Tradycja, symbole,
rocznice, to kolejne sfery życia, które władza chce włączyć do „dobrej
zmiany".
MIROSŁAW PĘCZAK
Tegoroczny Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych został w TVP uhonorowany koncertem „Niezłomnym - honor”. Na scenie
wystąpili popularni wykonawcy na widowni zasiadł zaś w pierwszym rzędzie
Andrzej Duda, a obok niego Beata Szydło i szef telewizji publicznej Jacek
Kurski. W programie znalazł się song „Dziś do
ciebie przyjść nie mogę”, który niegdyś dobrze się wpisywał w rytuały
kołobrzeskiego Festiwalu Piosenki Żołnierskiej. Historię miał symboliczną:
napisany w czasie wojny, hitem stał się w końcówce lat 60. jako tytułowy utwór
przedstawienia teatralnego pod tym samym tytułem, a potem - razem z „Czerwonymi
makami na Monte Cassino” i marszem Gwardii Ludowej „My ze spalonych wsi”
- trafił na płytę. Zamiar połączenia obok siebie
armii Andersa, armii Berlinga i AK był oczywiście polityczny - w aparacie
władzy zwyciężył pogląd, że należy wykorzystywać społeczną pamięć o wojnie i
okupacji w taki sposób, by władzy służyła.
Niedawny koncert nadany w TVP nieznośnie przypominał imprezy
kołobrzeskie z czasów PRL. I podobnie jak wtedy można było odnieść wrażenie,
że estrada manifestuje moralno-po- lityczną jedność z rządzącą partią i
kierownictwem TVP. I tutaj także różnorodność estetyczna i literacka piosenek
(pieśni partyzanckie, „Obława” Kaczmarskiego, piosenki „Panien wyklętych”)
zmierzała ku jedności (patriotycznej). Najważniejszy w tym wszystkim wydaje się
jednak symboliczny sens kultu „żołnierzy wyklętych”. Chodzi w tym przypadku nie
tylko i nie tyle o bohaterski opór i walkę z komunistyczną władzą, ale o
jednoznaczną konotację z nacjonalistycznym nurtem zbrojnego podziemia (Narodowe
Siły Zbrojne, Narodowe Zjednoczenie Wojskowe).
Nacjonalizm romantyczny
Nie przypadkiem nazwę „żołnierze wyklęci” wymyślił zafascynowany
narodowym nurtem wojennej konspiracji szef działu dokumentacji Instytutu
Historycznego im. Romana Dmowskiego Leszek Żebrowski. Powstała na potrzeby zorganizowanej
w 1993 r. przez Ligę Republikańską wystawy „Żołnierze Wyklęci -
antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 r.”. Choć Dzień Pamięci został
ustanowiony jako święto państwowe przez prezydenta Komorowskiego w 2011 r. i
przypada 1 marca, kult „żołnierzy wyklętych” najżywiej daje znać - sobie na Marszach Niepodległości urządzanych przez narodowców
każdego 11 listopada. Nieformalnym ambasadorem owego kultu stał się swego czasu
Paweł Kukiz, który w czasie prezydenckiej kampanii wyborczej chętnie paradował
w koszulkach z emblematami Narodowych Sił Zbrojnych czy Związku
Jaszczurczego.
Mamy zatem do czynienia z tradycją dopiero co rozpoczętą, z fenomenem,
który brytyjski historyk Erie Hobsbawm nazwał „tradycją wynalezioną”. W słynnej
książce „Tradycja wynaleziona” Erie Hobsbawm i Terence Ranger ilustrują
tytułowe zjawisko rozmaitymi przykładami, między innymi ceremoniami
nacjonalistycznymi, które stawały się spektaklami odtwarzania tożsamości
narodowej. Miały one swoje źródło w XIX-wiecznym nacjonalizmie romantycznym.
Zajmujący się współczesnymi formami eksponowania tożsamości narodowej
socjolog Tim Edensor, komentując analizy Hobsbawma i Rangera, pisał, że owemu wymyślaniu tradycji „towarzyszyło
wznoszenie pomników narodowych, zakładanie muzeów, wypracowanie »naukowych«
sposobów klasyfikacji kultur i ras, kolekcjonowanie folkloru i tworzenie
kanonów literatury narodowej oraz ustanowienie dni ustawowo wolnych od pracy”.
We współczesnej Polsce również spotykamy się z czymś podobnym.
Dawniejsza erupcja pomników Jana Pawła II została zastąpiona realizacjami i
planami upamiętnienia katastrofy smoleńskiej. W trakcie ostatniej „miesięcznicy
smoleńskiej” Jarosław Kaczyński mówił: „za miesiąc staną tu prowizoryczne
instalacje upamiętniające wydarzenia sprzed sześciu lat”, zapowiadając:
„Będzie pomnik tych, którzy polegli w katastrofie. Będzie pomnik prezydenta
Rzeczypospolitej Lecha Kaczyńskiego”. Od kilku miesięcy przedstawia się
również konkretny projekt upamiętnienia „cudu nad Wisłą”, czyli Bitwy Warszawskiej
1920 r., w formie łuku triumfalnego postawionego w Warszawie na Osi Saskiej.
Pieniądze na realizację pomysłu zbiera Jan Pietrzak i założone przezeń
Towarzystwo Patriotyczne. Przedstawiając ideę budowy łuku, Pietrzak mówił dwa
lata temu, że „ma to być pomnik na miarę dawnego zwycięstwa i pokuty za lata
hańby niepamięci. Na miarę naszej narodowej dumy i aspiracji”.
Dokonuje się równocześnie nazewnicza dekomunizacja, przejawiająca się w
eliminowaniu niesłusznych historycznie i politycznie patronów ulic. Celebracja
martyrologiczno-heroicznej przeszłości znajduje swoje najpopularniejsze dziś
ucieleśnienie w idei Muzeum Powstania Warszawskiego. Minister kultury
zapowiedział specjalną opiekę nad ludowymi zespołami pieśni i tańca (to apropos „kolekcjonowania folkloru”) i pewnie już niedługo
rozgorzeje dyskusja nad „kanonem literatury narodowej".
Właściwie już się zaczęło, wybuchła bowiem awantura wokół krakowskiego
przedstawienia „Neomonachomachia” opartego na klasycznej satyrze Ignacego Krasickiego.
Radny PiS poczuł się obrażony w swoich uczuciach religijnych i doniósł do prokuratury.
Przesłuchano już autora sztuki, znanego poetę i wykładowcę Bronisława Maja.
Złośliwi znów mogą sparafrazować cytat z Marksa o tragedii, która powraca jako
farsa: w 1968 r. pod pręgierzem stawał Kazimierz Dejmek za sceniczną wizję
wzniosłego dramatu Mickiewicza, a teraz staje Maj za antyklerykalną satyrę z
dorobku poczciwego bp. Krasickiego.
Rekonstrukcja tożsamości
Szykuje się też rewolucja w działalności Instytutów Polskich za granicą.
Ich oferta ma być teraz skoordynowana z realizacją wewnątrz krajowej polityki
historycznej i wzmacniać ducha patriotycznego Polonii, kultywować pamięć o
Koperniku, Chopinie, Janie Pawle II i Marii Skłodowskiej-Curie. Analogie z
niemieckim, brytyjskim czy francuskim nacjonalizmem romantycznym wspominanym
przez Hobsbawma i Rangera rzeczywiście są zauważalne, ale w dzisiejszej Polsce
można też śmiało wskazać na całkiem oryginalne przykłady inwencji
symbolicznej.
I tak oto „spektakle odtwarzania tożsamości narodowej" od dłuższego
już czasu stały się domeną aktywności tak zwanych grup rekonstrukcyjnych.
Jeśli w latach 90. główny nurt ruchu rekonstrukcji historycznej stanowiły
bractwa rycerskie, „Wikingowie” i pogańscy „Słowianie”, to dziś ewidentnie dominują
fani przebierania się za powstańców warszawskich i „żołnierzy wyklętych”.
Rekonstruktorzy z Mławy zagrali
nawet w filmie „Smoleńsk” Antoniego Krauzego. W zdjęciach do filmu wzięli
udział członkowie Stowarzyszenia Rekonstrukcji Historycznej 79. Pułku Piechoty
Strzelców Słonimskich im. Hetmana Lwa Sapiehy. Informując o zaszczycie, jaki
spotkał rekonstruktorów, lokalny „Kurier Mławski” przypomniał, że „widzimy ich
np. co roku w inscenizacji bitwy pod Mławą na polu w Uniszkach Zawadzkich, ale
grali też w inscenizacji przedstawiającej odbicie więźniów z siedziby UB w
Mławie”.
Występy rekonstruktorów w ostatnich 10 latach są stałym elementem
wszelkich uroczystości upamiętniania wydarzeń z okresu wojny i okupacji i
czasów walki zbrojnego podziemia z władzą komunistyczną. Nic dziwnego, że
aktorzy tych spektakli uchodzą za symbol patriotyzmu, co chętnie podkreśla w
swoich wypowiedziach prezydent Duda. Rekonstruktorzy, tak jak nacjonalistyczni
kibice, zostali przeto uroczyście zapisani do „biało-czerwonej drużyny”, a ich
wzmożona aktywność jest symbolicznym ornamentem „dobrej zmiany”.
Permanentna żałoba
Chyba jednak najbardziej spektakularnym przykładem aktualnie
wynalezionej tradycji pozostają „miesięcznice smoleńskie”. To bezprecedensowy
sposób oddawania hołdu nieżyjącym. Czyni się to co miesiąc, a nie-jak to się
przyjęło w tradycji chrześcijańskiej - raz w roku. Taka częstotliwość ceremonii
sprawia, że żałoba jest w istocie stanem permanentnym. Zachodzi więc przypadek
szczególny: skleja się nową tradycję, biorąc praktykowany od zawsze zwyczaj
wspominania zmarłych i dodając do niego zupełnie nową praktykę comiesięcznych
obchodów upamiętnienia.
Przy tym wszystkim obrzęd
upamiętnienia staje się okazją do demonstracji politycznej i politycznych
wystąpień na tematy aktualne: rytuał żałoby miesza się z dramaturgią wiecu, sacrum
z profanum.
Zaczęło się od „obrony krzyża”, wtedy wykuł się podział na „patriotów”
i „zdrajców”, równolegle do powstałej ad hoc teorii spiskowej,
w myśl której Lech Kaczyński stał się ofiarą zamachu, Donald Tusk (wespół z
Putinem) zamachowcem, a Bronisław Komorowski „Komoruskim" i uzurpatorem.
Miesięcznice dopracowały się swojej formy i powtarzalnych rytuałów. Zawsze jest
nabożeństwo w kościele, marsz pod Pałac Prezydencki i przemówienie Jarosława
Kaczyńskiego. Zawsze są transparenty z hasłami wymierzonymi w politycznych
wrogów. Zdarzało się, że maszerowano z pochodniami, ale zwyczaj został
zaniechany, bo nazbyt kojarzył się z nazistowskimi Fackelzugami, co
głośno wytykali oponenci PiS.
Od początku ceremonia miała charakter kontestacyjny, wymierzony w polityczną
oficjalność. Była wyrazem nie tylko niezgody na status quo, ale wręcz nieuznawania prawomocności aktualnej władzy-
wszak, według Kaczyńskiego, Komorowski został wybrany „przez nieporozumienie”.
Kiedy w listopadzie zeszłego roku Prawo i Sprawiedliwość objęło władzę,
miesięcznice musiały nabrać nowych znaczeń. W okolicznościowym nabożeństwie
zaczął uczestniczyć rząd (10 listopada 2015 r. na mszy rozpoczynającej
miesięcznicę stawili się wszyscy kandydaci na ministrów), zaś cała ceremonia,
zgodnie z rozkazem ministra Macierewicza zyskała asystę wojskową, przez co
stała się uroczystością wagi państwowej. Nastąpiło charakterystyczne przejście
od fazy nieoficjalnej do instytucjonalnej, przy okazji pojawił się jednak
pewien problem. O ile bowiem za czasów „Komoruskiego” demonstracja przed
siedzibą prezydenta ugruntowywała rebeliancki sens miesięcznic już choćby
poprzez przeciwstawienie ulicznego wiecu instytucji władzy symbolizowanej
przez pałac z Komorowskim w środku, to teraz ów sens został zaburzony. Powstał
symboliczny chaos. Wiec pod pałacem nie może już
kontrastować z władzą prezydencką,
którą przecież sprawuje delegat prezesa. W tej sytuacji miejsce wiecu traci
swoje pierwotne uzasadnienie.
Era
od zera
Prezes nie przejmuje się jednak tym dysonansem, bo najważniejsza wydaje
mu się (i słusznie) powtarzalność rytuału. Wychodzi bowiem z usprawiedliwionego
założenia, że Polacy kochają rytuały, zwłaszcza jeśli odnoszą się one do
historii i religii. To dlatego Smoleńsk ma być współczesnym Katyniem, a
nabożeństwo w kościele ma być wstępem do politycznego wiecu. Akceptacja dla
tego typu zabiegów może się brać i stąd, że dla sporej części naszego
społeczeństwa modyfikacje tradycji, przypadki rewitalizacji obrzędów
niepraktykowanych czy lepienie nowych tradycji z kawałków starego i nowego to
praktyki dość powszechne. Rozbudowały się na przykład obchody Pierwszej Komunii
Świętej, która z uroczystości rodzinno-kościelnej zamieniła się w rodzaj
ogólnonarodowego święta obchodzonego z wielką pompą już nie po domach, ale w
wystawnych restauracjach. Zmienił się folklor weselny, w którym inspiracje
kulturą ludową mieszają się tu z całkiem współczesnym konsumeryzmem.
Sporą kreatywnością w wymyślaniu tradycji wyróżniają się też kibice
piłkarscy. Mamy tu klubowe „hymny” (vide: „Warszawski dzień” Niemena
zaanektowany przez kibiców Legii Warszawa czy „Dni, których nie znamy” Grechuty
wybrany przez fanatyków Korony Kielce), włączanie do tak zwanej oprawy meczów
scenografii z akcentami ideologicznymi, politycznymi czy religijnymi (hasła w
rodzaju „Bóg, Honor, Ojczyzna”, emblematy Polski Walczącej, kult - jakżeby
inaczej - „żołnierzy wyklętych”). Mamy też księży będących jednocześnie kibolami
i zorganizowanymi nacjonalistami, jak osławiony młody ksiądz Jacek Międlar, który
na marszach ONR kończył swoje homilie donośnym rykiem „Sława Wielkiej Polsce”.
Symboliczna rewolucja, która się dokonuje w Polsce, ma wiele wspólnego
ze sferą symboliczną gwałtownych zwrotów, które znamy z dalszej i bliższej
przeszłości. Autorzy zmian zawsze chcieli, by ich działania uznawano za
fundamentalne przełomy. Najbardziej znanym przykładem jest francuski kalendarz
republikański wprowadzony przez Konwent w rewolucyjnej Francji. Dzień
proklamowania republiki (22 października 1792 r.) miał być pierwszym rokiem ery
republikańskiej. Dopiero Napoleon w 1805 r. przywrócił Francuzom kalendarz
gregoriański.
Dziś w Polsce wiceminister kultury Jarosław Sellin już ogłosił, że
objęcie władzy przez Prawo i Sprawiedliwość kończy epokę komunizmu i
postkomunizmu i rozpoczyna erę Prawdziwie Wolnej Rzeczypospolitej. Jako
urzędnik resortu Sellin jest odpowiedzialny za pracę Departamentu Dziedzictwa
Narodowego i w związku z nadchodzącą rocznicą ma uruchomić rządowy program
obchodów odzyskania niepodległości Niepodległa 2018. W przeciwieństwie do
francuskich rewolucjonistów autorzy pisowskiej koncepcji polityki kulturalnej
cezurę rozpoczynającą Nowe Czasy chcą znaczyć raczej symbolami tego, co było,
niż zwracać się dosłownie ku świetlanej przyszłości. No cóż, różne historyczne
doświadczenia pokazują, że to właśnie przeszłość dostarcza budulca dla nowo
wynalezionych tradycji, a jak będzie naprawdę, trudno zgadnąć. Zacytujmy
Michela Houellebecqa:
„Ludzie żyjący w określonym systemie
społecznym prawdopodobnie nie potrafią sobie wyobrazić punktu widzenia tych,
którzy niczego od systemu nie oczekując, planują jego zniszczenie”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz