Sprawa „Bolka” nie
miałaby takiej rangi, gdyby Lech Wałęsa nie spotkał na swej drodze Jarosława
Kaczyńskiego. Ich toksyczny sojusz przyspieszył upadek obozu solidarnościowego.
A późniejszy konflikt doprowadził do upadku solidarnościowego mitu.
RAFAŁ KALUKIN
SCENA PIERWSZA: SPOTKANIE
Był lipiec 1980 roku.
W Słupsku odbywał się proces młodego robotnika Marka Kozłowskiego, którego
milicja wrobiła w przestępstwo. Jarosław Kaczyński przybył z Warszawy wraz ze
Zbigniewem Romaszewskim, aby wesprzeć chłopaka. Dołączył opozycyjny gdański
adwokat Jacek Taylor oraz dwaj młodzi działacze Wolnych Związków Zawodowych z
Trójmiasta.
Relacja Kaczyńskiego (1991): „Wracaliśmy z tego procesu do Gdańska, ci
dwaj z WZZ (...) opowiadali, że nie mają pieniędzy, że Lechu dał im za mało pieniędzy.
Wysiedliśmy wreszcie z powoli jadącego pociągu osobowego Słupsk
- Gdańsk i tam gdzieś czekał na
tych ludzi taki nieduży człowiek z wąsami. I to był Lech Wałęsa. Podaliśmy
sobie rękę i tyle. Wcześnie słyszałem o nim, naturalnie, od brata”.
Na pytanie dziennikarki, czy miał
przeczucie, że będzie to jedna z największych polskich karier politycznych, Kaczyński
odparł: „Uczciwie mówiąc, nie miałem najsłabszego przeczucia na ten temat.
Zwróciłem na niego uwagę, bo tyle o nim opowiadali w drodze, byli kompletnie
bez pieniędzy, pamiętam, że nawet postawiłem im piwo. Myślę, że chyba był tam
przypadkowo, nie wyobrażam sobie, żeby specjalnie po nich wychodził na
dworzec. Ale nie wiem, może?”.
Kilka tygodni później w Stoczni
Gdańskiej wybuchł wielki strajk i „nieduży człowiek z wąsami” urósł
niebotycznie.
SCENA DRUGA: WSPÓŁPRACA
Sierpień 1989 roku.
Z upoważnienia Wałęsy Kaczyński właśnie dopiął koalicję
Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego z ZSL i SD. Pozostała jeszcze kwestia,
kto stanie na czele pierwszego solidarnościowego rządu.
Opowiadał Kaczyński Teresie Torańskiej: „Pojechałem do Wałęsy, do jego
domu na wieś, razem z Leszkiem [Kaczyńskim] i Puszem. W Węsiorach kłóciliśmy
się z nim parę godzin. Wałęsa nie chciał Mazowieckiego. Powiedziałem mu: to
może Olszewski. Nie, nie - zaprotestował - znajdź kogoś młodszego. Teraz
jestem przekonany, że myślał o mnie, ale ja po
pierwsze, jego zamiarów nie wyczułem, a po drugie, gdybym nawet wyczuł, to i
tak bym się premierostwa nie podjął. OKP na dźwięk mego nazwiska umarłby
przecież ze śmiechu.
To Hall - zaproponowałem - jest młody, ma pozycję, zaplecze, stoi za nim
Ruch Młodej Polski, który stworzył. Ale Wałęsa Halla też nie chciał. Teraz
wiem, że dlatego, iż Hall związany był z Mazowieckim i nie jest facetem,
który by się go słuchał. Wałęsa bowiem na premiera chciał kogoś, kogo by twardo
trzymał, kim by sterował i kto bez niego nie wykonałby żadnego ruchu.
Tłukliśmy mu więc do głowy tego Mazowieckiego i on w końcu miotając słowami,
powszechnie uważanymi za obraźliwe, zgodził się”.
Realną alternatywą dla Mazowieckiego był wtedy tylko Bronisław Geremek.
Ale jego pozycja za bardzo już urosła. Zgodnie z wypróbowaną wałęsowską metodą
należało go zrównoważyć kimś innym. Zresztą reprezentował inną koncepcję,
zarysowaną przez Adama Michnika w słynnym tekście „Wasz prezydent, nasz
premier”: Solidarność tworzy rząd, ale w koalicji z reformatorskim skrzydłem
PZPR. Czyli pragmatykami z chwiejącej się partii komunistycznej, których liderem był Aleksander Kwaśniewski. Natomiast
Kaczyńskiemu chodziło o zepchnięcie komunistów do opozycji poprzez odbicie im
satelickich sojuszników.
Gdy wybuchnie wojna na górze, Kaczyński będzie twierdził, że udało mu
się obalić złowieszczy plan Geremka budowy wielkiego obozu solidarnościowo-postkomunistycznego,
który miał zmonopolizować scenę. Po latach bliski wtedy Geremkowi Jan Rokita
wyjaśni, że chodziło o coś wręcz odwrotnego: „[Geremek] Stawiał na rozbicie partii
i wyciągnięcie stamtąd komunistów posłusznych i skłonnych się przefarbować.
Kaczyński potrafił szybciej przyprzeć komunistów do muru, dzięki manewrowi z
ZSL i SD, ale za cenę zachowania u władzy ekipy stanu wojennego”.
Faktycznie, choć PZPR formalnie została zepchnięta do opozycji, do
rządu Mazowieckiego weszli najbliżsi współpracownicy Jaruzelskiego: Kiszczak
do MSW, Siwicki do MON. Miała to być polisa ubezpieczeniowa dla sił starego reżimu
i Moskwy. Negocjujący umowę koalicyjną Kaczyński dostał od Wałęsy list z
poleceniem wyrwania komunistom wszystkich resortów;, łącznie z siłowymi.
„Gdybym tę jego instrukcję chciał wykonać, to następnego dnia nie byłoby już
żadnych rozmów, bo komuny na takie ustępstwa nie było stać” - naśmiewał się
później Kaczyński.
Zapewne nie bez racji. Ale i tak warto ten incydent przypomnieć
współczesnym badaczom zgniłego realizmu epoki pomagdalenkowej.
SCENA TRZECIA: ZERWANIE
Najpełniejszą relację z tego spotkania przedstawił
w swoich wspomnieniach Jacek Kuroń. Jesień 1991 r., właśnie odbyły się
pierwsze wolne wybory. Do Belwederu przybywają liderzy Unii Demokratycznej,
Kongresu Liberalno-Demokratycznego i Porozumienia Centrum.
Wchodzi prezydencki minister Mieczysław Wachowski. Niesie tacę z kieliszkami
i butelką brandy. Belwederskie konsultacje polityczne nie były dotąd zakrapiane.
Wszyscy wiedzą, że gospodarz nie przepada za alkoholem. Okazja musi być
wyjątkowa.
Lech Wałęsa uroczyście ogłasza, że na premiera desygnowany będzie
Geremek. Gwałtowny protest ze strony Kaczyńskiego - że to będzie rząd
kontynuacji.
- Jak ja bym był premierem rządu,
za którego kadencji zyski budżetu obniżyły się do 40 procent przewidywanych,
to- bym się schował - zżyma się prezes PC. To aluzja do Bieleckiego, którego
właśnie dobiegające premierostwo przypadło na załamanie się finansów państwa w
warunkach ostrej recesji. Ale Bielecki ma wejść do nowego rządu.
Wałęsa: - Co ty byś zrobił w gospodarce, to ja nie wiem, bo nie miałeś
okazji spróbować. Natomiast o dekomunizacji mówiłeś cały czas, a po twoim odejściu
Kancelaria Prezydenta okazała się najbardziej komunistyczną instytucją w
Polsce.
To aluzja do polityki kadrowej Kaczyńskiego, który kierował prezydencką
kancelarią i pozostawił na eksponowanym stanowisku Jerzego Breitkopfa odziedziczonego
jeszcze po Jaruzelskim. Miał bowiem gwarantować „porządek w papierach”.
- Żadnej kontynuacji! - powtarza Kaczyński. I grozi Wałęsie, że
polityczna odpowiedzialność spadnie na niego. Wałęsa krzyczy: - Przecież to wy
doprowadziliście do tego, że leciałem z siekierą na swoich najbliższych
przyjaciół! Rozpocząłem wojnę na górze, a nie miałem racji! To ty obiecywałeś
dekomunizację! Ty obiecywałeś przyspieszenie! Ja głupi uwierzyłem we wszystko!
Naopowiadałem ludziom, i co? Mam się teraz powiesić, bo nie dotrzymałem?
Musimy dotrzymać tego, co obiecaliśmy, i dlatego musimy wspólnie pracować!
Inaczej nie damy rady.
Kaczyński przerywa, też krzyczy. Świadkowie nie bardzo już jednak rozumieją,
o co chodzi. - Zajmie się tobą prokurator! - wygraża Wałęsa. To zapewne
zapowiedź ujawnionej w niedalekiej przyszłości afery „Telegrafu”.
- Jeszcze zobaczymy, kim się zajmie - odpowiada Kaczyński i trzaska
drzwiami.
* * *
Tamtego dnia Wałęsa podjął ostatnią próbę ponownego zjednoczenia obozu
solidarnościowego. Nagle okazało się, że wojna na górze z 1990 roku była z jego
strony tylko rozgrywką taktyczną. Pacyfikacją ambicji solidarnościowych
możnowładców - zwłaszcza Mazowieckiego i Geremka. Wałęsa nie zamierzał ich
niszczyć, chciał im tylko wskazać miejsce w hierarchii. Rozgromić, a następnie
na własnych warunkach zaprosić do nowego rozdania. Temu miały służyć wojna na
górze, ideologia przyspieszenia i wspierany przez Wałęsę straszak w postaci PC
braci Kaczyńskich.
Kaczyńskiemu chodziło jednak o zniszczenie.
Zdawał sobie sprawę, że dotąd Wałęsa traktował go instrumentalnie. W ciągu
poprzednich dwóch lat sam go traktował dokładnie tak samo. W 1989 roku
brakowało mu opozycyjnych zasług, by grać w tej samej lidze, co rywale.
Potrzebował więc mocnego oparcia, aby wyrąbać sobie miejsce. Gdy namawiał
Wałęsę do wskazania Mazowieckiego na premiera, przede wszystkim neutralizował
wpływy Geremka i Michnika. Gdy następnie
Mazowiecki nie pozwolił się Wałęsie sterować i zaczynał się tlić nowy
konflikt, Kaczyński pod hasłem przyspieszenia zaczynał popychać wodza
Solidarności w stronę totalnej konfrontacji. Miała mu ona zapewnić wejście do
gry.
Na początku 1990 roku kluczowe było to, po czyjej stronie opowie się wewnętrznie
rozdarty Geremek. Uważał, że rząd Mazowieckiego zbyt wolno wprowadza zmiany,
też chciał przyspieszyć, choć otwarcie nie krytykował. Lecz Wałęsę szanował,
uznawał jego ambicje prezydenckie i nie szukał konfliktu. Znalazł się jednak w
sytuacji bez wyjścia, gdy Wałęsa odebrał mu kierownictwo nad komitetami
obywatelskimi. Współczesny apologeta Wałęsy Robert Krasowski twierdzi, że
zadecydowały intrygi Kaczyńskiego, który tygodniami sączył wodzowi plotki o
zdradzieckich knowaniach Geremka. Gdyby nie to, spór w solidarnościowej
elicie pewnie udałoby się zażegnać.
Ludwik Dorn opowiadał, że często wtedy słyszał od Kaczyńskiego: „Nie
miej złudzeń co do Wałęsy”. Bo choć Jarosław cenił polityczne talenty przywódcy
Solidarności, to - podobnie jak jego antagoniści z czasów wojny na górze -
doskonale wiedział, że przymiotów prezydenckich Wałęsa nie ma. Był jednak
bardziej przenikliwy i zdawał sobie sprawę, że ta prezydentura jest
nieuchronna.
Stworzył więc misterny plan: Zgromadzenie Narodowe wybiera Wałęsę na
prezydenta, ten ogłasza wybory parlamentarne, nowy parlament uchwala
konstytucję przewidującą powszechne wybory prezydenckie i w krótkim czasie
dochodzi do kolejnej prezydenckiej elekcji. „Ja osobiście - nie ukrywam
- byłem przekonany, że Wałęsa, po roku rządzenia, te
wybory by przegrał” - mówił Torańskiej. Chodziło więc o to, aby najpierw
rękami Wałęsy zniszczyć solidarnościową konkurencję, a następnie jego samego
odesłać na emeryturę. I na dymiących zgliszczach zgarnąć całą pulę.
Ale plan nie wypalił, bo zaplecze Mazowieckiego źle skalkulowało
potencjał swego lidera i już w połowie 1990 roku rzuciło hasło powszechnych
wyborów. Wałęsa ten pomysł natychmiast poparł - o
czym zresztą bracia Kaczyńscy dowiedzieli się z gazet. Prezydent Wałęsa z
silnym mandatem nie pasował do ich koncepcji, lecz nie mieli wyjścia - musieli kontynuować grę. Ich patron pewnie zresztą
przeczuwał, co piszczy w trawie, skoro zaczął blokować wstępowanie komitetów
obywatelskich do budowanego przez Kaczyńskiego Porozumienia Centrum.
Wydawało się, że w tej szachowej rozgrywce to Wałęsa jest górą. Po
wyborach prezydenckich wygasił ofensywę i porzucił ideologię przyspieszenia.
Powolnym sobie premierem zrobił niemal anonimowego Bieleckiego, zwlekał z
ogłoszeniem nowych wyborów parlamentarnych.
- To co? Zostajemy tu do emerytury? - w dniu inauguracji prezydentury
sondował w Belwederze zamiary swego głównego sojusznika. Kaczyński - choć
został szefem prezydenckiej kancelarii - znalazł się w pułapce. Musiał
autoryzować zachowawczość Wałęsy, bo elektorat PC nie zrozumiałby antyprezydenekiej
wolty. Trzeba było robić dobrą minę, znosić rosnące wpływy Wachowskiego i
cierpliwie czekać na wybory parlamentarne.
Czekał aż rok, po czym odpłacił się Wałęsie pięknym za nadobne. Wyborczy
wynik PC nie imponował, ale w rozdrobnionym Sejmie każdy mandat był istotny.
Bez Kaczyńskiego Geremek nie stworzył rządu. Prezes PC wykonał za to kolejny
błyskotliwy manewr i wbrew Wałęsie stworzył kruchą większość pod gabinet Jana
Olszewskiego. Tak powstał rząd, który w prawicowej legendzie miał być pierwszą
próbą zerwania z „dyktatem Okrągłego Stołu”.
W rzeczywistości był gabinetem rozpaczliwie słabym. Szybko stracił większość
i jego los wydawał się przesądzony. Kaczyński próbował ratować ten układ. Był
tak zdeterminowany w walce z Wałęsą, że wymyślił, iż rządowi zapewnią
większość Geremek z Mazowieckim. Owszem, też obawiali się autorytarnych zapędów
Wałęsy. Lecz od radykalizują- cej się prawicy zaczynała ich już dzielić bariera
kulturowa. Pewnie dlatego Olszewski przeciągał negocjacje z Unią Demokratyczną
i sprawa upadła.
Upadający rząd zdążył jeszcze dokonać pospiesznej lustracji, rzucając
na stół teczkę „Bolka”.
SCENA CZWARTA: WOJNA
Opowiadał Ludwik Dorn: „To był listopad lub
grudzień 1992 roku. Obawialiśmy się podsłuchów, więc
pojechaliśmy nad Wisłę. Było zimno, wiał ostry wiatr, ubrany byłem lekko, więc
strasznie marzłem. Kaczyński przedstawił mi swój plan i prosił o ocenę. (...)
Uczciwie mówiąc, miałem wtedy bardzo dużo wątpliwości. Wiedziałem, że możemy
nie tylko przegrać, ale zostać zmiażdżeni”.
Styczeń 1993. Niewielka grupka polityków PC opuszcza hotel poselski i
zmierza Wiejską pod pomnik Witosa. Są pełni niepokoju. Co prawda obficie
oplakatowali miasto wezwaniami do antywałęsowskiej manifestacji, ale nie są
pewni społecznego nastroju. Jeśli pod pomnik przyjdzie garstka prawicowych
fanatyków, będą skończeni. Tam jednak czeka 20-tysięczny tłum. Zadowolony
Kaczyński parafrazuje Napoleona: „Wydaliśmy bitwę i teraz zobaczymy”. Tego
dnia spłonie kukła „Bolka”.
* * *
„Koncepcja rozpoczęcia akcji anty- wałęsowskiej była dla mnie po przyspieszeniu
i stworzeniu PC kolejnym dowodem na to, że Kaczyński jest kimś politycznie
niesłychanie wybitnym” - wspomni Dorn.
Z krucjatą Kaczyńskiego współgrała książka „Lewy czerwcowy” - zbiór wywiadów
Jacka Kurskiego i Piotra Semki z politykami prawicy popierającymi rząd
Olszewskiego. Kaczyński bez ogródek tam stwierdza, że o „Bolku” wszyscy
wiedzieli od dawna i „sprawa była zbyt znana, aby stanowić czyjkolwiek element
nacisku”. Po latach Ludwik Dorn potwierdzi, że lider PC nie przykładał wagi do
agenturalnego epizodu Wałęsy sprzed lat. To Olszewski z Macierewiczem ponoszą
wyłączną odpowiedzialność za zlustrowanie głowy państwa, co zbudowało legendę
ich rządu obalonego w wyniku spisku agentów.
Początkowo Kaczyński do tego stopnia był odporny na urok tej legendy, że
usiadł z Unią, liberałami i pozostałymi sprawcami „nocnej zmiany” do
negocjacji nad stworzeniem nowej koalicji. Jednak grał zbyt ostro i cierpliwość
partnerów się wyczerpała. Z hukiem opuścił więc negocjacje, a koalicja i tak
powstała, powołując rząd Hanny Suchockiej. Zepchnięty do opozycji, miał
problemy we własnej partii. Antykomunistycznym bohaterem był teraz Olszewski,
który sprawnie wyciągał mu ludzi. Uliczna akcja antywałęsowska miała
powstrzymać ten trend.
Dorn w wywiadzie z Robertem Krasowskim: „[Kaczyński] uznał, że Wałęsa
nam nie przebaczy, że poparliśmy wcześniej Macierewicza i Olszewskiego. Unia
nas wypchnęła z rządu. A zatem wisimy w powietrzu. Co oznacza, że bez
uporządkowanego konfliktu, w którym bylibyśmy stroną, po prostu nie przeżyjemy.
A tło do tego konfliktu było, coś tam się tliło, materiał do podejrzeń był.
Więc Jarosław Kaczyński nie bez racji uznał, że jak nie podniesiemy tej
kwestii, to nas zlikwidują. Zlikwidują nas Wałęsa, Unia i Olszewski”.
Ówczesny „trzeci bliźniak” dodawał, że „w kategoriach wagi politycznej
do czasu rozpoczęcia operacji antywałęsowskiej problem agentury nie istniał”.
Dopiero Kaczyński miał nadać „Bolkowi” polityczną rangę. Sam na tym nie
skorzystał. Pół roku później PC wraz z całą prawicą zniknęło z Sejmu. Ale
i wiarygodność Wałęsy została podważona; w wyborach
prezydenckich 1995 roku przegrał z Kwaśniewskim o niespełna 700 tysięcy
głosów. Nigdy się nie dowiemy, na ile przysłużył się temu uknuty nad Wisłą
tajny plan.
Kaczyński wyznał, że klęskę Wałęsy
uczcił wielkim kielichem wina.
LECH CZARNY I LECH BIAŁY
Wiele spraw do dziś okrytych jest mgłą tajemnicy. Zwłaszcza inwigilacja
antywałęsowskiej prawicy w czasach rządu Suchockiej. Niewątpliwie doszło do
złamania prawa, co potwierdził sąd. Ale czy inspiracje płynęły wprost z Belwederu?
Pozostały tylko domysły i zadra w sercu Kaczyńskiego.
Sprawa „Bolka” od lat funkcjonuje już tylko w sferze symbolicznej. Odeszli
politycy, którzy w pierwszych latach wolnej Polski stanowili najważniejsze
punkty odniesienia. Etos Solidarności osłabł, dziś masową wyobraźnię nowych
pokoleń zagospodarował mit Powstania Warszawskiego i Żołnierzy Wyklętych.
Obudowana teoriami spiskowymi i napędzana „Bolkiem” historia najnowsza została
obciążona piętnem dwuznaczności. Doszły mity stworzone już w III RP -
Magdalenki, zdrady Wałęsy, nocnej zmiany. Ich pierwotna logika zagubiła się w
gąszczu trudnych już do zrekonstruowania kontekstów.
Jarosław Kaczyński dziś wygrywa tę wojnę o pamięć. Choć przegrał wtedy
wszystko, co było do przegrania. Posiadł jednak obcą rywalom sztukę przekuwania
swych klęsk w sukcesy. Odnalazł bowiem drogę do ciemnej strony polskiej duszy.
Tej, która tak dalece przywykła do historycznych klęsk, że przestała wierzyć
zwycięzcom. Która uznaje sukces za coś podejrzanego, obciążonego podstępem i
zdradą. Przegrywający Kaczyński podsuwał jej kolejne czarne obrazy swych
pogromców, nieustannie przy tym epatując swą krzywdą. I robił to tak
sugestywnie, że wszystko wokół czerniało - pamięć o wielkiej Solidarności,
triumf 1989 roku i w końcu cała III RP.
Niszczenie legendy Wałęsy odgrywało tu szczególną rolę. Kiedyś
obsługiwało polityczne potrzeby Kaczyńskiego, później po prostu zaspokajało
żądzę zemsty. Po katastrofie smoleńskiej osiągnęło jednak nowy wymiar. Pisze
Kaczyński o bracie w książce „Polska naszych
marzeń”: „Kiedy się ocenia Leszka, trzeba wziąć pod uwagę coś, co Polacy powinni
wiedzieć, i większość to wie, ale o tym się nie mówi. To był pierwszy prezydent
Polski, który nie miał żadnych agenturalnych powiązań, nie był działaczem PZPR,
był wykształcony, nie miał słabości poprzedników. (...) W jakimś sensie o
Leszku można powiedzieć, że to był pierwszy prezydent Rzeczypospolitej z
prawdziwego zdarzenia”.
Plan jest zatem czytelny. Szkielet w szafie Kiszczaka z pewnością mu nie
zaszkodzi.
Jestem pod wrażeniem. Bardzo dobry artykuł.
OdpowiedzUsuń