Jak przetrwać dobrą zmianę
Prof. Tadeusz Gadacz,
filozof, uczeń ks. Józefa Tischnera, o tym, jak ważne są w życiu wartości, i o
tym, jak ich brak wpędza ludzi w kryzysy
Jacek Żakowski:
- Jak żyć w Polsce-PiS?
Tadeusz Gadacz: -
Trudno.
Bo?
Zastanawiam się, co by powiedział
mój mistrz, ks. prof. Tischner...
„Kruca fuks!" by pewnie
powiedział.
Albo: „pierońsko trudno!”.
Co z tym robić. Naród wybrał...
Część obywateli wybrała.
Według reguł zaakceptowanych
przez ogół. I z jednej strony duża część narodu się cieszy. A z drugiej
ojczyzna marnieje, dziczeje, psieje i popada w śmieszność. I co począć?
Z jednej strony zachować reguły
przyzwoitości i nie godzić się na rzeczy nieakceptowalne. Na łamanie reguł
demokracji, odbieranie wolności, zawłaszczanie różnych sfer życia. A z drugiej
strony trzeba po tischnerowsku trzymać się dialogu.
Widząc, że nawet w Sejmie jest
to głównie dialog „gołej d... z batem"?
Tak mnie Tischner uczył. A jakie
jest wyjście? Nie wolno zejść z drogi dialogu, nawet jeżeli za to dostaje się z
jednej i drugiej strony
I nawet jeśli znikąd nagrody?
Nagrodę człowiek ma mieć w sobie.
Kto się dobrze zachowuje, ten się lepiej czuje. Na tym świecie nie ma lepszej
nagrody. To trzeba po prostu przyjąć do wiadomości. A jaka jest alternatywa
dialogu? Ciągłe awantury? Do jakiego momentu? Do rozlewu krwi? Lepiej
eskalować napięcie, niż rozmawiać?
Ono samo się eskaluje.
Bo obie strony wciąż liczą, że
wygrają. A obie przegrywają.
Pal sześć strony. Ludzie tracą
pracę, bo porządnie ją wykonywali. Co uczciwy człowiek ma w takiej sytuacji
zrobić? Patrzeć?
Przede wszystkim uczciwie mówić,
co myśli. Tak się ludzie jednoczą. I to już się dzieje. Ci, którzy mają byt
zaspokojony, jak w stanie wojennym, udają się na samointernowanie. Nie oglądają
programów informacyjnych. Nie czytają gazet. Zajmują się roślinami albo
zwierzętami. Idzie wiosna.
To jest rada?
W żadnym razie. Chociaż niektórzy
mogą w tym widzieć konieczność. Jak ktoś inaczej nie może, to trudno. Ale
potrzebujemy zaangażowania w życie obywatelskie.
Jeśli to ma być bunt - niech nawet będzie bunt. Byle się nie poddawać. Ale
najlepiej jest jednak rozmawiać. Tylko do tego trzeba mieć gotowość słuchania
drugiej strony, patrzenia z perspektywy innego i wprowadzania korekty do
swojego myślenia. Paul Ricoeur mówił, że prawdziwy dialog powinien być oparty
na gościnności użyczanej przez język. Nie chodzi o to, żeby wciągnąć innego w
świat swojego języka, ale żeby się dzielić, czyli być gotowym na korektę.
Mam użyczyć gościnności języka
Antoniemu Macierewiczowi i skorygować swój świat tak, żeby...
No nie! To jest świat paranoi.
Nie wchodzić w jego buty?
To by było wejście w chorobę.
Która rządzi. Jest pan
dziennikarzem w TVP SA. Trzy dziennikarki stawiają się i zostają wyrzucone. Trzy
inne odchodzą w geście solidarności. Co robić?
Zależy, jakie wartości grają w
człowieku główną rolę. Pewnie wielu ludzi tylko dlatego pracuje jeszcze w TVP,
że to jest ich jedyne źródło utrzymania.
Kredyt, dziecko w
przedszkolu... Rzucą pracę, to cała rodzina wyląduje na bruku. Ale sumienie
pili. Jak sobie poradzić?
Nie ma żelaznej reguły, bo
sytuacja każdego człowieka jest inna. Dlatego nie oceniam ludzi, którzy po
prostu są po złej stronie. Tischner nie oceniał nawet milicjantów czy szeregowych
ubeków. Wyszyński nie potępiał ludzi, którzy go pilnowali w więzieniu. Nie
można ryczałtowo oceniać.
A na bolące sumienie można
pomóc?
Może lepiej nie pomagać. Czasem
człowiek musi zrobić coś złego w imię większego dobra. Tysiące takich
scenariuszy pisze życie. Muszą być takie furtki w sumieniu. Ale ważne jest,
żeby wiedział, że zło wciąż jest złem. Czyli żeby w niego nie wrosło. Póki
sumienie boli, póty człowiek jeszcze może się uratować. Także gdy robi coś
złego. Nawet gdy jest postawiony w obliczu permanentnego hazardu moralnego. A
jak sobie powie: „przecież właściwie nic złego nie robię” - to koniec. Kiedy
ktoś go w takim myśleniu wesprze, to rośnie ryzyko, że uwierzy w swoją
niewinność.
Jest pan majorem w wojskach
desantowych. Pana ministrem Macierewicz. Mianuje przełożonych mądrych i
zrównoważonych jak on. Co jest w takiej sytuacji dobre i mądre?
To zależy, na ile władza wyższa
penetruje niższe szczeble życia. Wstyd z powodu niemądrych wypowiedzi mojego
ministra mogę łyknąć w imię jakiegoś dobra. To mój wstyd. A co innego, gdybym
pod wpływem rozkazów miał podejmować decyzje, z którymi bym się nie mógł
zgodzić. Pewnie bym zrezygnował. Tylko czybym znalazł alternatywną pracę? Ale
to się dzieje. Wielu prokuratorów złożyło wnioski o przejście na emeryturę.
Mieli luksusowo miękkie
lądowanie.
Nie każdy ma szansę uratować twarz
bezboleśnie. Dziennikarki z Info pewnie sporo płacą za swój wybór.
A inni mogą dojść do wniosku, że sytuacja im na taki wybór nie pozwala. Nie
należy pochopnie takich decyzji oceniać. Bo nigdy się nie wgryziemy we
wszystkie uwarunkowania. Jednego coś boli okropnie, a drugiego to samo boli
tylko trochę. Jak ważyć dzielność?
Jakiś etyczny standard każde
społeczeństwo musi sobie stworzyć. Musimy z grubsza wiedzieć, co jest ogólnie
wstydliwe.
Tischner mówił kiedyś o poczuciu
wstydu. Ktoś ściągnął chłopcu majtki w piaskownicy. Nie ja to zrobiłem. Nie
mnie to zrobiono. A się wstydzę.
Jest pan dyrektorem szkoły.
Przychodzi nowy program z historii. A tam największym Polakiem XX w. jest Lech
Kaczyński. Wodzem Solidarności Jarosław Kaczyński. Lech Wałęsa to ubek. A Józef
Tischner zaprzaniec. Co pan robi? Gdybym
był nauczycielem, głosiłbym prawdziwą historię. A jako dyrektor nie
egzekwowałbym takiego programu.
Toby pana wyrzucili.
Zawsze są inne uczciwe źródła utrzymania.
Ja bym się nie wstydził sprzątać, gdybym w zamian za to mógł pod koniec życia
spokojnie spojrzeć w lustro. Co może być cenniejsze?
Zawsze jest pytanie, kto
jeszcze musi za czyjś wybór zapłacić. Jest pan trenerem koni arabskich w
stadninie, w której dobrego dyrektora zastąpił dyrektor z „dobrej zmiany".
Może koni szkoda, gdy po drugiej stronie jest pańska przyjemność patrzenia na
siebie w lustrze?
Co mogę? Mam wybierać między
lustrem a koniem?
Tak to często w praktyce
wygląda.
Dziennikarz ma pewnie gorszy
wybór, bo może pomyśleć, że jak zostanie, to jednak więcej sensu przemyci niż
ten, kto go zastąpi. Albo nauczyciel, który pomyśli, że jak w jakimś zakresie
posłucha, to jednak uczyni jakieś dobro, którego nie będzie mógł uczynić, jeśli
go wyrzucą. Człowiek przez lata tworzy jakąś wartość, buduje instytucję,
zdobywa kompetencje - żal to rzucać. Więc
myśli: trochę się posunę, ale nie zmarnuję wszystkiego. Uratuję substancję. Coś
przetrwa, jak zawrę kompromis. To są dramaty ludzkiej egzystencji. Nikt nie
potrafi ogólnie powiedzieć, kiedy kompromis staje się dezercją. Mogę tylko
powiedzieć, co dla mnie jest podstawową wartością.
Co?
Przyzwoitość. Ale nie wiem, jak
bym się zachował, gdybym nie mógł sobie na przyzwoitość pozwolić. Bo na
przykład miałbym dzieci na utrzymaniu i nie mógłbym zmienić pracy.
Dość to jest załamujące, że po
paru tysiącach lat rozważań i dociekań filozofia nie ma odpowiedzi na takie
proste pytania. Poza tym, że trzeba robić to, co człowiek czuje, że powinien
robić, czyli że w miarę możliwości lepiej być przyzwoitym.
Człowiek jest niestety istotą
dramatyczną. Pyta pan, jak nie czynić zła. To jeszcze jest w miarę proste, choć
może efektowne. Ale przecież na co dzień stajemy wobec wyborów wynikających z
tego, że czyniąc jedno dobro, nie czynimy innego dobra. To są trudniejsze
wybory, bo w takiej sytuacji jesteśmy znieczuleni. Dobro, które czynimy,
znieczula nas na dobro, które zaniedbujemy albo z którego rezygnujemy. A to się
dzieje codziennie. To są dramaty, których nie zauważamy, choć wciąż je
przeżywamy. Tischner mówił, że jego skarb zawsze leży obok miejsca, w którym
kopie. Albo że nigdy nie wie, na które pukanie do drzwi nie otworzyć. Bo
zawsze ktoś puka i czegoś od nas potrzebuje. A kiedyś trzeba napisać książkę.
Co jest bardziej potrzebne? Książka czy otwarcie komuś drzwi? Nic nie usunie
dramatu ludzkich wyborów. On jest wciąż obecny. Bez względu na to, czy wokół
jest sielanka czy kryzys konstytucyjny albo wojna domowa.
Jak jest kryzys, to nawet jest
w pewnym sensie łatwiej, bo jesteśmy czujni.
Może cena decyzji jest większa,
ale świadomość też. Człowiek wie, że dokonuje wyboru. Może sobie jakoś
porachować, co traci i zyskuje.
To nigdy nie jest pewne.
Nawet gdyby to było pewne i tak
nasza odpowiedź nigdy nie będzie pewna. Bo wartości wchodzą w konflikty. A ich
znaczenie nie jest oczywiste. Mówimy: zaprzedał się. Czyli poświęcił wyższą
wartość dla pieniędzy. Ale często pieniądze decydują o życiu. Naszych bliskich,
naszym, innych. Nie brzmi dobrze, kiedy mówimy: zrobił to dla pieniędzy. Ale
jeśli powiemy: zrobił to, żeby zdobyć pieniądze, które komuś uratowały życie,
to już co innego. A jeśli tylko ułatwiły życie? Zawsze jest pytanie, w jakim
stopniu? Albo czy nie można było tego osiągnąć inaczej?
Nie ma na tę bezsilność
sposobu?
Od starożytności wiadomo, jak
zbudowany jest człowiek, w jakim konflikcie nieusuwalnie żyje, jak dramatycznie
musi wciąż wybierać. Radykalny konflikt, taki jak teraz w Polsce, tylko ten
stan wyostrza, odsłania i uzmysławia.
Skąd taki konflikt się wziął?
Z ludzi.
Wiele osób wierzy, że to jest
techniczny błąd demokracji, bo gdyby inna była ordynacja, gdyby Zandberg nie
dojechał na telewizyjną debatę, gdyby Miller się wcześniej wycofał, gdyby
Komorowski popełnił mniej błędów, a Kaczyński nie okłamał wyborców, nie byłoby
większości PiS w Sejmie.
To są racjonalizacje. Ludzie,
którzy nie mogą przyjąć do wiadomości, że nie ma powrotu do tego, co było
przed wyborami - bo albo tamtą rzeczywistość
tworzyli i nie chcą przekreślić własnego dorobku, albo się w niej dobrze czuli
- wolą wierzyć, że to jest przypadek i winne są technikalia. Ale przecież 40
proc. społeczeństwa cieszy się z tego, co jest.
Gdyby to się nie stało, byłoby
40 proc. niezadowolonych. Większość byłaby ogólnie zadowolona.
Za mała większość. Taki stan na
dłuższą metę jest nie do utrzymania. Z podziału 4:6 wynika, że wcześniej czy
później coś się musi stać. Może zdecydować przypadek. A nawet jak się to nie
stanie, nie wolno takiego stanu akceptować. Nie wolno się godzić, żeby taka
część ludzi się męczyła. Bo oni się wcześniej czy później zbuntują. Teraz mamy
bunt obywateli czujących, że stracili na przemianach, na których inni zyskali.
Co stracili?
Poczucie, że to jest świat ich i
dla nich. Albo czuli, że przestaje być. Jakieś ważne dla nich wartości nie
były ich zdaniem realizowane lub respektowane. Z powodu bezradności społeczeństwa,
liberalnej polityki, deficytu empatii elit. Mówi się, że polski establishment
szuka wsparcia zagranicznych establishmentów. Nowa władza robi wrażenie zdziwionej,
że to wsparcie tak szybko i tak intensywnie przychodzi. Ale przecież świadomie
uderzyła w estetykę, język, logikę, demokratyczną kulturę, na której opiera się
ład nie tylko w Polsce. Jeszcze nie jestem pewien, czy to jest nowy bunt mas w
stosunku do tego, jaki opisywał Ortega y Gasset. Ale
mam wrażenie, że to jest zryw nowych mas, które powstały na skutek
marginalizowania zbyt dużej części społeczeństwa w procesie przemian
politycznych i ekonomicznych.
To była nieostrożność rządzącej
elity czy nieuchronny produkt uboczny systemu?
Dużą winę ponosi poprzednio
rządząca formacja. Bo nie dostrzegła znaczenia wartości.
Jakich wartości?
Wartości w ogóle. Wartości
kultury, zwykłego poczucia wspólnoty i sprawiedliwości. Powstał deficyt sensu.
PiS to wyczuł. Zaczął grać wartościami i mitologizować. A strona dominująca
zapomniała, że są różne wymiary doświadczenia politycznego. Skupiła się na
wymiarze praktycznym. I jeszcze go podlewała sosem z ośmiorniczek. Wymiar mitu
kompletnie porzuciła. Jak chcę zrozumieć źródła ideologii i sukcesu PiS, czytam
babiloński poemat „Enuma elisz” o powstaniu kosmosu.
Bo źródła tej władzy są
anachroniczne?
Bo to jest oficjalna, obowiązująca
wizja dobra i zła, którą czytano na uroczystościach państwowych. Moralna konstytucja
państwa prezentująca dzieje jako walkę kosmosu z chaosem. Tam jest uzasadnienie
potrzeby „dobrej zmiany”, potępiania wroga. Jest język mitu nakazującego
tropienie układu zła. Osobowego zła, które trzeba znaleźć, wskazać i
unicestwić. Taki mitologiczny fundament dał PiS władzę. To jest naturalna reakcja
na deficyt empatii politycznej i zanik znaczeń - na cierpienie, któremu
odebrano sens. Ludzie są skłonni wybrać nawet większe cierpienia, gdy widzą ich
sens. Wiele osób woli cierpieć bardziej, a z sensem, niż mniej, a bez sensu.
„Teraz się przemęczymy, a
potem..."-to klasyczny układ odroczonej nagrody, będący podstawą
kapitalistycznej etyki. Nie chodzi tylko o
wymiar praktyczny. Ważne jest zakorzenienie cierpienia, które zawsze jest
częścią ludzkiego doświadczenia. Dlatego konieczny jest mit. Ernst Cassirer dużo pisał o związkach między nazizmem a mitologią.
Na tym się opierał volkizm. We Włoszech stał na mitach rzymskich, w Niemczech na
teutońskich. W Polsce Macierewicz mówi o demokracji istniejącej od XIII w.
U nas zmiana zaczęła się od
sformułowania „zdradzeni o świcie”, które
faktowi technicznej katastrofy nadało mityczną moc poezji Herberta. Dlaczego
ten język wszedł w głowy i w serca jak w
masło? Bo tam, gdzie polityka się technokratyzuje, powstaje gleba dla
politycznych mitów - narodowych, ludowych, wspólnotowych. Dlatego takie ważne
jest myślenie i mówienie o polityce w języku niesionych przez mity integrujących
wartości. Mity są naturalną potrzebą człowieka.
Wartości integrujące jednych są
wartościami wykluczającymi innych. Tego się po doświadczeniach XX w. boimy.
Nie muszą być. Ale PiS w tę
pułapkę wpada. Powtarza, że mamy swoją specyficzną „polską demokrację”.
„Zostawcie Polakom ich sprawy”. „Jesteśmy Europejczykami, ale po swojemu”. „Chcemy
mieć własną demokrację”.
Czy to jest naturalna potrzeba
czy wytwór politycznego, technokratycznego chłodu, który dominował, póki trwał
wyniesiony z PRL lęk mówienia o wartościach?
Bo peerelowska władza miała
przecież zawsze usta pełne wartości i ręce brudne od ich łamania. W wolnej
Polsce baliśmy się mówić językiem wartości, bo PRL używał go, żeby nas
oszukiwać. Nauczyliśmy się, że jak ktoś zaczyna mówić o wartościach, to znaczy,
że chce nam zrobić coś złego. Ale to nie
znaczy, że można bezkarnie usunąć język wartości z polityki i z całej sfery
publicznej. Technokratyczna sprawność nie wystarcza. Obaj byliśmy na otwarciu
Kongresu Kultury w Krakowie. Miał przemówić premier Donald Tusk. Ale nie
przyjechał. Minister wyjaśniał, że premier ma bardzo ważne zajęcia. A młody
reżyser Michał Zadara powiedział: „premier nie przyjechał, bo charata w gałę”.
To dużo mówiło o stosunku władzy do ludzi
kultury, którzy tworzą wspólnotę symboliczną. Kongres Kultury Akademickiej
potraktowano jeszcze gorzej.
Nie mówiąc o Kongresie
Filozoficznym.
Władza nie wiedziała, czemu to
wszystko służy. Rozumiała tylko język betonu. A teraz przyszła władza, która to
bardzo dobrze rozumie i chce z tego robić bardzo zły użytek. Mamy wybór między
technokracją a mitologią. To jest wybór tragiczny. Bo duża część społeczeństwa
wybierze mitologię. Zwłaszcza że opozycja trwa przy technokratycznej wizji
polityki.
To są dwie jednostronne
odpowiedzi na dwie naturalne potrzeby człowieka. Bo każda wspólnota potrzebuje
i chleba, i mitu. W polityce chodzi i o PKB, i o wartości. A mamy jedną
formację polityczną, która dostarcza jednego, i drugą formację, która dostarcza
drugiego. Takie rozejście się politycznych narracji stało się chorobą wielu
demokracji.
To jest też przedmiot zderzenia
Zachodu z islamem. Przewaga technokratyczna nie ratuje nas przed skutkami
porażki aksjologicznej. Bo w bardzo wielu ludziach ten aksjologiczny głód jest.
I teraz przemawia.
Destrukcyjnie.
Nie tylko destrukcyjnie. Mówiliśmy
z podziwem o dziennikarkach TVP Info, które nie chciały się
sprzeniewierzyć wartościom swojego zawodu i wylądowały na bruku. Może nigdy
wcześniej nie myślały, że wartości okażą się dla nich tak ważne - że są przed karierą, pieniędzmi i wygodnym życiem. A jeżeli
myślały, to nie wiedzieliśmy o tym. Teraz dały świadectwo.
Na marszach KOD ludzie
odkrywają zbawienną siłę wspólnoty i wsparcie, które ona daje.
Wpłacają pieniądze, chcą działać.
Wielu ludzi, którzy zapewne wierzyli, że są samotnymi żaglami, że mają dbać
tylko sami o siebie, a wszystko będzie dobrze,
teraz robi w imię wartości rzeczy, których nigdy wcześniej nie robili.
Wartości wracają?
To my do nich wracamy.
Władza bezwstydu
Rozmowa z prof.
Zbigniewem Mikołejko, historykiem i filozofem religii, o braku przyzwoitości i
bierności Polaków, oraz o tym, że bez biedy nie ma buntu
Joanna Podgórska: -
Podobno w Polsce czuć już zapach prochu. Mówi się, że za chwilę zamiast obelg
polecą kamienie, że może polać się krew. Przesada?
Prof. Zbigniew Mikołejko: -
Jesteśmy tu skazani wyłącznie na intuicję, a ona p odpowiada, że jest
niebezpiecznie. Napięcie może wprawdzie zostać załagodzone, ale nie widzę ze
strony władzy skłonności ku temu. Dlatego nie wykluczam, że obecny konflikt
może eksplodować z zupełnie głupiego i błahego powodu. Władza i opozycja to
zresztą nie jedyne wielkie podmioty tej groźnej gry. Jest choćby i Kościół. Znamienne
jednak, że nie wkracza na scenę, choć powinien. Wie zapewne, iż racja moralna
i prawna jest po stronie Trybunału Konstytucyjnego i opozycji, ale z drugiej
strony nazbyt mocno złączył swe interesy z PiS, w istocie stał się stroną w
tym sporze. To bardzo niepokojące, bo nie ma potencjalnego arbitra w tym
konflikcie.
To narastanie agresji trafnie
ostatnio określiła prof. Jadwiga Staniszkis, która
stwierdziła, że PiS „ośmieliło lumpiarstwo", „porwało społeczny
margines", agresja znalazła racjonalizację. Najpierw dotyczyło to imigrantów,
o których można mówić wszystko bez zahamowań, teraz także opozycji. Powiem więcej, Jarosław Kaczyński zawarł sojusz z
awanturnictwem wszelkiej maści, bo mu się to na razie opłaca. Nie
wiadomo jednak, czy w końcu sam
nie stanie się więźniem tych awanturników, bo oni nie znają przecież granic.
Uśmiercenie zaś wszelkich autorytetów powoduje, że nie ma kto tej granicy
postawić. Wszyscy zatem mówią, a nikt nie jest słuchany. Co się więc stanie,
gdy np. uczestnicy Marszu Niepodległości przestaną kochać obecną władzę i na
ulice, zamiast spokojnego KOD, wyjdzie 100 tys. roznamiętnionych młodych ludzi?
Bo to nie jest żywioł, który da się utrzymać pod kontrolą. Już dziś są zresztą
rozpanoszeni i wydaje się im, że wszystko wolno.
Środowisko kiboli zostało
nominowane na „prawdziwych patriotów", niemal reinkarnację żołnierzy
wyklętych.
Ale to się może obrócić przeciwko
PiS, jeśli kibole i inni awanturnicy poczują, że są traktowani
instrumentalnie. Ochłapy emocjonalne, które im się rzuca, na razie wystarczaj
ą, ale na jak długo zaspokoją ich apetyty? Wątpię, by trwało to dłużej, bo mamy
do czynienia z chmarą rwaczy - by użyć określenia z powieści Erenburga
- czyli wyrostków, którzy korzystają z zamętu około rewolucyjnego, żeby brać
wszystko, co się da. Nie mają żadnych granic mentalnych, moralnych,
intelektualnych.
W atmosferze agresji pogłębia
się jeszcze przepaść między dwiema Polskami, o których pan od pewnego czasu
mówi?
Ja właściwie mówię o dwóch cywilizacjach.
Granica między nimi istniała „od zawsze”, ale zamazana. A teraz chyba stała
się przepaścią. Dlatego, że jedna z tych cywilizacji ostatecznie nie dała się
wpisać w opowieść drugiej.
Co to za cywilizacje?
Pierwsza jest związana z
opowieścią szlachecko-inteligencką, z pięknie malowaną historią, która rozgrywa
się na powierzchni, w wielkich patetycznych wydarzeniach. Do niej - już w
czasach PRL - próbowano dołączyć coś, co jest dziedzictwem chłopa
pańszczyźnianego, folwarcznego, przez stulecia pozbawionego świadomości tego,
kim jest, jaka jest jego tożsamość.
Jak to się przekłada na
dzisiejsze podziały? Przecież wieś popiera PiS, które posługuje się
patriotyczną, nacjonalistyczną, „szlachecką" narracją.
Tak, ale to narracja niezwykle uproszczona, hasłowa. Ci ludzie wiedzą oczywiście, że są Polakami - ale za niewielką cenę. Nie kształtują tożsamości przez długą pracę intelektualną i emocjonalną, ale dostają gotowe, łatwe i użyteczne schematy, które działają niczym cepy. Dialektyka „Kordiana i chama”, dość u Kruczkowskiego wulgarna, wyraża jednak pewien dramat. Dramat niewysłowienia chłopskiego losu i szlachecko-inteligenckiego faryzeizmu. Te dwie Polski dzieli poczucie obcości. Nie chodzi tu o pochodzenie społeczne, bo w Polsce także inteligencja jest w dużym stopniu pochodzenia robotniczego i chłopskiego, ale o to, w jakiej się tkwi opowieści.
Tak, ale to narracja niezwykle uproszczona, hasłowa. Ci ludzie wiedzą oczywiście, że są Polakami - ale za niewielką cenę. Nie kształtują tożsamości przez długą pracę intelektualną i emocjonalną, ale dostają gotowe, łatwe i użyteczne schematy, które działają niczym cepy. Dialektyka „Kordiana i chama”, dość u Kruczkowskiego wulgarna, wyraża jednak pewien dramat. Dramat niewysłowienia chłopskiego losu i szlachecko-inteligenckiego faryzeizmu. Te dwie Polski dzieli poczucie obcości. Nie chodzi tu o pochodzenie społeczne, bo w Polsce także inteligencja jest w dużym stopniu pochodzenia robotniczego i chłopskiego, ale o to, w jakiej się tkwi opowieści.
Za symbol tego podziału uznał
pan zamianę zegara na krzyż w gabinecie premier Szydło. Dlaczego?
Bo oznacza, że te dwie ekipy żyją
w innych czasowościach. Zegar symbolizuje czas linearny; jednokierunkowy czas
zmiany i postępu, charakterystyczny dla cywilizacji pooświeceniowej, nastawionej
na działanie praktyczne i realizację konkretnych celów. Cywilizacja natomiast,
która dziś doszła do władzy, lepiej czuje się w czasowości nielinearnej,
archaicznej u podstaw, która jest czasowością rytuału i mitu zorganizowanego
wokół prostych symboli. Jarosław Kaczyński nieustannie wznieca ten rytualizm,
na przykład poprzez smoleńskie „miesięcznice” czy marsze z pochodniami. Rytuał
odsyła do mitu, nie angażując w nas tego, co rozumne, lecz to, co emocjonalne.
Socjologowie w Polsce zawsze lekceważyli
coś, co można nazwać interesem emocjonalnym. A ogromne grupy, które wyniosły
PiS do władzy, to właśnie środowiska emocjonalnego oburzenia i poczucia
krzywdy, resentymentu. I to niezależnie od rzeczywistego statusu i
doświadczanego losu. Decyduje tu gniew, który jest świetnym elementem napędowym
wszelkich rewolucji. Peter Sloterdijk w książce „Gniew i czas” nazwał to
bankami gniewu, które są gromadzone przez ideologów i przywódców, by uruchomić
gwałtowną zmianę. Kaczyńskiemu udało się takie banki utworzyć i wykorzystać.
Do pańskiej metafory krzyża i
zegara nawiązał ostatnio Krzysztof Mazur, szef prawicowego Klubu
Jagiellońskiego, mówiąc, że krzyż bez zegara oznacza katolickie getto, ale
zegar bez krzyża też jest bez sensu, bo gospodarka potrzebuje wspólnoty i
celów wyższych.
To się zgadza. Ludzie potrzebują symbolicznego ładu, który ich niesie. To nie tak, że zegar nie symbolizuje żadnej wspólnoty, tylko rozsypkę. Organizuje on wspólnotowość postępu, pragmatyzmu. Krzyż natomiast - użyty w rytuale politycznym - buduje wspólnotę zastygniętą, skupioną na kultywowaniu mitycznych opowieści.
To się zgadza. Ludzie potrzebują symbolicznego ładu, który ich niesie. To nie tak, że zegar nie symbolizuje żadnej wspólnoty, tylko rozsypkę. Organizuje on wspólnotowość postępu, pragmatyzmu. Krzyż natomiast - użyty w rytuale politycznym - buduje wspólnotę zastygniętą, skupioną na kultywowaniu mitycznych opowieści.
Gdy popatrzę na ludzi w typie
Patryka Jakiego, wiceministra sprawiedliwości, to nie widzę kogoś
zakorzenionego w micie, tylko cynicznego gracza, który bez wykształcenia
prawniczego pozwala sobie sztorcować najwyższe autorytety w tej dziedzinie, bo
mu się to opłaca.
Takich nigdy w polityce nie
brakuje, w każdej frakcji. PiS jest przecież konglomeratem różnych sił:
pobożnych starszych pań, małorolnych z Podkarpacia i Chicago, kiboli,
drobnomieszczan z byle jaką edukacją; ludzi przegranych na różne sposoby,
choćby tylko w wyobrażeniach własnych.
Ale przy wszystkim nastąpił też
chyba zanik wstydu. Wszystko wolno: besztać autorytety, podejmować się zadań,
nie mając do tego żadnych kompetencji. Nikt specjalnie nie ukrywa, że najbardziej
liczy się lojalność partyjna.
Co się stało?
To specyficzny model wolności.
Jarosław Marek Rymkiewicz, nadworny poeta Kaczyńskiego, opowiada nam baśń
o tym, że ścięty przez Batorego i Zamoyskiego
warchoł Samuel Zborowski jest męczeńskim wyrazem wolności polskiego ducha i
jego wzorem - a tymczasem nic tu mistycznego i wzorcowego. Mamy do czynienia z
rozkiełznanym, anarchicznym tłumem, który sądzi, że wszystko jest dozwolone.
Na to się złożyło szereg procesów.
Strona liberalno-demokratyczna też jest temu winna. W Polsce zawiódł bowiem
system edukacyjny. Cóż jest wart wzrost liczby ludzi z wyższym wykształceniem,
skoro Polacy są społeczeństwem, które czyta najmniej w Europie? 37 proc. w
ostatnim roku miało w ręku jakąkolwiek książkę. Można więc skończyć studia -
pokazują to badania - nie przeczytawszy nigdy tekstu dłuższego niż trzy
strony. Zbudowaliśmy złudny, ilościowy system edukacji. Łatwo było bowiem
mnożyć pozorne instytucje kształcenia, znosić progi, niwelować wymagania. A
jeśli zdobycie wyższego wykształcenia nie łączy się z przekroczeniem jakiegokolwiek
progu, który jest zawsze bolesny, z uznaniem pewnych rygorów intelektualnych,
także pewnej hierarchii, to cóż ono jest warte? Jest tylko pieczątką na łeb,
jak śpiewał Okudżawa.
Wychowanie, dochodzenie do ról społecznych
powinno się przecież odbywać ze świadomością, że trzeba przejść progi. A w tym
trzeba mieć mistrzów i nauczycieli, którzy są gwarantami ładu. To wszystko
jednak zostało zburzone. U nas w dodatku nałożyła się na to anarchiczna,
postchłopska i resentymentalna dusza.
Zachód w miejsce umocowanego
religijnie czy moralnie wstydu wypracował poprawność polityczną, która
sprawia, że nie wszystko wypada. Nas ona nie zdążyła na dobre dotknąć, gdy
stała się niemal wyzwiskiem.
Ona na Zachodzie też dziś pęka, bo
obnażyła swoje nieciekawe oblicze: nie wolno powiedzieć, że gwałciciel to na
przykład muzułmanin. U nas nie zdążyła pęknąć, bo się nie przyjęła. Marcin
Wroński, autor kryminałów retro, powiedział kiedyś, że to, co dziś jest
poprawnością polityczną, przed wojną nazywało się przyzwoitością. Poprawność
polityczna spełnia w jakimś stopniu rolę użytecznego hamulca, ale ona jest
pewnym porządkiem ideologicznym. Przyzwoitość brała się natomiast z paidei,
z wychowania: jak nie wiesz, jak się zachować, zachowaj się przyzwoicie. Tylko
kto miał w Polsce po wojnie budować kapitał społeczny? Wyrżnięta w pień
inteligencja? A wojna straszliwie zdemoralizowała ludzi. I zaraz po niej
wychodzili oni z tej pańszczyźnianej, analfabetycznej, ciemnej wiejskiej
rzeczywistości i nie trafiali na przyjazny system, ale na komunizm. On był
wprawdzie drogą awansu, ale łączył się z przemocą. Mimo wszystko PRL
wypracowała jedną rzecz lepszą niż demokratyczna Polska. Wracam do tego z
uporem maniaka, ale tamten system edukacyjny, nawet z jego represyjnością, był
relatywnie świetny Ludzie mieli bowiem na ogół świadomość, że awans społeczny,
droga do wyższej pozycji, bierze się z kultury edukacyjnej.
Na zanik wstydu nakłada się
dziś jeszcze bezwstyd, który Barbara Skarga definiuje jako chełpienie się łamaniem
zasad.
Obserwujemy dziś demonstracyjny
wręcz bezwstyd. Dlaczego się przyjął? Odczytuję jako manifestację siły. Łamię
zasady, bo kto mi zabroni. To ja jestem od norm, więc mogę je przekraczać. Myślę,
że tak też jest to odczytywane przez zwolenników dzisiejszej władzy. To jest
bardzo archaiczne, może nawet instynktowne, bo kultura polega na tym, że panuję
nad gniewem, wrogością, skrywam uczucia takie jak chciwość czy mściwość.
Potrzeba zatem narzędzi umysłowych i emocjonalnych, by okiełznać prostą manifestację
mocy. Samson, boży osiłek, demonstruje ją poprzez akty przemocy
fizycznej. W naszej polityce obecnej dokonuje się to poprzez akty przemocy moralnej
czy intelektualnej.
Dziś mamy w Polsce do czynienia z
ludźmi, którym brak narzędzi, by okiełznać swą prostą, prymitywną manifestację
mocy. Z racji wieku, braku edukacji, atawistycznego trwania przy kulturze
„ziemi i krwi” oni są trochę jak talibowie. Wyposażeni w najnowocześniejsze narzędzia
techniczne posługują się nimi, ale żyją w istocie poza cywilizacją, która te
supernowoczesne narzędzia wytworzyła. I używają ich, żeby ją zniszczyć. Przekładając
to na nasz grunt - zdobyli władzę metodami demokracji, po to jednak, by łamać
jej zasady.
Dla wielu ludzi obecny czas
może stać się testem na przyzwoitość. W urzędach, mediach publicznych
trzeba odpowiadać na pytania: czy wypada zajmować miejsce po zwalnianych
kolegach, naginać zawodowe zasady, przypochlebiać się nowym władcom. Gdzie są
granice kompromisu i wstydu?
To trudne, bo ludzie mają dzieci,
kredyty, rachunki. Nawet jeśli są przyzwoici, w niesprzyjających warunkach muszą
przyzwoitość schować do kieszeni. W związku z tym może nastąpić jeszcze głębsza
partykularyzacja, rozdrobnienie społeczne. I tego się boję najbardziej, bo ono
w Polsce jest i tak duże. Prywatyzacja życia powoduje, że blisko połowa Polaków
nie bierze udziału w niczym: w wyborach, w życiu społecznym, w kulturze. Są
pozamykani w przestrzeni rodzinnej, ograniczającej się do tego, żeby mieć jakąś
robotę, dach nad głową, trochę gadżetów - tanią
rozrywkę.
A dziś dochodzi jeszcze czynnik
represji, groźba zwolnienia z pracy. Więc mówi się: trudno. Polacy są zresztą
nauczeni konformizmu. Wbrew pozorom nie jesteśmy
w większości narodem buntowników, mamy silną chłopską potrzebę dostosowania,
przetrwania, ostrożności. W czasie powstania styczniowego „w lesie” było może
20-30 tys. ludzi, w armii i administracji rosyjskiej pracowało dobrowolnie
kilkaset tysięcy. Momenty buntu w czasach PRL nie sprowadzały się do żądania
wolności politycznej . Wybuchały z reguły, gdy brakowało mięsa. Punktem
wyjścia jest zatem zawsze partykularna egzystencja materialna i dopóki ona nie
zacznie być niemożliwa, nie należy liczyć na masowy opór.
A czy KOD nie buduje właśnie
tej wspólnoty oporu?
Tak, ale ona jest związana z
inteligencją i klasą średnią, która nigdy w
Polsce nie wychodziła na ulicę. To warstwa przywiązana do czegoś więcej niż
elementarne warunki bytowe. Robotnicy dołączą, gdy kryzys dotknie kopalnie czy
fabryki. PiS na razie nie rusza sfery socjalno-bytowej. Przeciwnie, rozdaje po
500 zł. Co więcej, gdy zwalniani są dziennikarze, urzędnicy czy dyrektorzy,
reakcją bywa nierzadko satysfakcja. Zwolnienie dyrektora stadniny koni dla
wielu osób nie jest postrzegane jako zagrożenie dla stadniny, tylko na zasadzie:
dobrze mu tak, bo jak zwalniali stajennego, to nikt nie protestował. Dobrze
tak wyrzucanym z telewizji, radia, urzędów, bo już się nachapali. To działa na
tę część elektoratu PiS, która składa się z nieudaczników, którzy uważają, że
należy im się lepsze miejsce w społeczeństwie. I nawet jeśli go nie dostaną,
cieszy ich upadek innych. Hasła o „ojczyźnie dojnej” i „odrywaniu od koryta”
świetnie trafiają do szarego człowieka o szarych oczach, który żyje
resentymentem. Dziwię się tym członkom PiS, którzy są na pozór przyzwoitymi
ludźmi i dobrze wiedzą, że coś jest głęboko nie tak. Nie mam pojęcia, jak oni
mogą patrzeć w lustro. W tym właśnie manifestuje się bezwstyd.
Ostatnio wyrzucono z telewizji
dwie dziennikarki, Izabelę Leśkiewicz i Magdalenę
Siemiątkowską, które odmówiły zastąpienia relacji z marszu KOD transmisją z
Konferencji Episkopatu, bo uznały, że to narusza zasady zawodowe. Na znak
solidarności z nimi z pracy odeszli inni. Może tak się buduje poczucie
przyzwoitości?
Tak, ale to dotyczy elit. Takie
gesty mają wartość symboliczną. Tylko że nie przemówią one do tych, którzy się
cieszą, gdy innych wyrzucają na bruk, i wierzą w opowieści o redaktorach
zarabiających miliony. Oni zresztą widzą tylko wyrzucane gwiazdy, a nie
wyrobników dziennikarskich, techników czy urzędników, z których też się czyści
instytucje do niespotykanego poziomu. Ludziom żyjącym resentymentem został
wskazany ktoś, kogo można nazwać modelowym wyzyskiwaczem. Cały zresztą system
budowany przez Kaczyńskiego i PiS to jest przebrany bolszewizm: możecie sobie
po- szczekać na ulicy, a my was za to napiętnujemy w naszych mediach. Tu
pracuje stalinowska dialektyka wroga klasowego.
Jak to się może skończyć?
Sam się zastanawiam. Przede wszystkim
chciałbym, żeby się obyło bez rozlewu krwi. Może się to skończyć zakamuflowanym
reżimem autorytarnym, który zachowuje pewne zewnętrzne formy demokratycznego
ładu i może potrwać długo. Nie spodziewałem się czegoś takiego na stare lata. Jedyna
szansa, że u części posłów PiS odezwie się kiedyś poczucie wstydu i przyzwoitości. To jest wprawdzie granica moralna, ale
moralność ma w tym przypadku wymiar polityczny. Na razie nawet w przybudówkach
PiS nie widać takiej woli. Jarosław Gowin został szybko przywołany do porządku
i na razie cieszy się insygniami władzy. Chociaż są to jedynie pozory władzy,
bo ona jest gdzie indziej. Pytanie tylko, gdzie?
To chyba akurat wiadomo.
To nie takie proste. Kaczyński ma
ogromną władzę polityczną, ale ją komuś zawdzięcza. I za tę władzę musi temu
komuś zapłacić. A skoro musi, to jest jakoś zniewolony. Działa więc mechanizm
sprzężenia zwrotnego - Kaczyński coś daje po to, żeby coś otrzymać. Zależy mu
na jednej rzeczy, na władzy właśnie, bo jest opanowany jej narkotyczną żądzą
i za to daje stanowiska ludziom, którzy nie dorastają
do nich kompetencjami. Cały czas musi się zatem wypłacać i dopóki ma czym, ten
mechanizm będzie działał. Przywołam tu markiza de Custine i jego „Listy z
Rosji”, który dał chyba najlepszy opis podobnego mechanizmu w rosyjskiej
wszechwładzy. Pisał, że car jest tylko na pozór wszechwładny. A w istocie jest
on najwyższym niewolnikiem systemu. Kaczyński też jest najwyższym niewolnikiem
systemu, który stworzył. Cóż znaczy bowiem starszy samotny pan z kotem bez
całej masy rwaczy gotowych na wszystko za jakieś ochłapy? Nie będzie
ochłapów, nie będzie Kaczyńskiego i jego władzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz