Zamrażanie ziemi
Pomysł PiS na polskie
rolnictwo można streścić jednym zdaniem: im na wsi gorzej, tym lepiej dla
partii Jarosława Kaczyńskiego.
MAREK RABU
Rolników
gorszego sortu najłatwiej rozpoznać po traktorach. W tych klimatyzowanych i z
nawigacją satelitarną, która ułatwia pracę na wielohektarowym polu, z góry
wiadomo, kto siedzi za kierownicą. Krętacz, ewentualnie cudzoziemiec. No, bo
kogo stać na maszynę za pół miliona złotych? A jak widzi człowiek dziadka w starym
ursusie, to wiadomo - jedzie prawdziwy polski rolnik.
- Ja mam 37
hektarów, stadko krów, własne maszyny i wiem, że z
ciężkiej pracy na wsi można naprawdę dobrze żyć - wylicza Przemysław Kumała. -
Ale powiedz to pan sąsiadom, co jak po ojcu odziedziczyli pięć hektarów, to tak
na nich siedzą od Gierka. Ludzie na wsi lubią widzieć świat czarno-biały.
POWTÓRKA Z PRL
Z KOŃCEM KWIETNIA WYGAŚNIE OKRES PRZEJŚCIOWY NA ZAKUP ZIEMI ROLNEJ przez cudzoziemców, który Polska wywalczyła sobie w
Brukseli podczas negocjacji akcesyjnych. Dziś - aby bez polskiego paszportu
kupić grunty orne - potrzeba zezwoleń od
ministra rolnictwa i szefa resortu spraw wewnętrznych. Ale od maja każdy
obywatel Unii mógłby kupić polską ziemię bez żadnych przeszkód.
Rząd Beaty Szydło szybko wprowadził więc do Sejmu ustawę, która ma to
uniemożliwić. W myśl nowych przepisów kupować ziemię będą mogli tylko rolnicy
indywidualni, czyli osoby z kwalifikacjami rolniczymi, które prowadzą gospodarstwo
do 300 hektarów
i mieszkają w danej gminie co najmniej od pięciu lat. Kupionej ziemi nie będzie
można przez 10 lat sprzedać ani wydzierżawić.
Za złamanie tego zakazu będzie groził przymusowy odkup przez rządową Agencję
Nieruchomości Rolnych.
Do polskiej ziemi skąd nasz ród nie dorwą się więc zachodni spekulanci.
Problem w tym, że i polskim rolnikom oberwie się rykoszetem.
- Aby sprzedać ziemię nie rolnikowi, będę musiał czapkować w Agencji.
Żeby ją wydzierżawić przed upływem tych dziesięciu lat, iść po zgodę do sądu, a
jeśli znajdę pole w innej gminie, sprzed nosa zwinie mi je sąsiad
sprzedającego, bo będzie miał prawo pierwokupu - wylicza Kumała. - Takie prawo
własności to już mieliśmy za PRL, wtedy bez łapówki nic nie dało się załatwić.
Na stole Przemek postawił wędliny własnej roboty. Pomidory kupne, bo
przed sezonem, za to cebulka własna. Alkoholu gospodarz nie pije, ale gdybym
chciał, coś się znajdzie. - Sąsiedzi to, za przeproszeniem, pieprzą bez sen-
su - ścisza głos. - Niby się boją
obcych, ale tak naprawdę to wieś się cieszy, że przez nową ustawę tacy jak ja będą
mieć w interesach pod górkę.
- Nowa ustawa właściwie zamrozi obrót ziemią rolną, na pewno doprowadzi
więc do spadku jej cen - uważa Cezary Pstrak z Mazurskiego Biura Nieruchomości.
- Nie sądzę jednak, by dzięki temu ceny stopniały do poziomu, przy którym
małorolni chłopi będą mogli sobie dokupić hektarów.
TO IDĄ „SŁUPY”
W CIĄGU OSTATNICH 10 LAT RESORT SPRAW WEWNĘTRZNYCH zezwolił
na zakup przez cudzoziemców około 50 tys. hektarów ziemi rolnej, wiadomo jednak,
że oficjalne statystyki są zaniżone i że zainteresowanie polskimi gruntami nie
rozkłada się równomiernie w całej Polsce. Zwłaszcza przy zachodniej granicy
ziemię od dawna na potęgę wykupują cudzoziemcy za pośrednictwem podstawionych
osób fizycznych i spółek z ograniczoną
odpowiedzialnością. Na Pomorzu Zachodnim rolnicy swego czasu blokowali nawet
drogi, by zwrócić uwagę na ten proceder. W niektórych gminach regionu -
alarmują organizacje rolnicze, powołując się na przecieki z kancelarii
notarialnych - nawet dwie trzecie gruntów ornych jest już własnością spółek
kontrolowanych przez cudzoziemców.
Katastroficzne wizje działaczy pośrednio potwierdzają dane Agencji
Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, z których wynika, że przeciętna
powierzchnia gospodarstwa na Pomorzu Zachodnim to 30 hektarów, w
Warmińsko-Mazurskiem - prawie 23 hektary, a w Lubuskiem - niemal 22. Średnia
krajowa nie przekracza tymczasem 11 hektarów, a w niektórych regionach - choćby
w Małopolskiem czy Podkarpackiem - oscyluje wokół zaledwie 4 hektarów!
- Skąd facet, który w sklepie kupuje na zeszyt, może nagle wytrzasnąć
półtora miliona złotych na zakup 30-40 hektarów? - uśmiecha
się szczeciński notariusz, ale prosi o niepodawanie nazwiska. - Moim zadaniem
jest sprawdzić tylko, czy w papierach wszystko się zgadza. Jeśli tak,
parafujemy umowę i ziemia zmienia właściciela.
Nawet Agencja Nieruchomości Rolnych długo udawała ślepą i głuchą, w
końcu transakcje „na słupa” windowały ceny gruntów, co poprawiało jej wyniki
finansowe. Dziś hektar ziemi rolnej kosztuje średnio 30 tysięcy złotych, ale
na peryferiach dużych miast nikogo nie dziwią oferty po ćwierć miliona złotych
za hektar. Przeciętne polskie gospodarstwo rolne na zwrot z inwestycji w
hektar ziemi musi dziś poczekać blisko czternaście lat. W pierwszych pięciu
latach po akcesji ziemia rolna drożała w Polsce w średnim tempie ponad 30
proc. rocznie. Na pierwszy rzut oka już to może wystarczyć za potwierdzenie
PiS-owskiej teorii o spekulacyjnym ataku na polską wieś, która tak łatwo wpada
w ucho małorolnym chłopom.
Problem w tym, że to samo dzieje
się dziś nie tylko nad Wisłą.
ROLNICY W BIAŁYCH KOŁNIERZYKACH
„KUPUJCIE
ZIEMIĘ. Już jej nie produkują” - ironizował Mark Twain, ale w XXI w. bankierzy inwestycyjni wzięli - jego słowa na poważnie. Grunty orne na całym świecie
przestają być warsztatem pracy rolników i stają się tak zwaną pozycją
inwestycyjną - jak ropa naftowa, złoto, bawełna, dolary czy ryż. Bank Światowy
szacuje, że od początku tego stulecia ceny gruntów ornych na całym świecie
wzrosły o blisko 400 proc. Już ok. 80 proc. transakcji ma charakter czysto
inwestycyjny; nabywcy nie mają nic wspólnego z rolnictwem, kupują w nadziei na
dalszy wzrost cen. Aktywnymi graczami są m.in. fundusze emerytalne, które
inwestują na 3-5 lat, licząc na kilkunastoprocentową przebitkę. W Indiach,
Brazylii czy Tajlandii dochodzi dziś z tego powodu do protestów i zamieszek z
udziałem biedoty; nieobsiana ziemia nie rodzi plonów, a przez to drożeje
żywność. Blokada centrum Szczecina, jaką przeprowadzili w 2013 r. rolnicy z
Pomorza Zachodniego protestujący przeciwko windowaniu cen gruntów przez
„słupy”, była manifestacją tej samej chłopskiej bezsilności wobec
„niewidzialnej ręki rynku”. I wobec kapitulacji państwa, które na te globalne
problemy nie potrafi znaleźć lokalnego lekarstwa.
- Połowa polskich gospodarstw rolnych ma nie więcej niż 5 hektarów - mówi prof. Marian Podstawka ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.
- To rolnictwo autarkiczne, niemal średniowieczne, bez szans na wypracowanie
nadwyżek, które można by spieniężyć z myślą o inwestycjach. Najgorsze, że dla
takich rolników nie mamy właściwie żadnej propozycji.
W krajach Europy Zachodniej działają specjalne fundusze, w których
drobni rolnicy mogą na korzystnych warunkach zapożyczyć się na zakup dodatkowej
ziemi. Skutecznym lekarstwem na rozdrobnienie produkcji rolnej jest też tzw.
rolnictwo specjalne, które na niewielkim areale pozwala osiągnąć dużą
rentowność. Polska nie ma ani jednego, ani drugiego.
- Gdyby miał pan dwa hektary ziemi rolnej i chciał na niej hodować np.
dżdżownice dla wędkarzy lub bażanty dla restauracji, natychmiast wyleci pan z
KRUS, bo rolnictwo po polsku to wciąż głównie tradycyjne uprawy i hodowla -
tłumaczy prof. Podstawka.
A przecież - jak wynika z badań przeprowadzonych przez SGGW - polscy
rolnicy coraz lepiej radzą sobie w świecie wolnego rynku. Przeciętny dochód
rozporządzalny na wsi wzrósł z 483 zł w roku 2000 do blisko tysiąca złotych
- na pewno również za sprawą unijnych dopłat
bezpośrednich, ale nie tylko. Polska wieś powoli, ale sukcesywnie goni resztę
Europy. Od 2000 r. liczba gospodarstw rolnych zmalała z 2,1 min do prawie 1,6
min. Odsetek małych gospodarstw mających poniżej dwóch hektarów stopniał aż o
60 proc. Rośnie też wydajność produkcji, najszybciej w dużych gospodarstwach,
nierzadko należących do spółek rolniczych. Ale to właśnie w nie najmocniej
uderzy nowa ustawa wprowadzająca górny pułap 300 hektarów dla
areału indywidualnego gospodarstwa rolnego i podcinająca skrzydła
przedsiębiorstwom rolnym.
Na nowej ustawie najwięcej zyska jej twórca, czyli Prawo i
Sprawiedliwość. Zyska czas.
WIEŚ SIĘ ZMIENIA
WIEŚ – ZWŁASZCZA PO POLITYCZNYM BANKRUCTWIE PSL, KTÓRE
W SEJMIE MA OBECNIE 16 POSŁÓW - stanowi dla Prawa i Sprawiedliwości w
miarę bezpieczny matecznik. Partia Kaczyńskiego nie przegrała tu wyborów parlamentarnych
od 2005 r., a w ostatnich głosowało na nią aż 46,8 proc. mieszkańców - o
blisko dziesięć punktów procentowych więcej niż w miastach. Gdyby o wyniku
wyborów prezydenckich z 2010 r. decydowały same głosy wsi, kandydat PiS
wygrałby je już w pierwszej turze!
Ale Jarosław Kaczyński zdaje sobie sprawę, że i tu czas zaczyna grać na
jego niekorzyść. Przede wszystkim polska wieś młodnieje. Do Warszawy czy
Wrocławia za pracą i lepszym życiem ciągnie więcej młodych z małych miast niż
ze wsi, bo nawet najbiedniejszy rolnik z kilkoma kurkami i ogródkiem cieszy się większym bezpieczeństwem socjalnym
niż miejski prekariusz. Dzięki lepszym drogom, komunikacji czy internetowi
łatwiejszy jest też na wsi dostęp do kultury, a nie ma miejskich korków, smogu
czy drożyzny. A przecież ze wsi do miasta robi się coraz bliżej. Wielu mieszczuchów
z tych samych powodów decyduje się na wyprowadzkę poza miejskie rogatki.
Z ostatniego „Raportu o stanie wsi” wynika, że od kilkunastu lat liczba
mieszkańców obszarów wiejskich rośnie średnio o 30-40 tys. w ciągu roku.
Zarazem na dziesięciu mieszkańców polskiej wsi już tylko czterech utrzymuje
się wyłącznie z uprawy roli lub hodowli. Rośnie również poziom wykształcenia -
a wiadomo, że wśród najlepiej wykształconych Polaków popularność partii z
Nowogrodzkiej nie jest przesadna.
Jest więc wielce prawdopodobne, że polska wieś za kilkanaście lat mogłaby
się zmienić na tyle, że przestałaby być politycznym matecznikiem PiS. Rolnicy,
którzy jeszcze dekadę temu byli największymi eurosceptykami, dziś należą
przecież do największych zwolenników Unii. W końcu tylko krowa nie zmienia
poglądów.
PiS walczy z
wiatrakami
Czy to już koniec budowania farm wiatrowych w Polsce? Rząd
jednoznacznie stawi na inwestycje w elektrownie węglowe. Taka strategia może
przynieść wiele korzyści. Niemcom.
Jarosław Omachel
A co, jeśli
będzie je widać zza horyzontu? - zastanawia się Rafał Zajdel, właściciel
pensjonatu w Łebie. Obawia się, że gigantyczne turbiny wiatrowe, jakie mają
stanąć w pasie morza między Łebą a Ustką, wypłoszą mu klientelę.
. Nie powinny. Pas względnie płytkiego morza, na którym posadowienie
wiatraków może być opłacalne, leży na wysokości obydwu kurortów ok. 25-40 km od brzegu. Tylko przy
bardzo dobrej widoczności wirniki turbin stojących najbliżej plaż mogą
zamajaczyć na horyzoncie.
Las potężnych, wyższych od Pałacu
Kultury wież wiatrowych zamierzają postawić w morzu dwie firmy: państwowa PGE
i prywatna Polenergia, należąca częściowo do rodziny Kulczyków. Ta pierwsza
kosztem 42 min zł zamawia właśnie badania środowiskowe, które mają wskazać
najlepsze lokalizacje wiatraków. Jak dobrze pójdzie, to postawi na szelfie
nawet ponad 200 turbin. Tuż obok Polenergia chce wybudować drugie tyle. W sumie
łączna moc zainstalowanych koło Łeby i Ustki wiatraków ma wynieść 2,5 tys.
megawatów, czyli blisko połowę mocy największej w Polsce elektrowni węglowej w
Bełchatowie. A PGE ma koncesję na zbadanie jeszcze jednego obszaru nadającego
się pod budowę morskich wiatraków. Wybudowanie morskiej farmy pochłonie,
licząc z grubsza, 15 mld zł, a pracę przy jej obsłudze znajdzie kilkaset osób.
Zyskają okoliczne samorządy,
Słupsk już szykuje miejsce na specjalny port dla łodzi serwisowych.
Chyba że wielkie plany morskiej
inwestycji rozbiją się o przepisy.
ROZWIANE NADZIEJE
Budowa turbin
wiatrowych na morzu jest droższa niż stojąca na lądzie. Dlatego PGE i Polenergia
od dłuższego czasu czekają na zmiany w prawie, które zapewnią im wsparcie
finansowe ze strony podatników.
Zmiany - - będą, ale nie takie, jakich inwestorzy by sobie życzyli.
Posłowie PiS wysłali bowiem do Sejmu projekt rewolucyjnych zmian,
które przekształcą status prawny
wiatraków - już nie tylko wieża, lecz także śmigło i cała elektronika
sterująca będą obłożone podatkiem od nieruchomości. To w oczywisty sposób
podniesie koszty działania elektrowni wiatrowych. - Dziś za jedną turbinę płacimy
rocznie około 70 tys. zł podatku od nieruchomości. Jeśli nowe przepisy wejdą w
życie, podatek wzrośnie do 280 tys. zł. Żaden biznes nie wytrzymałby takiej
podwyżki - narzeka prezes dużej spółki posiadającej farmy wiatrowe.
W myśl nowych przepisów każdy wiatrak co dwa lata będzie musiał uzyskać
nowe zezwolenie na użytkowanie. Takie zezwolenie będzie kosztować - według
prognoz branży wiatrowej - kilkadziesiąt tysięcy złotych. Mało tego -
na postawienie dużej turbiny potrzebne będą zgoda wojewody i opinia regionalnego
dyrektora ochrony środowiska. To znaczy, że taka inwestycja będzie od strony
administracyjnej bardziej skomplikowana niż postawienie szybu kopalni czy
nawet elektrowni węglowej!
Na dodatek posłowie PiS chcą, by
każdą nowo budowaną turbinę wiatrową odsunąć o mniej więcej dwa kilometry od
zabudowań mieszkalnych i od miejsc cennych przyrodniczo, wliczając w to np.
siedliska ptaków czy cennych roślin. - Jeśli przepisy w takim kształcie wejdą
w życie, to w Polsce nie będzie skrawka ziemi, na której da się postawić
siłownię wiatrową - mówi Beata Wiszniewska, dyrektor generalny Polskiej Izby
Gospodarczej Energii Odnawialnej. Wojciech Cetnarski, szef Polskiego
Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej, wieszczy wręcz koniec energetyki wiatrowej
w Polsce. Jego zdaniem inwestorzy nie będą w stanie udźwignąć nowych obciążeń
finansowych.
Przesada?
Nawet niezwiązani z lobby ekologicznym eksperci przyznają, że
proponowane zmiany idą za daleko. Według Tomasza Chmala, prawnika zajmującego
się branżą energetyczną, mieszkańcy protestujący przeciwko budowie spalarni
śmieci, biogazowni czy nowych kopalń, dostaną świetny oręż do walk sądowych.
Będą mogli powoływać się na to, że jeśli wiatraków nie wolno budować bliżej
niż dwa kilometry od domów, aby nie uprzykrzały życia ludziom, to tym bardziej
powinno to dotyczyć uciążliwego sąsiedztwa elektrowni czy biogazowni. - W
rezultacie nowe przepisy mogą utrudnić realizację wielu inwestycji
energetycznych, nie tylko elektrowni wiatrowych - ostrzega Chmal.
W zeszłym tygodniu do Warszawy zjechali przedstawiciele branży
wiatrowej. W kuluarach żartowano, że to zlot przyszłych bezrobotnych, ofiar
nowych przepisów. Obecny na konferencji wiceminister energii Andrzej Piotrowski
anty- wiatrakową krucjatę tłumaczył troską o interesy społeczności lokalnych.
- Mnóstwo ludzi protestuje przeciwko nowym i wybudowanym już elektrowniom
wiatrowym, które uprzykrzają im życie. Nie można lekceważyć tego problemu -
mówił dziennikarzom.
Jest w tym sporo racji. Wiele samorządów czerpie spore profity z farm
wiatrowych. Na Pomorzu są gminy, w których co trzecia złotówka w budżecie
pochodzi z podatku od wiatraków. Ale NIK już w 2014 r. informowała, że
samorządowcy często lekceważą opinie właścicieli domów położonych najbliżej
wież wiatrowych; że dokumenty planistyczne przygotowują za pieniądze spółek
wiatrowych (co pachnie korupcją); i że w co trzecim zbadanym przypadku działki
pod turbiny były własnością przedstawicieli lokalnych władz albo członków ich
rodzin (co pachnie jeszcze gorzej).
NIK domagała się uporządkowania tej szybko rosnącej branży (moc
zainstalowanych w Polsce wiatraków jest już wyższa niż moc elektrowni
wiatrowych w Danii). Ale patologie można eliminować z głową, według sprawdzonych
na Zachodzie wzorców. We wspomnianej Danii minimalna odległość wieży od
zabudowań mieszkalnych to czterokrotność jej wysokości (mniej niż kilometr),
podczas gdy w Polsce ma to być dziesięciokrotność. - Proponowane przez posłów
zmiany nie uporządkują branży, tylko doprowadzą do jej likwidacji - uważa Beata Wiszniewska.
Stąd kiełkujące w branży przekonanie, że sprawa
ma drugie dno. I nie chodzi nawet o plotki, że
antywiatrakowa krucjata, która zaczęła się na dobre wiele miesięcy temu w mediach
Tadeusza Rydzyka, ma związek z faktem, że ojciec dyrektor też działa w branży
odnawialnych źródeł energii. Tyle że bliżej mu do geotermii. A najtańsze
spośród odnawialnych źródeł energii (OZE) elektrownie wiatrowe to jego
konkurenci w walce o budżetowe dotacje.
WIDMO UPADŁOŚCI
Większość farm
wiatrowych została wybudowana za pieniądze z kredytów. Jeśli
nowe przepisy wejdą w życie, koszty w wiatrakowym biznesie pójdą w górę i
część spółek z branży będzie miała problemy ze spłatą rat. Przed takim
scenariuszem ostrzegał w ubiegłym tygodniu szef Związku Banków Polskich
Krzysztof Pietraszkiewicz. - Banki postawią kredyty w stan wymagalności, co
będzie równoznaczne z upadłością naszej firmy. Majątek przejmie syndyk i
sprzeda na aukcji za ułamek wartości - prognozuje szef spółki zajmującej się
biznesem wiatrowym.
W kosztach budowy farmy wiatrowej mniej więcej 30 proc. to wydatki na
budowę infrastruktury, czyli dróg dojazdowych i przyłączy. Ale 70 proc. to
koszt wieży, śmigła i elektroniki sterującej. - Zachodnie firmy, które nie
kredytowały się w bankach, mogą zdemontować swoje farmy i wywieźć je do krajów,
w których biznes będzie opłacalny. Lepiej stracić 30 proc. niż wszystko -
snuje ponure prognozy nasz rozmówca. Pytanie tylko, czy ten odwrót od zielonej
energii nie odbije się czkawką polskiej gospodarce?
RECEPTA NA KRYZYS
10 sierpnia 2015 r. na
niemieckiej giełdzie energii w Lipsku cena 1 mega watogodziny kosztowała w
hurcie ok. 30 euro. Tego samego dnia na Towarowej
Giełdzie Energii w Warszawie za megawatogodzinę płacono równowartość ponad 200
euro.
Na polskim rynku brakowało bowiem
energii elektrycznej. Bezpośrednią przyczyną kryzysu były awaria
najnowocześniejszego bloku energetycznego w Bełchatowie, postawionego kosztem
miliarda euro, a także problemy innych elektrowni węglowych, w których podczas
suszy zabrakło wody do chłodzenia instalacji prądotwórczych.
Jakie remedium przed powtórką tego kryzysu planuje rząd? Jeszcze więcej
bloków węglowych, do których potrzeba jeszcze więcej wody... To ukłon w stronę
lobby górniczego i ochrony interesów tak zwanej wielkiej energetyki, jak dziś
działacze PiS, a do niedawna PO nazywają państwowe spółki. Szkopuł w tym, że
niektóre polskie elektrownie węglowe są uruchamiane tak rzadko, że produkowany
przez nie prąd jest bardzo drogi. To problem m.in. położonego pod Szczecinem
przestarzałego kompleksu Dolna Odra. Według Piotra Naimskiego, pełnomocnika
rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej, winne tej sytuacji są
wiatraki. - Pozostawienie takiego stanu rzeczy byłoby zgodą na likwidację
elektrowni węglowych - mówił Naimski.
Rzeczywiście - im mocniej wieje i im więcej prądu trafiającego do sieci
pochodzi z elektrowni wiatrowych, tym częściej stare elektrownie pracują na pół
gwizdka. A całkiem ich zamknąć nie można, bo wówczas przy bezwietrznej pogodzie
w kraju zabrakłoby prądu. Dlatego tak ważne z punktu widzenia resortu jest
zbudowanie nowej elektrowni w Ostrołęce i nowych bloków w kilku innych
elektrowniach.
PiS, kiedy jeszcze było w opozycji, wspierało odnawialne źródła
energii. To m.in. głosami tej partii w lutym ubiegłego roku przeszła poprawka w
ustawie o OZE, która otworzyła drzwi do produkcji i sprzedaży energii
elektrycznej z przydomowych instalacji. Było, minęło. Nowe władze opóźniły
wejście ustawy wżycie o pół roku. Teraz szef resortu energii Krzysztof
Tchórzewski optuje za produkcją prądu w domu wyłącznie na własny użytek
(co budowę instalacji czyni
nieopłacalną), a Piotr Naimski dopowiada, że Polski na dopłacanie do zielonej
energii nie stać. Wygląda jednak na to, że zdaniem PiS stać nas na dopłacanie
do węgla. Energia zbudowanej elektrowni węglowej Opole II ma kosztować 240-300
zł za megawatogodzinę, czyli mniej więcej tyle, co w nowej elektrowni
wiatrowej. Tymczasem w zeszłym roku średnia hurtowa cena energii elektrycznej
wyniosła niecałe 160 zł...
W przyszłości będzie tylko gorzej. Dziś opłaty za C02 wynoszą
niecałe 10 euro za tonę, a Polska jeszcze przez kilka lat korzysta z uprawnień
do darmowych emisji. Jednak za parę lat wchodzi nowy system handlu emisjami. -
Jeśli cena uprawnień do emisji dwutlenku węgla poszybuje do 40-50 euro zatonę,
to polskie elektrownie węglowe będą miały kłopot - przyznaje Tomasz Chmal.
NIEMIECKA KONKURENCJA
Głównym orędownikiem
budowy budzącego w Polsce kontrowersje gazociągu Nord Stream 2 są Niemcy. Tamtejsze
koncerny energetyczne planują budowę nowych elektrowni gazowych, bo - zależnie
od potrzeb - można je szybko uruchamiać i wyłączać, dlatego uzupełniają system
mało stabilnych odnawialnych źródeł energii (wiatraków, baterii
fotowoltaicznych i biogazowni) budowany kosztem 25 mld euro rocznych dotacji. W
2050 r. Niemcy aż 80 proc. prądu chcą wytwarzać z OZE. Dziś przestawianie
energetyki na ekologiczne źródła dużo kosztuje, ale za to w przyszłości Niemcy
będą miały w bród taniej energii dla przemysłu. A produkcja prądu z węgla w
elektrowniach obłożonych karami za emisję CO., stanie się
nieopłacalna.
Polska może się bronić przed importem taniej energii z Niemiec,
opóźniając budowę połączeń energetycznych, ale na dłuższą metę takie zabiegi
będą mało skuteczne. - Już za kilka lat może się okazać, że Polska produkuje za
mało energii ze źródeł odnawialnych i Komisja Europejska zacznie wymuszać na
nas uzupełnienie bilansu importem zielonej energii z innych krajów - ostrzega
Tomasz Chmal. Dla konsumentów tani niemiecki prąd będzie gratką. Dla
elektrowni węglowych - gwoździem do trumny.
Prezentując założenia swojego planu rozwojowego, wicepremier Mateusz
Morawiecki przypomniał, że ze względu na unijną politykę klimatyczną czas
węgla jako taniego źródła energii dobiega końca. Dobrze przemyślana i zakrojona
na lata polityka wspierania odnawialnych źródeł energii mogłaby przyciągnąć
inwestorów chętnych do produkcji nowoczesnych instalacji energetycznych. W
Polsce są już firmy produkujące turbiny wiatrowe czy oprogramowanie do nich.
Trwają prace nad nowymi generacjami baterii fotowoltaicznych i innowacyjnymi,
pionowymi turbinami wiatrowymi. Ale zajmują się tym głównie entuzjaści. W
polityce kolejnych rządów najważniejszym źródłem zielonej energii jest zupełnie
nieinnowacyjne współspalanie w elektrowniach węglowych węgla z domieszką importowanej
z Brazylii albo Rosji biomasy. Mateusz Morawiecki coś tam sobie mówi, a rząd,
którego jest wicepremierem, robi coś zupełnie innego.
Czy potrzebujesz pożyczki o oprocentowaniu 3%? jeśli tak, zainteresowani kandydaci powinni skontaktować się z nami w celu uzyskania szybkiej i łatwej pożyczki bez depozytów zabezpieczających.
OdpowiedzUsuńE-mail: atlasloan83@gmail.com
Hangout: +1 (443) -345-9339
WhatsApp: +1 (443) -345-9339