Co
najmniej 80 min zł rocznie. Tyle kosztują podatników zupełnie zbędne tzw.
polityczne gabinety. Do tego trzeba doliczyć astronomiczne koszty ich
partyjnych interesów.
Administracja rządowa to 19 ministerstw i Kancelaria Prezesa Rady
Ministrów. Oczywiście kluczowe stołki obsadzane są przez ludzi partii
rządzącej. Każda z tych instytucji zatrudnia setki wysoko opłacanych
urzędników i pracowników obsługi. Po to, żeby partyjnym dygnitarzom zapewnić
luksus rządzenia państwem. Na przykład w roku 2014 przeciętne wynagrodzenie
miesięczne personelu KPRM (539 etatów) wyniosło 7682 zł brutto, zaś w Ministerstwie
Kultury i Dziedzictwa Narodowego (340 etatów) - 6181,50 zł. Zestawienie nie
uwzględnia kilkunastotysięcznych pensji ministrów, sekretarzy i podsekretarzy
stanu. Oprócz „zwykłych” pracowników ścisłe kierownictwo ma też swoje gabinety
polityczne. Tworzą je szef gabinetu oraz doradcy i/łub asystenci. Ich zadaniem
jest „prowadzenie spraw wynikających z funkcji politycznej” patrona, czyli
załatwianie jego interesów partyjnych za pensje z kasy publicznej.
Rozporządzenie Rady Ministrów w sprawie zasad ich wynagradzania stanowi, że powinni
oni mieć wyższe wykształcenie i określony staż pracy (doświadczenie). Ale „osoby
zajmujące kierownicze stanowiska państwowe ” mogą „w szczególnie
uzasadnionych przypadkach” zwolnić swojego człowieka z wszelkich wymagań.
Ta furtka umożliwia zatrudnianie znajomych, działaczy rozmaitych przybudówek,
młodzieżówki partyjnej itp. Policzyliśmy, ile to podatników kosztuje.
Wynagrodzenie dla członków gabinetu politycznego wynosi od 2880 zł do
4180 zł. To średnie staweki brutto asystenta i doradcy. Do tego dostają oni
dodatek (od 5 do 20 proc.) za wysługę lat. Kasują także tzw. dodatek specjalny
do 40 proc. zasadniczego wynagrodzenia. W przypadku szefa gabinetu podstawa
wynosi 6070 zł, dodatek funkcyjny z tytułu kierowania zespołem 1810 zł, plus
wysługa i dodatek specjalny. Uwzględniając nagrody, okresowe premie i
„trzynastkę”, asystent noszący szefowi teczkę inkasuje średnio około 6 tys. zł
miesięcznie. Najmarniejszy
doradca od krawatów
bierze 8 tys. zł, a nadzorujący
ich szef ma co najmniej 12 tys. zł. Przykładowo: według stanu na dzień 31
stycznia 2016 r. wynagrodzenie miesięczne Bartłomieja Misiewicza, szefa
trzyosobowego gabinetu politycznego ministra
obrony narodowej Antoniego Macierewicza, wynosiło 12 001,24 zł. Spośród
doradców jeden kasował 10 006,40 zł, drugi -10 944,77 zł.
Gabinet polityczny KPRM dowodzony przez Elżbietę Witek daje
pracę 10 doradcom i 9 asystentom. Tu najmłodszym pracownikiem jest 23-letni
student Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Mazurek. Starszy o dwa lata Michał Kania doświadczenie życiowe zdobył
w Telewizji Republika. O Magdalenie Milczarczyk (26 1.) wiadomo tylko
tyle, że była dotychczas na etacie partyjnym PiS. Bardziej znana jest Magdalena
Beyer (29 1.), która dla asystentury porzuciła stanowisko radnej
powiatowej PiS w Pruszkowie. Najważniejszymi z „doradców” są Rafał
Bochenek i Natalia Grządziel. On zabłysnął jako konferansjer w
kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy, a teraz jest konferansjerem
(rzecznikiem) rządu. Pani Grządziel była jedną z „bohaterek” afery z
zatrudnianiem asystentów europosłów PiS. W centrali partii pełniła m.in.
niesłychanie ważną funkcję makijażystki prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Obecnie
umawia spotkania premier Beaty Szydło. Być może robi jej też makijaż
albo maluje paznokcie.
Czteroosobowym gabinetem politycznym wicepremiera i ministra kultury Piotra
Glińskiego kieruje Agnieszka Tymińska, dotychczasowa pracownica
PiS-owskiej spółki „Srebrna”. Z tego samego gniazda
wyszedł Mateusz Adamkowski. Katarzyna Skorupińska-Rusiecka, żona byłego
dyrektora kościelnego Radia Plus, była wcześnie szeregową pracownicą Urzędu
Dzielnicy Wilanów. W przypadku Anny Lutek, rzeczniczki prasowej MKiDN,
Gliński zapewnia, że jedynym źródłem jej dochodów w trzyletnim okresie
poprzedzającym dzień, w którym została przezeń zatrudniona (7 stycznia 2016
r.), było Polskie Radio SA. Nie wiemy, dlaczego
wicepremier mija się z prawdą,
bo przecież jeszcze w 2014 roku
pani Anna miała też dietę radnej PiS w dzielnicy Śródmieście i dorabiała do pensji wynajmem mieszkania.
Na liście płac gabinetu ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego
są cztery osoby. Najładniejsza spośród nich jest doradca Sylwia
Ługowska-Bulak, która w 2011 roku była jednym z „aniołków Kaczyńskiego”.
Później prowadziła Waszczykowskiemu biuro poselskie. Szefem gabinetu jest
zdecydowanie mniej ładny Jan Parys, niegdyś minister obrony w rządzie Jana
Olszewskiego. Powrócił do politycznego karmnika po procesie karnym w
sprawie wyrządzenia znacznej szkody fundacji Polsko- -Niemieckie Pojednanie.
Chodziło o przyznawanie sobie gigantycznych
premii kwartalnych. W pierwszej
instancji dostał za to półtora
roku więzienia w zawieszeniu, w drugiej - został uniewinniony. Ale w procesie
cywilnym sąd nakazał mu zwrot prawie 130 tys. zł (wraz z odsetkami) pieniędzy
nienależnie pobranych z kasy fundacji. Dzięki koledze Parys trochę się odkuje.
Prokuratorowi, który żądał dlań aż dwóch lat, nie wróżymy oszałamiającej
kariery u „pana Zbyszka”.
Ziobro ma w swoim gabinecie czterech młodzieńców w wieku od 25 do 27
lat. Jeden pracował u niego, gdy był posłem do Parlamentu Europejskiego. Drugi
zarabiał w biurze poselskim Przemysława Wiplera. Trzeci jeszcze się
uczy na Uniwersytecie Jagiellońskim. Czwartym i najbardziej rozpoznawalnym
jest magister prawa Sebastian Kaleta, do niedawna felietonista „Wprost”.
Teraz jest rzecznikiem Ziobry. To już druga osoba związana z tygodnikiem, która
dostała posadę rządową. Były zastępca redaktora naczelnego Bartosz Marczuk został
bowiem wiceministrem rodziny, pracy i polityki społecznej. Po „warszawce”
krążą pogłoski, że nagród za nagłaśnianie pewnych afer za rządów PO będzie
jeszcze więcej...
W innych instytucjach rządowych jest podobnie. Na przykład minister
energii Krzysztof Tchórzewski dał posadę szefa urzędnikowi z rodzimych
Siedlec. W gabinecie ma jeszcze dwóch doradców i dwóch asystentów. Paweł
Szałamacha (finanse) oprócz szefa Łukasza Kudlickiego, dotychczasowego
pracownika PiS, ma czterech asystentów. I do
tego sześciu podsekretarzy stanu. U wicepremiera Jarosława Gowina (kultura
i dziedzictwo) jest szef, dwóch doradców oraz asystent. Elżbietę Rafalską (praca
i polityka społeczna) obsługuje pięciu działaczy; Krzysztof Jurgiel (rolnictwo)
zarezerwował swoim siedem etatów, a Konstanty Radziwiłł (zdrowie)
- pięć. Radiomaryjny Jan Szyszko (środowisko)
chlubi się jednym szefem, sześcioma doradcami i asystentem. O jeden etat
przebija go wicepremier Mateusz Morawiecki (minister od rozwoju).
Gabinet Anny Zalewskiej (edukacja) składa się z pięciu osób. I tak
dalej...
Licząc tylko honoraria personelu, średni łączny koszt zatrudnienia w
gabinecie przekracza 700 tys. zł rocznie. Na przykład w MON - w całym roku 2015
- wyniósł 750,7 tys., KPRM wydało 747,3 tys. zł, a Ministerstwo Rodziny - 600,7
tys. zł. Do tego samochody, telefony, delegacje krajowe i zagraniczne,
reprezentacja, mieszkania służbowe itp. Sumując wszystkie składniki, wyjdzie
minimum 20 min zł. Ale to przecież nie wszystko, można by nawet rzec -
drobiazg. Okazuje się bowiem, że „gabinety polityczne” można też tworzyć na
szczeblu samorządowym. A skoro tak, to każdy prezydent, burmistrz, marszałek,
starosta, a niekiedy nawet wójt, zatrudnia ekipę osobistych doradców i
asystentów. Nie wiadomo dokładnie,
ile to podatników kosztuje.
Według obliczeń Ministerstwa Administracji w roku 2011 samorządowcy
wydali na swoje „gabinety” prawie 40 min zł. Z naszych informacji wynika, że
obecnie ta kwota sięga 60 min zł. Czyli razem z gabinetami rządowymi mamy
około 80 min zł.
„Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom
społecznym dotyczącym oszczędności w wydatkowaniu środków publicznych z
budżetu państwa”, podkomendni Jarosława
Kaczyńskiego złożyli w 2012 roku projekt ustawy likwidującej etaty dla
znajomków polityków rządzącej wówczas ekipy PO-PSL. „W powszechnym odbiorze
gabinety polityczne, szczególnie te powoływane przy organach samorządu terytorialnego,
stanowią zbędny element funkcjonowania, zarówno ministerstw, jak i samorządu
terytorialnego. W obliczu pogłębiającego się kryzysu finansowego, zatrudnianie
kilkunastu tysięcy pracowników politycznych, bardzo różnie dobieranych
również z punktu widzenia ich przygotowania merytorycznego, nie znajduje
żadnego uzasadnienia” - grzmiał prezes.
„Uważamy, że należy skasować wszystkie stanowiska w gabinetach politycznych”
- wtórował pryncypałowi Mariusz Błaszczak.
W ramach „dobrej zmiany” Kaczyński i jego kamaryla radykalnie zmienili
zdanie o gabinetach. Powód zdradził nieopatrznie prezydent Andrzej Duda, nucąc
podczas spotkania z mieszkańcami Otwocka. To wtedy z piersi wyrwały mu się
szczere - choć wypowiedziane pod cudzym adresem - słowa: „Ojczyznę dojną racz
nam wrócić, Panie”...
Marcin Kos
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz