Wielu przeciwników
obecnej władzy deklaruje, że nie zamierza głosować na istniejącą opozycję, bo
jest beznadziejna. Celują w tym tak zwani symetryści, ale ta moda się
rozszerza. Żądają: dajcie nam nowego Macrona, porwijcie nas czymś, a jeśli nie,
to niech dalej rządzi PiS.
W jednym
z programów w TVN24
(„Babilon”) socjolożka Karolina Wigura,
redaktorka „Kultury Liberalnej”, stwierdziła, że bardziej od obecnych rządów
PiS obawia się tego, co by się stało, gdyby to Platforma przejęła władzę w 2019
r. i skorzystała z tych ustrojowych narzędzi, jakie PiS po sobie pozostawi.
Znaczyłoby to, że Wigura uważa, iż PiS jeszcze w miarę łagodnie korzysta ze
swoich uprawnień, które sam sobie politycznie załatwił, i dopiero PO dałaby
popalić. Nie przekonuje jej zapewne argument w postaci pytania: dlaczego to
właśnie ta ekipa nadała sobie te prerogatywy, a nie przyszły one do głowy
Platformie przez osiem lat rządzenia?
Stan umysłu części opozycji,
nazwijmy - teoretycznej, bez- objawowej, niepraktykującej? - jest trudny do
ogarnięcia.
Logiczne argumenty nie działają.
Bo na logikę, jeśli ktoś uważa, że przede wszystkim należy odsunąć PiS od
władzy (z powodu łamania konstytucji i standardów demokracji), to przywrócenie
na początek, przynajmniej w najgorszym razie, stanu poprzedniego, sprzed PiS
(czyli głosowanie na istniejącą opozycję), z nadzieją na pójście dalej jest
naturalnym wynikiem.
Jeśli ktoś neguje takie rozumowanie, to znaczy, że za fałszywe uważa
założenie. Zatem musi być nieprawdą, że „przede wszystkim należy odsunąć PiS
od władzy”. Tyle że wtedy rozpoczyna się zupełnie inna opowieść. Jeśli PiS jest
jednak w jakiejś mierze w porządku, załatwia ludzkie sprawy, ma sporo racji
mimo „wątpliwych środków”, jakie stosuje, to wypadałoby to szczerze stwierdzić,
a nie udawać standardowe zatroskanie stanem kraju.
Po ostatnim kongresie PiS przedstawiciele grupy nazywanej przez nas
symetrystami pisali, że PiS „znokautował” Platformę, że oczywiście wiedzą, j
akie zło niesie partia Kaczyńskiego, ale Platforma „nie ma nic do
zaproponowania poza zwalczaniem PiS”. To jest klasyczne wyznanie wiary
symetrystów: może i dobrze by było odebrać władzę PiS, ale nie zagłosujemy na
tych, którzy proponują „tylko zwalczanie PiS”, bo to jest zbyt prymitywne.
Widać też u nich specyficzne zauroczenie rozmachem wizji prezesa, jego władzą i
możliwościami, których lewica nigdy mieć nie będzie. Jakby rozum wciąż jeszcze
podpowiadał sceptycyzm, ale serce już by się rwało. Wróciło też stare hasło z
kampanii w 2015 r.: „Nie straszcie PiS-em, to nie działa”. Wtedy można to było
tłumaczyć amnezją albo nadziejami, że PiS się zmienił. Jeśli jednak ta fraza
pojawia się po dwóch latach nowych praktyk ugrupowania Kaczyńskiego, to znaczy
jedno: PiS nie jest taki zły, a ci, którzy bronili na mrozie Trybunału
Konstytucyjnego, to może rzeczywiście oderwani od koryta.
Symetryści to ta część
nominalnej opozycji, która programowo nie zgadza się na duopol PiS i
Platformy, podział na dwa plemiona, wojnę polsko-polską itp. Stwierdzają, że w tym konflikcie zanika wiele
najważniejszych spraw państwa, społeczeństwa, ekonomii i cywilizacji. Taki
konflikt odrzucają z powodu jego niskiej jakości. Wydaje im się, że w ten
sposób przekraczają współczesny, mało ambitny spór polityczny, idą odważnie dalej,
wyznaczają nowe trendy, czują się nowocześni.
Ale w tym całym swoim progresywizmie paradoksalnie stają się
anachroniczni, kompletnie nie rozumieją dzisiejszych czasów, kryteriów
politycznej skuteczności oraz tego, co się stało z polskim społeczeństwem w
ostatnich kilku latach. Próbują stosować do polskich warunków polityczną
geografię Francji czy Niemiec, w sytuacji kiedy PiS, lepiej rozumiejąc lokalną
specyfikę, niesamowicie skutecznie zmienia mentalność milionów ludzi, cofa
Polskę w kierunku buforowej Europy Środkowej (którą kamufluje pod hasłem
Międzymorza), uruchamia endeckie imaginarium i socjalnymi prezentami znieczula
demontaż liberalnej demokracji.
Opozycja teoretyczna, chcąc przeskoczyć istniejący podział, nieustannie
oddala się od zrozumienia jego istoty: że toczy się walka, której wynik może
zdecydować o kształcie państwa na bardzo długie lata. Trwa właśnie wielka
ofensywa. Kaczyński nie mógł tego jaśniej wyłożyć w swojej mowie w Przysusze:
oto tworzy się państwowopolityczna wspólnota, definiowana i w pełni kontrolowana
przez PiS. Tylko działania, treści, idee, postawy akceptowane przez władzę mogą
liczyć na wsparcie państwa, także finansowe. Kto
przystąpi do pisowskiej wspólnoty, może na to liczyć; kto nie przystąpi, może
się realizować „prywatnie”, jak to sugeruje prezes - pozostają mu prywatne media (przynajmniej do czasu planowanej
przez PiS „dekoncentracji”), prywatne teatry, finansowane z własnej kieszeni
organizacje pozarządowe itp. Innymi - niż zadekretuje władza - ujęciami patriotyzmu,
narodu, demokracji, kultury, polityki historycznej, polskich interesów w
Europie można zajmować się indywidualnie, na własny koszt i odpowiedzialność.
Ta „wspólnotowość” jest dodatkowo
wzmocniona pompatyczną retoryką; Jacek Karnowski we wPolityce.pl napisał wyraźnie wzruszony: „Sama odzyskana moc nie jest
oczywiście gwarancją sukcesu. Ale jest szansą wręcz dziejową. Szansą,
której nie mieliśmy od niemal 300 lat, od wojny północnej”.
Wolność, tak ostatnio
podkreślana przez Kaczyńskiego, najwyraźniej dotyczy tego, że ma się jeden
wybór: wejść w strefę PiS lub nie. Ze
wszystkimi tego konsekwencjami. Moc konformizacyjna takiego przekazu jest
bardzo duża i łatwo jej ulec, co - jak się wydaje - dotyczy także symetrystów.
Cofanie zatem już teraz bieżącego poparcia dla dzisiejszej opozycji bez
najmniejszej gwarancji, że powstanie nowa siła, która okaże się od niej
skuteczniejsza, to zgoda na nieustanne poszerzanie wpływów partii rządzącej.
Powiększa ona zarazem w ten sposób swoje możliwości perswazyjne, co powoduje,
iż rośnie uległość wobec władzy kolejnych grup wyborców, usilnie
przekonywanych, że „ta opozycja jest skończona” i tak dalej - ten mechanizm sam
się napędza z każdym tygodniem sondażowych sukcesów PiS.
Takiej przewagi ze strony władzy, zdobywanej przez lata, nie da się
odrobić tuż przed wyborami, kiedy okaże się, że trzeciej siły jednak nie ma i
trzeba będzie wybierać z tego, co jest. Procesy psychospołeczne uczą, że w
takiej sytuacji wielu z tych, którzy przez wiele miesięcy łudzili się, że
przybędzie polski Macron, a się rozczarowali - po prostu nie pójdzie głosować,
bo zbyt wiele zainwestowali w swój polityczny optymizm. I o to chodzi strategom
Kaczyńskiego. Po raz nie wiadomo który przekazy mające swoje źródło przy
Nowogrodzkiej zdobywają umysły teoretycznych przeciwników PiS. Dodajmy: partia
Kaczyńskiego przegrywała z kretesem przez osiem lat, ale niemal nikomu z
tamtego obozu nie przyszło do głowy, że trzeba wymyśleć nowy PiS i nowego
Kaczyńskiego. Ci zaś, którzy mieli przez pewien czas takie pomysły (Ziobro,
Kurski, Bielan, Kempa, Sellin), są dzisiaj najwierniejszymi żołnierzami
partii-matki.
Przyjrzyjmy się jednak ze wstępną życzliwością jednemu argumentowi
teoretycznego antypisu: że oto Platforma, nawet z Nowoczesną, nie dadzą rady
wygrać z PiS. Dlatego już dzisiaj trzeba szukać alternatywnych rozwiązań,
nowych liderów, koalicji itp. Czyli nie chodzi o to, że nie lubimy Schetyny czy
Petru, ale o skuteczność w pokonaniu Kaczyńskiego. Zgoda, nie ma żadnej
pewności, czy obecna opozycja parlamentarna zwycięży z PiS za dwa lata. Ale
polityka jest sztuką ustawiania hierarchii wariantów i ustalania ich
prawdopodobieństwa.
Jeśli, na przykład, Władysław Frasyniuk zorganizuje partię czy koalicję,
ale notowane w sondażach (to absolutny warunek), i zdobędzie ona 30-35 proc.
poparcia - znaczy udało się. Co prawda z socjalliberalnymi hasłami i postulatem
wpuszczania uchodźców to będzie bardzo trudne, ale załóżmy, że nie niemożliwe.
Załóżmy, że PO i Nowoczesna podporządkowują się nowemu liderowi, wchodzą w alians, a jak nie chcą, to
same sobie i sprawie szkodzą. Jest jednak drugi wariant: Frasyniuk po wielkiej
i męczącej kampanii, w której wszyscy go lubią (jak niegdyś Jacka Kuronia),
zyskuje w końcu ok. 10 proc. poparcia, tyle ile wcześniej Palikot, Petru,
Kukiz. I odbiera te procenty PO i Nowoczesnej. Stan końcowy może być taki:
Platforma 15 proc., Frasyniuk 10, Nowoczesna 5. Wygrywa PiS z Kukizem i
zmieniają konstytucję.
A jeżeli Frasyniuk stworzy kolejną inicjatywę nienotowaną w politycznych
rankingach, jakiś KOD-bis, to będzie tylko odciągał poparcie od kwalifikowanej
opozycji, nie dodając w zamian żadnej wymiernej politycznie jakości. Frasyniuk,
który nie jest rzecz jasna symetrystą, powiedział w wywiadzie dla TVN24: „Nie będzie mniejszego zła - pierwszy będę publicznie darł
gardło, że jak nie ma wiarygodnych polityków, to nie warto głosować i
zbojkotować wybory”. Co oznacza, że wygra PiS, bo dla wyborców tej partii
Kaczyński i Macierewicz są wiarygodni.
Polityka realna jest twardą grą. Kto nie zamierza walczyć o władzę, a
tylko o rację, nie liczy się w tej dziedzinie. Frasyniuk, mimo że ma wiele
atutów i autentyczną legendę, nie może domagać się hołdów, dopóki nie pokaże
urobku w procentach poparcia. Zanim tak się stanie, zadziobywanie Platformy,
która wciąż ma ponad 20 proc. w badaniach opinii, jest nieracjonalne. Liczenie
na wzrosty Partii Razem i innych inicjatyw lewicowych to wróżenie z fusów.
Symetryzm stał się
nieoczekiwanie żywotny. Manifestuje się pod różnymi pretekstami. Pojawia się mimochodem, ale czasami też wprost jako wręcz
ideowa deklaracja. Tego rodzaju teksty i wypowiedzi w ostatnim czasie nasiliły
się, a internetowe wydanie Kultury Liberalnej poświęciło symetryzmowi ostatnio
cały numer. Z tych tekstów i wypowiedzi można ułożyć mapę nieporozumień co do
rozumienia samego pojęcia symetryzmu, jak co do jego prawdziwych czy rzekomych
przejawów.
Jednym z nich jest rzekoma demonizacja PiS. Słyszymy, że zarzucanie
symetrystom, iż nie chcą dostrzegać złowrogich celów i skutków polityki
Jarosława Kaczyńskiego, że równie krytycznie skłonni są oceniać inne formacje
polityczne, oznacza de facto, że spłaszcza się całą politykę, doprowadzając ją
do trywialnego problematu: jak pokonać PiS. A demonizacja PiS prowadzi w
konsekwencji do angelizacji opozycji, wyjęcia jej spod krytycznej analizy.
Zgoda, pisaliśmy o potrzebie marzenia o znacznie lepszej polityce, o
dojrzalszej debacie.
Ale jeśli przyjmiemy symetryzm z jego wszystkimi konsekwencjami, to
właściwie nie ma o co z kim z pełnym przekonaniem walczyć, bo każdy jest trochę
dobry i trochę zły. PiS zniszczył trójpodział władzy, ale dał 500 plus. Przy
takim ujęciu, kiedy wszystkie wartości są równoważne i wymienne, nie ma w nich
żadnej hierarchii - polityka traci sens. Polityka dzisiaj w Polsce jest
asymetryczna, gdyż jeden z jej członów, akurat dysponujący dzisiaj wszystkimi
instrumentami władzy, zmierza do hegemonii. Żaden inny obóz polityczny, może
poza jakimiś marginaliami, takich celów sobie nie stawia i nie stawiał we
współczesnej Polsce. Dlatego błędem jest, mówiąc delikatnie, proponować
symetryzm jako metodę oceniania konkretnej, realnej polityki, gdzie trzeba
dokonywać bieżących wyborów.
Jednak na razie rozwijane są prawdy objawione i banalne. Że nie należy
dać się zniewolić polityce partyjnej, a szukać pluralizmu, opierać się na
wartościach. Że prymitywne analizy polityczne dać muszą prymitywne recepty
sprowadzające się do trywialnej walki o władzę. A ta walka w dzisiejszej
konfiguracji, po stronie określanej jako liberalno-demokratyczna, jest
prowadzona przez beneficjentów Polski po 1989 r., jest też walką pokoleń
sytych i zadowolonych, broniących status quo ante przed
nową zmianą. Mówienie o wolności, jak w prezydenckiej kampanii Bronisława
Komorowskiego, staje się w takiej optyce nudną
sprawą generacyjną: nie mieliście wolności za PRL, to teraz o niej stale
ględzicie i próbujecie tym na siłę zainteresować innych. Ale to wasze przeżycie
i wasza sprawa. W domyśle - dzisiaj wolność jest przez państwo
gwarantowana, dlatego trzeba się skupić na umowach o pracę, nierównościach,
pozycji związków zawodowych, żłobkach, przedszkolach, mieszkaniach itd.
Jedną z przywar symetryzmu jest
dzielenie polityki na oddzielne fragmenty i zaniedbywanie całościowego obrazu. Objawia się to zwłaszcza w wypadku
problematyki społecznej, gdy krytycznie ocenia się politykę III RP na tym polu,
wystawia się rachunki krzywd, upomina się o wykluczonych, biednych i młodych.
Taka perspektywa i silne emocje powodują, że konflikt - charakterze ustrojowym, walka o porządki w państwie,
schodzi na drugi plan lub przynajmniej jest równoważny z konfliktami - nierównościami, niesprawiedliwościami społecznymi, tak jak
się je widzi i przedstawia. Streszczając: będziemy walczyć o niezależność
sądów i samorządów pod warunkiem, że w konstytucji znajdą się gwarancje
socjalne. Wam zależy, z powodu peerelowskiej traumy, na wolnościach, a nam na
umowach o pracę. Trzeba się dogadać. Oznacza to, że wolność staje się takim
samym parametrem jak inne.
Życie społeczne, zaawansowana demokracja jak kania dżdżu potrzebują
myśli rozwiniętych w całą paletę pluralizmu i różnorodności. Widzimy wiele
wysiłku symetrystów, aby do debaty publicznej wprowadzić nowe wątki, zwłaszcza
społeczne, aby rozszczelnić polityczny klincz, który trwa od ponad dekady. Ale
też dostrzegamy w nich zasadniczy deficyt politycznego myślenia. Jakby młodsze
pokolenie uwierzyło w propagandę PiS, że realna polityka nie jest dla
przyzwoitych ludzi. Że bardziej wypada mieć rację, niż wygrać po to, aby ją realizować.
Nie widzą tego, iż mają do czynienia z bardzo wytrawnymi graczami, którzy sami
wychowują sobie pokolenia identycznych następców, mających za zadanie „uporządkować”
wszystko: polską prawicę, lewicę, centrum i samych symetrystów. PiS wrócił w
wersji turbo, znacznie sprytniejszy, prze- bieglejszy, wyposażony w pełnię
władzy, zdolny amortyzować tyle przecież wpadek i afer, jakie już się tej
władzy przydarzyły.
Wszyscy mówią o problemie z opozycją. Wymiennie z narzekaniem na
elektorat PiS, że to „plebs”, niewykształceni, otumanieni przez zręcznych
manipulatorów ludzie, z których Kaczyński wydobył to, co najgorsze. Ale wyborcy
PiS potrafią przynajmniej wyczuć swój formacyjny interes, są konsekwentni,
zdeterminowani. Potrafią ustawić hierarchię w ocenach swojego politycznego
faworyta, nie przejmują się tym, co w nim śmieszne, kuriozalne, kłamliwe czy
nawet niegodne, bo wiedzą, że innego reprezentanta nie mają. W nagrodę będą
żyli w swoim państwie. A liberalna strona wręcz szczyci się tym, że tak nie
może, musi być krytyczna, marudzić i powybrzydzać. Trudno jej się zebrać,
ogarnąć, bo już taka jest, na tym polega jej urok i różnica. Dlatego będą
mieszkać w państwie PiS.
Dopóki w antypisie nie uruchomi się instynkt zwycięzców, a nie
wrażliwców seminarzystów, PiS nie będzie miał prawdziwego przeciwnika. Na
razie obowiązuje dziwaczna prawidłowość: nie popieramy opozycji, bo jest słaba,
a jest słaba, bo jej nie popieramy. W PiS jest inaczej: Kaczyński jest
mocarzem, bo go niezmiennie chcą; prezes PiS jest silny tym chceniem,
niczym więcej.
Kiedy PiS wyraźnie wchodzi w fazę imperialną, to oponentom władzy nie
wystarczą półśrodki. Dzisiejszą opozycję, jeśli ta się nie podoba, może
zastąpić tylko inna nowa partia. Nie ruch, stowarzyszenie czy porozumienie,
ale partia zamierzająca wziąć udział w wyborach. Ruszająca od razu z impetem,
pełnym przekonaniem, bez hamletyzowania. Jeśli się to nie uda, nie będzie
ludzi, chęci i energii, to pozostaje tylko: Schetyna i Petru albo PiS. Na ten
wybór można się nie zgodzić. Wtedy zostaje PiS.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz