tygodnie Durczok roz­mawiał tylko z rodziną i najbliższymi przy­jaciółmi. - Kamil to jest nieprawdopodobnie twardy skurczybyk. Wiedziałem, że jeśli go rak nie zabił, to go nic nie zabije. Ale kie­dy do mnie zadzwonił po pierwszym artykule, usłyszałem w jego głosie, że jest pochyło. Mówił: „Stary, nie mogę rozmawiać, mam tutaj kilka narad wojennych”. Spotykał się z prawnikami. Nie był roztrzęsiony, bo to jest dość opanowany facet, ale nietrudno było wyczuć, że dzieje się coś nadzwyczajnego - opowiada dziennikarz TVP Info Marek Czyż. Zna Durczoka od ponad 20 lat, uważa go za przyjaciela, właściwie brata. Rozmawiał z nim przez cały ostatni rok, ale - mówi - to nie był łatwy kontakt. - Kamil długo zbierał siły Widziałem, że jest cichszy, że trudniej się do niego dodzwo­nić, trudniej się spotkać. Była taka chwila, że zapuścił brodę. Po­myślałem wtedy, że to rodzaj kamuflażu, że nie chce, by go ludzie rozpoznawali na ulicy - mówi Czyż.
   - Był zdruzgotany. Chodził na terapię, przyjmował leki. Gdy wychodził z domu, wkładał czapkę, ciemne okulary i blu­zę z kapturem. Ukrywał się. On, człowiek, do którego wcześ­niej wszyscy tutaj się na ulicy uśmiechali. Wrócił na dobre do domu do Katowic. W Warszawie bywa tylko na rozprawach, bo wytoczył wydawcy i dziennikarzom tygodnika „Wprost” dwa procesy o naruszenie dobrego imienia. Domaga się w sumie 9 milionów złotych - opowiada inny bliski znajomy. Pamięta, że kiedy się spotykali, Durczok często powtarzał, że dobrym skut­kiem ubocznym całej tej sytuacji było oddzielenie ludzi, którzy mu pomogli, sprawdzili się w trudnej sytuacji, od tych, którzy za­wiedli. „Oddzielenie przyjaciół od kapusiów” - mówił.
   Jarosław Juszkiewicz: - Wspierała go żona. Od lat nie byli ra­zem, ale stanęła za nim murem.
   - Marianna była przy nim, kiedy przez kilka miesięcy nie wychodził z domu - do­daje przyjaciółka rodziny. - Bała się o nie­go, to jest przecież jej przyjaciel, ojciec syna. Dla Kamila całkowicie zmieniła swoje życie, choć wcześniej fajnie je sobie poukładała już bez niego. Wbrew temu, co pisały tabloidy, wcale nie prosiła, żeby wracał na Śląsk.

REKONSTRUKCJA
Kilka miesięcy po wybuchu afery Kamil Durczok zaczyna wychodzić z domu. W maju bierze udział w Gostyniu w rekonstrukcji bitwy wyrskiej z września 1939 roku. W sierpniu zostaje sfotografo­wany w sopockiej marinie, a tabloidy piszą, że wybrał się w rejs z żoną i przyjaciółmi. Jacht, którym podróżują, nazywa się Rurku. To żart z krążącego w sieci nagrania, na którym Durczok ruga podwładnych za „ujebany” stół. „Rurku, nie wkurwiaj mnie, dobrze?” - dławi się ze złości, sztor­cując pracownika. Podobno długo dyskutował z przyjaciółmi, czy nazwa łodzi nie powinna być jednak w mianowniku - Ru­rek. W końcu doszli do wniosku, że wtedy nie będzie śmiesznie.
   - Głęboki oddech wziął pod koniec lata, to musiał być sierpień, może lipiec, kiedy kupił psa, Saszę. Powiedział mi, że to zwierzę pozwala mu nadrobić deficyty lojalności i przyjaźni, które po­tracił przez ostatnie miesiące. Wtedy wiedziałem, że jest już na prostej. Był wyluzowany, uśmiechnięty, najwyraźniej się z tego wszystkiego otrząsnął - mówi Marek Czyż.
   W październiku Durczok po raz pierwszy pokazuje się pub­licznie: prowadzi wspomniany Kongres Małych i Średnich Przedsiębiorstw. W grudniu jest wolontariuszem na Wigilii dla Samotnych w katowickim Międzynarodowym Centrum Kon­gresowym. - Ludzie nie mogli uwierzyć, jak to? Facet z telewizji im usługuje? Nalewa barszczyk do talerza? Potem przychodzi z drugą zupą i pyta: przynieść coś innego? Zabrać? - wspomina Mikołaj Bykowski, śląski restaurator i organizator wigilii. Sam też był zdziwiony, kiedy Durczok zadzwonił do niego i zapy­tał, czy czegoś nie potrzebuje. Akurat brakowało, więc Durczok szybko załatwił 150 kilogramów śledzi, 400 kilogramów cu­kierków i 3,5 tysiąca pączków.
   - A potem ganiał między kuchnią a stołami, podawał, nalewał, donosił, był cały czerwony ze zmęczenia. Starsze panie mówi­ły do niego: Kamilku, Kamilku. Ludzie przytulali go, robili sobie z nim zdjęcia, składali życzenia, prosili o autografy. Padały teks­ty w stylu: jesteśmy z tobą. Nikt nie zapytał o żadne molestowa­nie ani mobbing - opowiada Rykowski.
Krytyczne głosy pojawiły się później: „Chce odkupić winy”; „Szuka zmiany swojego beznadziejnego wizerunku w oczach Po­laków” - pisali internauci pod artykułami o wigilii.
   - Było dokładnie na odwrót - prostuje Rykowski. - Mówiłem: „Kamil, wejdź na scenę, złóż życzenia”. A on: „Nie, ja tutaj mam w kuchni robotę”. Długo go namawialiśmy, zanim się w końcu zgodził.
   - Zawsze udzielał się społecznie - potwierdza Mirosław Ci­chy. - Nie sądzę, żeby teraz robił to ze względów wizerunko­wych, po prostu ma więcej czasu.
   Bliski znajomy rodziny: - Kamil cieszy się, że wreszcie zaczął spędzać więcej czasu z synem, po raz pierwszy od prawie dwu­dziestu lat. Kiedy wybuchła afera, Kamil junior właśnie zdawał maturę. Bardzo się o niego z Marianną martwili. Zdał, teraz stu­diuje na Uniwersytecie Śląskim. A Kamil buduje życie na nowo.
   Mirosław Cichy spotkał go kilka dni temu i odniósł podobne wrażenie. - Zaczyna się ogarniać. Na pewno kolejne rozprawy, na których musi się pojawiać, przypominają mu o aferze, ale wy­daje mi się, że podchodzi już do tego na chłodno.
CZYSTY MOBBING
Jeden z byłych dziennikarzy z redakcji „Faktów” dostał wezwanie do sądu, ale z powodów rodzinnych nie mógł się sta­wić. Sąd to uwzględnił i już go nie wezwał. - Mam spokój. I do­brze - wzdycha. Ale gdyby musiał zeznawać, to powiedziałby o tym, co sam widział i co słyszał od innych. A słyszał, że Durczok molestował pewną znaną dziennikarkę i że generalnie był łasy na baby. - Komentował ich wygląd w niewybredny sposób, przy innych. Fajna dupa, mówił. Niby do kolegi, ale tak, żeby cała redakcja słyszała. A jak do „Faktów” przyjmowano researcherów, to było dwóch facetów i 10 dziewczyn. Ładne, brzydkie, ale zawsze w miniówkach i szpilkach, z dużym dekoltem - mówi.
   Ale przede wszystkim opowiedziałby sądowi o mobbingu.
- W tekstach „Wprost” wszystko jest prawdą. Oczywiście nie mówię o tym artykule o dmuchanych lalach, bo to był absolut­ny skandal. Chodziło o styl pracy Durczoka. Jak był prowadzą­cym „Fakty”, to sam sprawdzał wszystkie materiały. Problem w tym, że dopiero tuż przed wydaniem, czasem za siedem siód­ma. I wtedy mówił: „nie no, kurwa!”, rzucał słuchawkami i wy­chodził. I masz siedem minut, by poprawić to, co robiłeś przez siedem godzin. Taka sytuacja zdarzała się co najmniej raz na ty­dzień - wspomina.
   Niektórzy z redakcji - dodaje - chodzili po ścianach ze stresu.
- Dziewczyny były w takich spazmach, że nie umiały pracować, panicznie bały się tego, co będzie wieczorem.
   - To wszystko nieprawda. Za siedem siódma nie ma takiej możliwości, by zmieniać materiał. O tej porze prezenter sie­dzi za stołem podpięty do mikrofonu, w kontakcie z reżyserką. Można jeszcze zmienić zapowiedź do materiału, inne zmiany są technicznie niemożliwe. Można co najwyżej wszystko wyrzucić do kosza - prostuje inny reporter „Faktów”. Uważa, że ci, któ­rzy oskarżają Durczoka o mobbing, najwyraźniej nie potrafili się przystosować do ciężkiej pracy, jakiej od nich wymagał.
   Kolejny dziennikarz „Faktów”: - Od poniedziałku do czwart­ku Kamil był zły. Apodyktyczny, despotyczny, nieszanujący zdania innych. A w piątek potrafił zaskoczyć. Na przykład bez­interesownie komuś pomóc. On był gwiazdą, number one. I ta wielka gwiazda nagle się pochyla nad małym żuczkiem i sama z siebie oferuje pomoc. To robiło wrażenie. A gdy ktoś miał prob­lemy zdrowotne, starał się pomóc. „Może jakieś konsultacje ci załatwię, może zadzwonię do znajomego lekarza” - pytał. Wiem o kilku takich przypadkach - wspomina.
   - Największą wadą Kamila jest apodyktyczność i porywczość. On bardzo wiele od siebie wymaga i uważa, że inni też powinni stawać na wysokości zadania. Powiedział mi kiedyś, że w tej ro­bocie jedynym usprawiedliwieniem, że się coś nie uda, jest włas­noręcznie dostarczony akt zgonu. On tak to traktuje - tłumaczy przyjaciela Marek Czyż.

NIGDY NIE ODPUŚCI
Wiele razy rozmawiali o stawianych mu zarzutach, ale bez konkretów, bo Durczok twierdził, że dopóki trwają procesy, nie może wiele mówić, - Znam go na tyle długo, że wiem, jak mogło być i jak na pewno nie mogło być. Dlatego kiedy zobaczyłem, że staje na nogi, to wiedziałem, że ktoś będzie miał kłopoty, bo on tej sprawy tak nie zostawi. Znajdzie tego kogoś, kto mu zniszczył życie. Nie tylko zawodowe, ale także prywatne, jego żony i dzie­cka. Wiedziałem, że tego nie odpuści.
   - Nie złamali mu kariery, to on zakończył j ą na własnych zasa­dach, odchodząc z TVN, ale zdruzgotali mu życie, czego pewnie im nigdy nie odpuści. Komu? Tym kilku osobom, które najbar­dziej go skrzywdziły. W większości to dziennikarze „Wprost” - precyzuje inny przyjaciel Durczoka. I dodaje: on ich w końcu dorwie.
   Tomasz Pietrzykowski, były wojewoda śląski, a teraz pracow­nik Uniwersytetu Śląskiego, uważa, że Durczok ma prawo czuć się skrzywdzony. - Zwłaszcza przez ten wątek tabloidowo-sensacyjny. To były prywatne sprawy, które nie powinny nikogo ob­chodzić - tłumaczy. Spotkał Durczoka na kongresie i wcale się nie zdziwił. - Na Śląsku, który był dumny z jego kariery, to, co się w zeszłym roku wokół niego działo, wiele osób odebrało jako skrzywdzenie naszego chłopaka.
   Patryk Drabek z „Dziennika Zachod­niego” wspomina tamto publiczne wystąpienie Durczoka: - Kiedy z nim roz­mawiałem, podszedł starszy pan, mówiąc: „Dobrze, że pan wrócił”. A potem go ser­decznie uściskał. Mnóstwo ludzi klepało Durczoka po ramieniu, prosiło o wspól­ne zdjęcie.
   - To nie była pierwsza debata, którą prowadził. Wydaje mi się, że chce reak­tywować się w pracy zawodowej. Sama mu doradzałam, żeby nie odrzucał takich propozycji. Trzeba pracować i pokazy­wać, że jest jeszcze druga strona Kamila Durczoka, ta dobra - mówi prof. Krysty­na Doktorowicz, specjalistka od zarzą­dzania mediami, była senator SLD. Znają się prywatnie i kiedy się spotykają, nie poruszają tematu afery. - Nie ma sensu rozdrapywać ran. Rozmawiamy o Polsce, polityce, psach - mówi. - Durczok to człowiek, który zde­rzył się z tirem, ale wstał. Podoba mi się, że nie rozpamiętuje krzywd. Nikt nie lubi chorych, nieszczęśliwych, zdołowanych; to jest brutalne, ale taka jest prawda i mam wrażenie, że Kamil świetnie to rozumie.
   W zeszłym roku, miesiąc po wybuchu afery, Kamil Durczok wycofał się z prac w kapitule Ogólnopolskiego Konkursu Dzien­nikarskiego im. Krystyny Bochenek. - A w tym roku zadzwoni­liśmy do niego z pytaniem, czy będzie, a on: tak, tak. Już wziął udział w nagraniu promocyjnych filmów do konkursu - mówi przewodnicząca kapituły Magdalena Bochenek. Też widzi, że Kamil Durczok wraca do publicznego życia. - I powiem szcze­rze, że się z tego cieszę.

BĘDZIE WIELKANOC
Jerzy Zawartka, wieloletni dziennikarz Radia Katowice, zna Durczoka od lat, ale nie ma o nim najlepszego zdania. Lata temu pokłócili się ostro po tym, jak Durczok zajął jego stanowi­sko w komercyjnym Radiu TOP, choć wcześniej ustalili, że ra­zem odchodzą ze stacji. Dlatego kiedy przeczytał rewelacje „Wprost”, pomyślał, że można się było tego spodziewać. - Już lata temu dało się wyczuć, że dla kariery Kamil jest w stanie zro­bić wiele, żeby nie rzec - wszystko. Pójdzie po trupach.
   - Ta afera zabrała mu najfajniejszą rzecz, jaką miał w życiu: dziennikarstwo - mówi Marek Czyż.
   - Widać, że mu tego brakuje. Ale zadziwiająco dobrze sobie bez dziennikarstwa poradził. Wydaje mi się, że traktuje świat wielkich telewizji jako zamknięte drzwi. A jeszcze rok temu wy­glądał na człowieka, który bez tego nie potrafiłby żyć - mówi bli­ski znajomy rodziny.
   Jarosław Juszkiewicz się nie zgadza: - Nie sądzę, by całkiem zrezygnował z dziennikarstwa. To jest jego żywioł.
   Jedno jest pewne: nie wróci do TVN.
   - Nikt w redakcji Durczoka nie żału­je. Nawet jeżeli „Wprost” przegiął, to i tak mu się należało - mówi dziennikarz „Fak­tów”, a inny dodaje: - Atmosfera jest te­raz cudowna. Zapierdalamy tak samo jak wcześniej, tyle że w dwa razy mniejszym stresie. Życzę Durczokowi jak najlepiej. Byleby był od nas daleko.
   Sam Durczok z prasą nie rozmawia, za­brania mu tego porozumienie, jakie za­warł, odchodząc z TVN. Za to od dwóch tygodni udziela się na Twitterze, inten­sywnie. Wysyła po kilka tweetów dzien­nie: krytykuje powołanie nowej komisji smoleńskiej (gdy ktoś zarzuca mu, że nie ma do tego kompetencji, podaje nr swojej licencji pilota), pisze o wściekłych na rząd górnikach i prawyborach w USA. Oferuje 5 tysięcy złotych nagrody za ujęcie czło­wieka, który skatował psa w Wałbrzychu. Pod zdjęciem profilowym, na którym siedzi w ulubionej pozie Franka Underwooda z serialu „House of Cards”, przedstawia się krótko: były dziennikarz TVP i TVN.
   Kilka dni temu restaurator Mikołaj Rykowski zaproponował mu, by poleciał z nim do Brazylii na spotkanie z tamtejszą Po­lonią. - Ale stwierdził, że woli pomagać na miejscu, obiecał, że będzie wolontariuszem w czasie śniadania wielkanocnego. Po­dałem mu, ile kiełbas, jajek, słodyczy i warzyw potrzebujemy. Wszystko spisał, obiecał, że załatwi. Ugotujemy żurek - cieszy się Rykowski. Nie wie, jak to naprawdę z Durczokiem było, ale w sumie go to nie obchodzi. - Dopóki żyje, może się zmienić, na­prawić to, co zrobił źle. Trzeba dawać ludziom drugą szansę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz