poniedziałek, 28 marca 2016

Drogi wojownika



Krzysztof Łoziński był już na kilku ścieżkach do historii, ale okazały się kręte i śliskie. Czy dając hasło do powołania KOD, wejdzie do niej na dobre?

JOANNA CIEŚLA

To była połowa listopada, pierw­sza odsłona awantury o Try­bunał Konstytucyjny. W roz­mowie z kolegą przez telefon rzucił: „Cholera, trzeba powo­łać Komitet Obrony Demokracji, tak jak kiedyś mieliśmy KOR”. Kolega odpowie­dział: „To napisz to”. Więc Krzysztof Ło­ziński usiadł do peceta w swoim domu w Cybulkach pod Giżyckiem. Napisał: „Co robić? To samo co robił KOR. Pisać listy otwarte i zbierać pod nimi podpisy, tworzyć raporty (...) Celem nie jest obala nie legalnie wybranych władz państwa, lecz obrona demokracji, praworządno­ści, praw człowieka, praw obywatelskich i prawdy. I proszę szanownego towa­rzystwa, nie oczekujcie, że ja to zrobię. To nie jest zadanie dla emerytów”. Ło­ziński wysłał tekst do Bogdana Misia, redaktora niezależnego portalu dzien­nikarskiego Studio Opinii, z którym współpracuje. Miś zamieścił.
   Łoziński ostatnio pisał różne rzeczy, na które nie było odzewu. Jesienią, jeszcze przed wyborami, razem z Piotrem Rachtanem (to ten kolega, który powiedział, by napisać o KOD) opublikowali „Raport gęgaczy”, analizę słów, czynów i doku­mentów środowiska PiS, przepowiadającą realia przyszłych rządów. Na konferencji prasowej zjawiła się jedna ekipa - dziew­czyna z mikrofonem i chłopiec z kamerą, z TVP Info. Materiału nie pokazano.
   Dzień po tym, jak powstał tekst o KOD, Krzysztof z żoną szedł na 70. urodziny do sąsiadki. I wtedy dzwoni Mariusz Ziomecki z Polsatu, że chce go do progra­mu w sprawie KOD. Że to już 3 tys. ludzi. Bo jakiś Kijowski po przeczytaniu tekstu Łozińskiego założył grupę na Facebooku. W tamten wieczór telefony dzwoniły do późna. Zaproszenia do mediów grzę­zły po informacji: „Ale ja mieszkam pod Giżyckiem”.
   W stacjach radiowych i telewizjach zaczął bywać, zjeżdżając do Warszawy na pierwsze demonstracje KOD. Wystąpie­nia publiczne idą mu dobrze. Mówi ostro, ale nie ponoszą go nerwy. Logikę ma wy­ćwiczoną, skończył Wydział Matematyki i Mechaniki UW. Nerw obywatelski ma w genach. Ojciec był żołnierzem AK, w PRL działał w podziemiu. Dopiero po jego śmierci, prawie 20 lat temu, Krzysztof do­wiedział się, że także w latach 80. przeciw władzy ludowej konspirowali równolegle.

   Ścieżka górska
   Przez tę ojcowską przeszłość jako dziec­ko wylądował w Poroninie. - W latach 50. rodzice nie mogli znaleźć pracy, dlatego przez trzy-cztery lata mieszkaliśmy wła­śnie tam, u dalekiej rodziny - opowiada. Zimą zjeżdżał z góralskimi dzieciakami na klepkach od beczki albo blaszanych talerzach i razem z nimi się wspinał; bez asekuracji, bez sprzętu, na czuja.
Urodził się w 1948 r. - tym samym co Je­rzy Kukuczka. Są ich wspólne zdjęcia z gór­skich wypraw, siedzą przy jednym stole. Ale nigdy się razem nie wspinali.
   Piotr Rachtan opowiada, że poznał Krzysztofa na samym początku lat 70., właśnie w kręgach górskich, modnych wśród młodych warszawskich inteligen­tów. - Krzysztof był specyficznym wspina­czem, bo robił to solo i na żywca, czyli bez asekuracji. A Klub Wysokogórski, bo jesz­cze nie było Polskiego Związku Alpinizmu, zakazywał wspinania się solo. Krzysztof to łamał i strasznie go z tego powodu nie lubili. Miał osiągnięcia - wyznaczał dobre drogi, własne warianty tras, bardzo ostre, trudne. Jako że wspinał się sam, nie miał dokumentacji, podejrzewano go o mistyfi­kację. Ale nigdy mu jej nie udowodniono. Ja wierzę mu absolutnie. Po latach Łoziń­ski pozwał nawet do sądu Polski Związek Alpinistyczny, w którego piśmie pojawiły się prześmiewcze wzmianki na jego temat.
    Wymienia ważniejsze przejścia, podlicza statystyki: odbytych wspina­czek - ok. 700-800, przejść solowych - ok. 360, nowych dróg w Tatrach - 62, wejść na szczyty w górach wysokich - 18. Niektóre wyprawy silnie przeżywa do dziś. W 1979 r. trzej członkowie grupy, którą kierował w Himalajach, oddzielili się, postanowili kontynuować wspinaczkę na własną rękę. Z całej trójki przeżyła tylko dziewczyna, jej męża i kolegi nie odnale­ziono. Łoziński opisał to w jednej ze swo­ich książek „Ślady na śniegu”. Brał udział w akcji ratunkowej, która przeciągnęła się na tygodnie. Nie wrócił z urlopu na czas, stracił pracę w Towarzystwie Krzewienia Kultury Fizycznej.

   Ścieżka walki
   Prof. Andrzej Paczkowski, wielolet­ni prezes PZA, pamięta go jednak jako wspinacza bardzo dobrego technicznie, z inicjatywą, ale spoza kręgu ścisłej krajo­wej czołówki, działającego głównie w Ta­trach. - Nikt nie podawał w wątpliwość trudności dróg, które przebył jako pierw­szy. Uważano jednak, iż ma skłonność do przeszacowywania ich wartości. Mam wrażenie, że jego ambicje wspinaczkowe trochę przekraczały jego możliwości, choć był sprawny, odważny i pomysłowy.
   W jeszcze jednej dziedzinie pracował na własne miejsce w zbiorowej pamięci. Na początku głośnego filmu „Kung-fu” Janusza Kijowskiego z 1979 r. na ekranie pojawia się twarz trenera tytułowej sztu­ki walki. To Łoziński. - Tytuł nawiązywał do konieczności mobilizacji, prężenia muskułów w ówczesnej sytuacji politycznej. Moja ekipa techniczna znalazła tego trene­ra w Warszawie - wspomina reżyser (27 lat później, przy okazji KOD, znów zetknął się ze swoim dawnym statystą - Janusz to stryj Mateusza Kijowskiego).
   Łoziński na ścieżkę kung-fu, a właści­wie wu shu, bo popularna nazwa tej sztuki walki jest błędna, wszedł trochę przypad­kiem. Miał 16 lat. - Chciałem uczyć się judo, ale trenerzy uznali, że jestem zbyt drobny. Przekierowali mnie do Japończyka, który zaczynał w Polsce tę nową sztukę walki. Był tutaj jako dyplomata, więc po kilku latach wyjechał z placówki. Ćwiczyłem prywatnie, najpierw z kilkoma kolegami, później sam. W1976 r. założyłem własną szkołę wu shu, pierwszą w Warszawie, a drugą w Polsce.
   Najpierw ćwiczyli na Górczewskiej, potem w salach baletowych Teatru Wiel­kiego (dzięki przyjacielowi Łoziński trafił do pracowni modelarskiej teatru - robił dekoracje, rzeźbił, malował rekwizyty).
- W jednej grupie było nas 60-80, czasem 100 osób. To był czas „ Wejścia smoka” w ki­nach, ładnie to wyglądało - wspomina Jacek Świątkowski, ówczesny uczeń Ło­zińskiego, dziś członek zarządu Polskie­go Związku Wu Shu. Po wprowadzeniu stanu wojennego, mimo zakazu podob­nych spotkań, zajęcia dalej się odbywały. Ale Łozińskiego wciągnęła polityka, zo­stał aresztowany. - Zajęcia prowadziłem w tym czasie ja i drugi kolega, Piotr Osuch. Ale wciąż to było pod patronatem Krzyś - opowiada Jacek Świątkowski.
   Znów jednak pojawili się tacy, którzy podważali jego umiejętności, bo Łoziń­skiemu oficjalnie nigdy nie nadano żad­nego stopnia mistrzowskiego. - Prawdzi­wych sztuk walki nie ćwiczy się po to, żeby mieć jakieś certyfikaty czy stopnie. Dla ludzi Wschodu one nie mają znaczenia, to jest ta­kie europejskie myślenie - tłumaczy Jacek Świątkowski. Ostatecznie to on, wówczas już właściciel stosownych uprawnień, formalnie nadał dawnemu nauczycielowi tytuł mistrzowski - żeby mieli to z głowy.

   Ścieżka polityczna
   Na ścieżkę polityczną, jak było to wów­czas częste, Łoziński skręcił wprost ze ścież­ki towarzyskiej. Koleżanka mieszkała przez ścianę z Jackiem i Gają Kuroniami. W 1968 r. Łoziński był na pierwszym roku fizyki, gdy wybuchła awantura o „Dzia­dy”. Wspomina, jak pisał ulotki na maszy­nie do pisania rodziców, zbierał podpisy w obronie spektaklu. Potem był Marzec. W ramach represyjnego poboru został wcielony do wojska, a już w wojsku - aresz­towany na trzy miesiące. Studia skończył ostatecznie w 1976 r. „W nienormalności studiowania pomagała mi intensywnie Służba Bezpieczeństwa, np. zatrzymując do wyjaśnienia w terminach egzaminów, ale bywało i tak, że zamiast na egzamin po­jechałem do Jugosławii się wspinać” - pisze o sobie na stronie Studia Opinii.
    Ścieżka górska i polityczna krzyżowały się w tych czasach gęsto. Łoziński ocenia więc, że dezawuowanie go w środowisku wspinaczy było esbecką sankcją za dzia­łalność opozycyjną. Jak powiada, w czasie przesłuchania w latach 80. przypadkiem trafił na akta z końcówki lat 60., a w nich instrukcję, by psuć mu opinię. W IPN tych akt dziś nie ma, Łoziński przypuszcza, że zaginęły.
    Pod koniec lat 70. współpracował z KOR, ale podkreśla, jego rola była skromna. La­tem 1980 r., już w Teatrze Wielkim, został szefem komitetu strajkowego, potem dzia­łał w Regionie Mazowsze NSZZ Solidar­ność. Wykonał istotną akcję. Przedostał się do budynku Prokuratury Generalnej i wy­dostał tajny list prokuratora generalnego do prokuratorów wojewódzkich, w któ­rym nakazywał on tworzenie fałszywych dowodów usprawiedliwiających przyszłe aresztowania działaczy Solidarności. Jana
Narożniaka, współzałożyciela podziemnej oficyny wydawniczej NOWA, który powielił wykradziony dokument, aresztowano, w reakcji nastąpił strajk powszechny Re­gionu Mazowsze.
   Drugiej istotnej akcji wykonać nie zdążył. Już w stanie wojennym, w maju 1982 r. Jan Narożniak został postrzelony przez ZOMO. Zawieziono go do cywilnego szpitala, gdzie pilnowało go pięciu funk­cjonariuszy. Łoziński natychmiast zaczął organizować jego odbicie, z udziałem jed­nej z grup (był w niej m.in. Jacek Świąt­kowski), którymi kierował w strukturach podziemia. Z decyzją, czy odbijać, zwlekał Zbigniew Bujak. 8 czerwca 1982 r. ubiegli ich koledzy. Narożniaka wykradli Adam Borowski i Jerzy Bogumił z innej struktu­ry Solidarności.
   Aresztowany i skazany za tę akcję został także Łoziński, bo początkowo władze są­dziły, że to on odpowiada za odbicie dru­karza. Przesiedział osiem miesięcy.
   W wolnej Polsce nie zapisał się do żad­nej partii. Zaczął pisać w „Gazecie Wybor­czej”, ale otworzył własne wydawnictwo. Kilka lat jeździł po świecie. Publikował w gazetach jako freelancer, napisał 12 ksią­żek. Przez rok pracował we „Wprost”. W 2004 r. razem m.in. z Piotrem Rachtanem założył Internetowy Niezależny Ma­gazyn Publicystów „Kontrateksty”, który z czasem przyłączył się do Studia Opinii. Miał poważne problemy zdrowotne i ro­dzinne, zjechał w życiowy dół. Przyjaciele z opozycji wystąpili dla niego o emeryturę specjalną - i ją dostał.
    Nowy oddech wniosła Agnieszka. Mijali się przez lata na różnych ścieżkach, żeby po pięćdziesiątce poznać się przez serwis randkowy. Dla obojga to drugie małżeń­stwo. On ma z pierwszego dwóch synów, ona córkę i syna. Wyprowadzka z War­szawy do Cybulek to ich wspólny pomysł na emeryturę.
   Stefan Bratkowski, jeden z ojców założy­cieli Studia Opinii, przyznaje, że KOD, który wyrósł po publikacji na portalu, dla niego samego był niespodzianką: - Jak dzisiaj sły­szę opowieści, że za tym stoją czyjeś pienią­dze, wpływy Kremla... Widocznie taki ruch był potrzebny. W jakimś stopniu to wisiało w powietrzu, tak należało.
   Krzysztof Łoziński cieszy się, że razem z KOD ludzie dostali na razie chociaż na­dzieję. A jeden z jego przyjaciół wyznaje, że cieszy się także ze względu na Krzyśka.
- Bo on jest przywiązany do swojej prze­szłości, przeżywa ją bardzo i pewnie to też dziś go napędza. W różnych środowiskach często był outsiderem i to go chyba męczy­ło. I dzisiaj to sobie kompensuje, mówiąc na scenie do wielotysięcznego tłumu.
   Przyjaciel cieszy się, że Krzysztof tam jest, bo to porządny facet. Jest prawdziwy - nawet jeśli czasem coś tam podbarwia. Nie ma w nim złości, złej mocy.
ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz