Najczęściej słyszą,
że nie pasują do koncepcji A czasem w ogóle nic nie słyszą. Mają zabrać swoje
rzeczy i zniknąć z redakcji. Od czasu przejęcia mediów publicznych przez PiS
pracę straciło już co najmniej 65 osób.
RENATA KIM, EWELINA LIS
Strasznie
szybko wylatują ludzie z radia i telewizji. Jak z procy - wzdycha Kamila Ter-
pial, która wyleciała z radiowej Jedynki po 10 latach pracy.
Był poniedziałek 18 stycznia. Tego
dnia do budynku Polskiego Radia w Warszawie wkroczył nowy dyrektor Jedynki Rafał
Porzeziński, wcześniej dziennikarz prawicowej TV Republika. O
15.30 Kamila Terpiał miała poprowadzić audycję, ale półtorej godziny wcześniej
została odsunięta z anteny. A potem także zdjęta z grafiku. Bez żadnych
wyjaśnień.
- Nie spodziewałam się tego. Starałam się przyjąć odsunięcie na
chłodno, nie okazywać emocji, jak najszybciej się spakować i wyjść z radia. Ale
pękłam, zaczęłam płakać. Zabrałam torebkę, jakiś notatnik, resztę rzeczy
zostawiłam i wyszłam, a właściwie uciekłam - opowiada.
Tamtego dnia miała już zaproszonego gościa, to był prof. Aleksander Smolar. - Rozmowa się odbyła, poprowadził ją
ktoś inny. Potem się dowiedziałam, że prof. Smolar był
zdziwiony, pytał, gdzie jestem. I skąd ta zmiana? Czy ma związek z sytuacją
polityczną? Usłyszał, że nie, po prostu jestem chora - opowiada dziennikarka.
Domyśla się, że została odsunięta za to, że poparła akcję dyrektora
Jedynki Kamila Dąbrowy, który na początku stycznia zdecydował, że w proteście
przeciwko tzw. małej nowelizacji ustawy medialnej co godzinę na antenie będzie
grany polski hymn, na zmianę z „Odą do radości” z IX symfonii Beethovena. - Mój mąż również się podpisał pod tą akcją, kilka razy
powiedział w audycji, że popiera granie hymnu, tłumaczył dlaczego - mówi
Kamila Terpiał.
Tego samego dnia mąż też się dowiedział, że został odsunięty. Bez
wyjaśnienia. - Prosiłem o nie, ale usłyszałem, że o sprawach ważnych dyrektor
chce rozmawiać osobiście. Do spotkania nie doszło - mówi Przemysław Szubartowicz,
który w Jedynce przepracował siedem lat.
Dyrektora Jedynki Kamila Dąbrowy
już wtedy w radiu nie było, został zwolniony dyscyplinarnie. Za hymn.
- To jest czystka polityczna PiS wyrzuca wrogów i robi swoje własne media - mówi Seweryn
Blumsztajn, prezes Towarzystwa Dziennikarskiego, które prowadzi i aktualizuje
listę osób zwalnianych z publicznego radia i telewizji. Jak wyliczyło, od
czasu przyjęcia na początku stycznia tzw. malej ustawy medialnej i przejęcia
mediów przez PiS ze stanowiskami pożegnało się już co najmniej 65 osób.
Najpierw z hukiem wyrzuceni zostali prowadzący telewizyjne „Wiadomości”
Piotr Kraśko i Beata Tadla, którzy od miesięcy słyszeli, że po zmianie władzy
nie będzie dla nich miejsca w TVP. Chwilę później reporter Jacek
Tacik usłyszał od nowych szefów „Wiadomości”, że mają inną koncepcję programu,
a on do niej nie pasuje. Dzień wcześniej, na pierwszym kolegium prowadzonym
przez nową kierowniczkę Marzenę Paczuską, zaproponował, że zrobi materiał
o tym, że prezydent Duda nie dotrzymał obietnicy, iż
przygotuje specjalną ustawę dla frankowiczów. Temat się nie spodobał, a
następnego dnia Tacik otrzymał wypowiedzenie.
A potem to już była lawina. - Wyrzucili Bogusia Ulkę, który pracował w
telewizji całe życie. I Jarka Kulczyckiego, który dopiero co stracił syna, a
niedawno urodziło mu się małe dziecko. Skurwysyństwo! Gdzie jest ta osławiona
moralność chrześcijańska? - denerwuje się Ewa Godlewska-Jeneralska, która w
telewizyjnej „Panoramie” przepracowała 30 lat. Jej też kilka tygodni temu
powiedziano, żeby nie przyjeżdżała na dyżur.
- Spodziewałam się tego, sama się
wybierałam do dyrekcji, by powiedzieć, że rezygnuję - mówi dziennikarka. Nie
pamięta takiej skali zwolnień w publicznych mediach, a w ciągu tych wszystkich
lat widziała już niejedno.
Tylko w ostatnich dniach pracę stracili: reporter „Wiadomości” Kamil
Dziubka, wieloletni szef redakcji dokumentu w TVP Andrzej Fidyk
i dziennikarka radiowej Jedynki Ewa Rogala, o której mówiono, że jest najlepszym
głosem serwisów. W Trójce od prowadzenia „Salonu politycznego” odsunięto
Marcina Zaborskiego.
- Ta lista cały czas się wydłuża, codziennie przybywa kilka nazwisk. A
już za chwilę będą pewnie zwolnienia na prowincji, w oddziałach terenowych radia
i telewizji - przewiduje Blumsztajn. Uważa, że wyrzucono wszystkich tych,
których podejrzewano, że nie będą wobec nowych władz dyspozycyjni. - Ale także
dlatego, że trzeba było zwolnić miejsca dla swoich. To jest kolesiostwo - mówi.
Nie wszyscy dziennikarze zostali wyrzuceni: wielu skłoniono do
rozwiązania umowy za porozumieniem stron, oferując lepsze warunki rozstania niż
w przypadku wypowiedzenia. Innym zabrano płatne dyżury, zostawiając tylko
głodową pensję, a z jeszcze innymi po prostu rozwiązano umowy-zlecenia. - To
są zwolnienia w białych rękawiczkach - mówi Blumsztajn. Stara się do każdego
zwolnionego zadzwonić, choć chwilę pogadać, okazać wsparcie. Towarzystwo
Dziennikarskie rozesłało listę zwalnianych do zagranicznych organizacji
dziennikarskich, złożyło też wniosek do Biura Rzecznika Praw Obywatelskich o
zaskarżenie ustawy medialnej. No i zbiera prawników, którzy zadeklarowali, że
pomogą zwalnianym.
- Niestety, niewiele więcej możemy - mówi Blumsztajn.
CODZIENNIE KTOŚ ZNIKA
Zwolnionych dziennikarzy zastępują ludzie, którzy
nigdy nie ukrywali, że popierają PiS. Własne programy w radiowej Jedynce
dostał Samuel Pereira, dziennikarz „Gazety Polskiej Codziennie” i były
rzecznik smoleńskiego stowarzyszenia Solidarni 2010. I prowadzi je, mimo że
nie posiada tzw. karty mikrofonowej, bez której nie wolno wchodzić na antenę.
Michał Rachoń, były rzecznik MSWiA za poprzednich rządów PiS, a ostatnio
dziennikarz w TV Republika, został wiceszefem Telewizyjnej Agencji Informacyjnej.
Prowadzi także program w TVP Info. Do „Wiadomości” przyszło
dwoje dziennikarzy: Klaudiusz Pobudzin z TV Trwam i
Karolina Tomaszewicz z TV Republika. Ich szefową została
Marzena Paczuska, zdeklarowana żołnierka PiS, która wsławiła się tym, że na
Twitterze bezpardonowo atakowała każdego, kto odważył się skrytykować jej
ulubioną partią.
- Przyjęliśmy tych nowych całkiem normalnie - mówi dziennikarz TVP.
- Było miło, wręcz
entuzjastycznie. Działamy dalej, nic wielkiego się nie stało - tłumaczy.
Przyznaje, że mówi o tym wszystkim
ze spokojem, no ale jak ma mówić? Przecież nic się nie da zrobić. - Ludzie tak
bardzo chcą pracować, że jest im wszystko jedno, co się dzieje ze zwolnionymi
kolegami. Byleby tylko oni sami zostali. Pracujemy, robimy swoje.
W redakcji się o tym nie rozmawia.
- Każdy chce mieć jak najwięcej
dyżurów, nie stracić roboty. Każdy ma jakieś kredyty, zobowiązania, dzieci na
utrzymaniu. Nieważne, jaka tu jest władza, j a muszę pracować - tak myśli 99
procent ludzi. Poza tym praca w telewizji, dla większości jest dużym
wyróżnieniem. Wiedzą, że innej tak łatwo nie znajdą - mówi.
Dziennikarka TVP
spotkała ostatnio kolegę z redakcji sportowej,
która nie zajmuje się przecież bieżącą polityką. Powiedział jej, że atmosfera
jest ciężka, ludzie boją się nawet żartować. - Są zdezorientowani, nie wiedzą,
kto wróg, a kto przyjaciel. Każdy się kontroluje, uważa na to, co mówi. Bo
przecież po pierwszym rzucie, gdy zwolniono najbardziej popularnych
prezenterów, zabrano się za kolejnych. Codziennie ktoś z TVP znika. Jednego dnia jeszcze przygotowuje serwis czy
program, a potem ktoś go zaprasza do gabinetu i dziękuje za współpracę. Tego
jeszcze nigdy nie było.
BŁĘDY
SIĘ POPEŁNIA
- „Wiadomości” udało się zrujnować w dwa dni - mówi Ewa Godlewska-Jeneralska. -
Nie da się ich już oglądać, są ręcznie sterowane.
- Przekaz wszystkich programów informacyjnych i publicystycznych ma być
jednoznaczny: to, co robi rząd, jest super - tłumaczy cel ręcznego sterowania
dziennikarka TVP. - Dopuszczanie do głosu drugiej strony staje się problemem.
Nigdy wprawdzie nie usłyszałam, że mam ludzi z opozycji nie zapraszać do
studia, ale dobrze widziane jest minimalizowanie ich udziału. Zaprasza się gości
tak, by dominował nurt prorządowy, a przedstawiciel opozycji był takim
kwiatkiem do kożucha. A później jego wypowiedzi znikają z anteny. Do tej pory
wycinało się z takich dyskusji tzw. setki i one były potem pokazywane w
programach informacyjnych. A teraz po prostu przestają istnieć.
Dziennikarz TVP
zapamiętał taki obrazek: pierwsza manifestacja
Komitetu Obrony Demokracji przed Trybunałem Konstytucyjnym. - Kiedy pokazywał
to TVN, widać było, że tam jest wielki tłum. A na ujęciu z kamery TVP Info - garstka ludzi. Ja się wtedy uśmiechnąłem. Coś jest nie
tak, bo widać, że tam jest znacznie więcej ludzi. Czy to było zrobione celowo?
Nie wiem. A może to przypadek? - rozkłada ręce.
Ale już co do słynnej pomyłki prezentera „Wiadomości” Krzysztofa Ziem-
ca, który powiedział, że grafolog zbadał podpis Lecha Wałęsy na dokumentach
o współpracy z SB, co szybko okazało się nieprawdą,
nie ma wątpliwości: Ziemiec nie zrobił tego celowo. - Po prostu się zapędził,
niefortunnie tę informację sformułował - uważa. Bardzo mu było przykro, gdy
prezenter został wygwizdany na uroczystości wręczenia Telekamer. Bo to taki
miły, kulturalny człowiek. - On chodził wtedy po telewizji jak struty,
strasznie mi go było szkoda, bo to dobry człowiek i dziennikarz. Wylało się na
niego wiadro pomyj, na które nie zasłużył. Błędy się popełnia.
Dziennikarka TVP:
- Ziemiec przeprosił potem na Facebooku, ale
już nie na antenie, choć tak się zawsze robiło. Zresztą nawet była okazja, bo
następnego dnia znów była w „Wiadomościach” informacja o teczkach z szafy
Kiszczaka. Nie wiem, czemu tego nie zrobił. Nie chcę go krytykować, bo każdy
musi taką decyzję podjąć sam. Ale to są chyba czasy, gdy należy pokazać, czy ma
się jaja, czy nie - mówi.
Dziennikarz TVP
Info zauważył, że od kiedy w telewizji nastała
„dobra zmiana”, koledzy dziennikarze mają dziwną zdolność do - jak to określa
- samoograniczania się. - Nagle zapraszają głównie
prawicowych publicystów. Nagle na pasku informacji przy temacie Wałęsy pojawia
się opis „prawda III RP”. Nawet język się zmienił. Ludzie ewidentnie próbują
znaleźć swoje miejsce w tych nowych koleinach historii. Rewolucja trwa i wymaga
pewnych ofiar - mówi.
Ale prawdziwy szok przeżył wtedy, kiedy zobaczył, że w tzw. VIP-roomie
dla gości dziennikarka „Gazety Polskiej” Dorota Kania czeka na wejście na antenę.
- W tej firmie panowała zasada, że ludzi karanych się nie zaprasza, a ona ma
na koncie kilka prawomocnych wyroków,
przede wszystkim za naruszenie dóbr osobistych i zniesławienie. Więc kiedy ją
zobaczyłem, wiedziałem, że ta władza nie zna żadnych ograniczeń. Nagle zaczęli
u nas brylować Samuel Pereira, Cezary Gmyz i Piotr Semka. Jacek Żakowski już
raczej do nas nie trafi.
- Cezary Gmyz i inni „niezależni” to już norma. Słychać, że prawica rządzi
- dodaje dziennikarka radiowej Jedynki. - Wystarczy spojrzeć na listę gości z
ostatnich dni: Anna Zalewska, Jarosław Gowin, Zbigniew Ziobro, Piotr Gliński,
Ryszard Legutko, Mariusz Błaszczak czy premier Beata Szydło - wszyscy z PiS. W
tle pojedynczy Grzegorz Schetyna czy Małgorzata Kidawa-Błońska - wylicza.
Czasami dziennikarze dostają od szefów sugestie, kogo z tej prawicy nagrywać,
kogo zapraszać do studia. Ale dyskretne, nie ma na to dowodu na piśmie. - Takie
polecenie idzie przez kilka osób, pewnie po to, żeby rozmydlić odpowiedzialność.
W moich billingach nie będzie śladu rozmów z dyrektorem radia.
MANIPULACJA
KROK PO KROKU
- TVP to jest teraz śmietnik – irytuje się Elżbieta
Heinrich z Poznania. Kiedyś
namiętnie oglądała wszystkie programy informacyjne i publicystyczne, dziś już
nie może. Uważniej zaczęła się przyglądać temu, co dzieje się w publicznej
telewizji po tym, jak publicysta „Gazety Wyborczej” Wojciech Czuchnowski
opuścił studio w geście solidarności ze zwolnionymi z TVP. „Wrócę w demokratycznej Polsce” - powiedział.
Najpierw pomyślała, że ona też na
znak protestu przestanie oglądać TVP. Ale kiedy zauważyła, że sygnałów o
manipulacjach w telewizji rządzonej przez prezesa Jacka Kurskiego jest bardzo
dużo, razem ze znajomym założyła na Facebooku wydarzenie NIE OGLĄDAM TELEWIZJI NARODOWEJ.
- Zbieram wszystkie informacje o przekłamaniach, żeby ludzie zdali sobie
sprawę ze skali manipulacji. Pokazujemy je krok po kroku. Dzień po dniu. Bez
przerwy - tłumaczy.
Przykłady? Powtarzane do znudzenia informacje, że premier Beata Szydło
świetnie wypadła podczas debaty w Parlamencie Europejskim, prowadzi dyplomatyczne
ofensywy, spełnia wyborcze obietnice - projekt Rodzina 500 plus, sześciolatki
do domu, podatek bankowy i od hipermarketów. Parlament jest pracowity jak
żaden dotąd: zgłasza projekty ustaw wieczorami, głosuje nocami. Prezydent
Andrzej Duda jest niezłomny, nie da się sprowadzić na manowce i nie złamie konstytucji,
zaprzysięgając trzech sędziów Trybunału Konstytucyjnego, czego żąda od niego
opozycja. Generalnie rząd, parlament i prezydent „dają radę”. Opozycja
natomiast jest zła. Nie daje rządowi pracować, przeszkadza, krytykując jego
projekty i składając wiele poprawek. A tak w ogóle jest skłócona: PO walczy z
Nowoczesną o to, kto jest liderem opozycji. A Komitet Obrony Demokracji nie
organizuje protestów co tydzień, bo zapał jego członków już dawno zgasł.
- Komuna w najstraszniejszym wydaniu. Cały aparat propagandowy musi być
podporządkowany partii. Nie może być jakichkolwiek wątpliwości, że rząd ma
rację - mówi Jan Ordyński, któremu miesiąc temu odebrano program w TVP Info, ale nie został zwolniony. Stracił za to prowadzoną w
radiowej Jedynce audycję „W samo południe”. Dosłownie chwilę później jego zdjęcie
zniknęło z zamieszczonej na stronach Polskiego Radia listy pracowników.
„Nieco wcześniej podobny zabieg higieniczny przeprowadzono z podobizną Kamila
Dąbrowy. Na mieście mówią, że obecny dyrektor Jedynki to żarliwy katolik” -
skomentował to Ordyński.
TO ZAPROSZENIE OBRAŻA
Elżbietę Heinrich zaczepiła ostatnio sąsiadka z
pytaniem: - Oglądała pani wczoraj „Wiadomości”? Wałęsa to „Bolek!”.
Heinrich zaczęła jej tłumaczyć, że nie ma stuprocentowej pewności, że Wałęsa
współpracował z SB. Nie ma ekspertyz, badań. Sąsiadki to nie przekonało.
Przecież w „Wiadomościach” mówili, że donosił.
- Najsmutniejsze jest to, że są rejony Polski, gdzie ludzie odbierają
tylko TVP i są skazani na tę manipulację. Siadają o 19.30 przed
telewizorami choćby się waliło i paliło, przyzwyczajeni, że to ich jedyne okno
na świat - martwi się. Dlatego nie ogląda TVP, nie chce podwyższać
jej oglądalności. Analizuje potem wszystkie materiały w sieci - jak mówi - na
chłodno. Czasem sobie myśli, że może władze telewizji ocknęłyby się, gdyby
więcej ludzi zaczęło protestować przeciwko czystkom i manipulacjom. Gdyby
wzorem Pauliny Młynarskiej aktorzy, muzycy, dziennikarze przestali przychodzić
na rozmowy.
Seweryn Blumsztajn już dawno podjął taką decyzję. - Nie chodzę, bo nie
może być tak, że na masową skalę wyrzucają stamtąd ludzi i wszystko jest
jakby nigdy nic. To mój gest solidarności. Poza tym atmosfera w takich
programach jest paskudna, a pytania z tezą. To po co mam tam chodzić? - pyta.
Nie jest jedyny. Jak przyznają wszyscy dziennikarze mediów publicznych,
ostatnio mają spory problem z zapraszaniem gości do programów. - Dawniej nawet
jak odmawiali, to przepraszali, prosili o zrozumienie. A teraz czasem mówią
wprost: to zaproszenie ich obraża - mówi dziennikarka TVP.
Dziennikarz TVP
ma podobne doświadczenia: dzwoni do
ekspertów, a oni mówią, że go lubią i szanują, ale się nie wypowiedzą. Tak
sobie postanowili, zdania nie zmienią. - Kiedy dostałem się do telewizji,
znajomi mi gratulowali. Teraz usuwają mnie z Facebooka, mówiąc, że pracuję
w tubie propagandowej rządu. Odpowiadam im, że chcę
pracować i muszę.
Jan Ordyński uważa jednak, że wygłaszane przez niektórych polityków i
publicystów apele o bojkot publicznych stacji nie mają sensu. - Jak ludzie zobaczą,
że to wszystko jest natrętne ideologicznie, to sami wyłączą odbiorniki. Mają
wybór, tyle jest innych stacji. Tylko dlaczego my wszyscy mamy za to płacić?
Jakim prawem telewizja ma należeć tylko do PiS? - pyta.
Jest przekonany, że takie media są groźne, bo cały czas mówią nieprawdę.
I sączą jad.
ŻAL I ZŁOŚĆ
Kamilę Terpiał najbardziej zabolało to, że przy
jej biurku w radiu siedzi teraz
młody wilczek prawicy Samuel Pereira. - Zmroziło mnie, jak się dowiedziałam.
Mam o nim jak najgorsze zdanie. Nierzetelny i nieobiektywny dziennikarz, bez
warsztatu - mówi.
Od czasu, jak została usunięta z grafiku, nie słucha radia, nie jest w
stanie. Za dużo by ją to kosztowało. Czasami coś przeczyta w internecie -
przedruki rozmów z anteny, jakieś urywki informacji.
I przerażają nachalność tej
propagandy. - My byliśmy obiektywni i rzetelni do bólu, Czasem nawet, gdy
mieliśmy taki zamysł, żeby zrobić coś ostrzej, to nasz kierownik stopował:
absolutnie nie. To radio publiczne, dajcie głos obu stronom w takich samych
proporcjach, mówił - opowiada. Stara się nie wpadać w rozpacz, ale sytuacja,
gdy małżeństwo z kredytem traci pracę, nie jest fajna.
- Mam żal - przyznaje Przemysław Szubartowicz. - Nie dlatego, że mnie wyrzucono
z pracy, tylko dlatego że potraktowano mnie jak propagandystę, którym nie
byłem. I że pozbawiono mnie pracy, którą bardzo lubiłem i wykonywałem
rzetelnie. I która była dla mnie spełnieniem marzeń, szczytem zawodowej kariery.
Tak, jest mi z tym źle. I nie dam sobie wmówić, że straciłem pracę, bo byłem
złym dziennikarzem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz