czwartek, 6 lipca 2017

Dyktatura ignorancji i Wazelina TV



Dyktatura ignorancji

O to mam największe pretensje do Kaczyńskiego, że z cynicznych powodów dał nieoświeconemu plebsowi poczucie dostępu do władzy mówi prof. Wojciech Sadurski, prawnik i politolog

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Wizyta Donalda Trumpa w Polsce to splendor czy kłopot dla naszego kraju?
PROF. WOJCIECH SADURSKI: Goszcze­nie kogoś, kto jest u siebie politycznym trupem, nie może być splendorem. Do­nald Trump we własnym kraju jest trak­towany jak parias niegodny pozycji prezydenta. Jego wizytę w Polsce po­równałbym do wizyty, którą odbył jako prezydent do Arabii Saudyjskiej. Poje­chał tam ogrzać się w cieple podziwu i adoracji, których odmówił mu świat demokratyczny. Czuł się doskonale wśród ludzi nieposiadających demokra­tycznego mandatu.
PiS obiecuje Trumpowi, że będzie nad Wisłą fetowany.
W pewnym sensie to będzie wizyta win-win dla obu stron - Trump odwiedzi kraj będący członkiem wspólnoty europej­skiej, a gospodarze będą mogli opowiadać, że Polska nie jest w świecie izolowana. Można więc rzec, że swój przyjeżdża do swego, choć w przypadku Andrzeja Dudy trudno mówić o byciu przywódcą. W tej wizycie liczy się jednak przede wszyst­kim poklepywanie po plecach. PiS czeka na wyraźny sygnał poparcia, bo poprzed­ni prezydent, Barack Obama, na szczycie NATO w Warszawie był wobec rządu do­brej zmiany krytyczny. I choć robił to na tyle powściągliwie, że opozycja nie kryła rozczarowania brakiem ostrej krytyki, to PiS zachowanie Obamy odebrało jako po­liczek. Nie ma więc znaczenia, że Donald Trump jest politykiem, którego demokra­tyczny świat nie ceni, ale jest amerykań­skim prezydentem.
Wobec którego lada moment może być wszczęta procedura impeachmentu.
- Wszczęcie procedury nie oznacza jesz­cze pozbawienia go stanowiska. Trump mimo rekordowo niskiego poparcia w społeczeństwie amerykańskim wśród wyborców republikańskich cieszy się na­dal silnym wsparciem. Dlatego sądzę, że ta prezydentura - choć kulawa i sparali­żowana wieloma zarzutami - dotrwa do końca kadencji.
Podobnie jest w Polsce - Kaczyński też nie jest popularny, ale wśród swoich cieszy się poparciem. W czym tkwi siła tych polityków?
- W nienawiści. Obaj budują swoją po­zycję na emocjach negatywnych, które w polityce są silniejsze niż pozytywne. Obaj mogą sobie na to pozwolić, bo wie­dzą, że nienawiść do ich politycznych oponentów jest wśród ich wyborców sil­niejsza niż niechęć ze strony reszty.
Z czego ta nienawiść wynika?
- Trumpa wybrała biała klasa pracująca, która na zdrowy rozum nie miała żadne­go powodu, aby popierać finansowego oligarchę niereprezentującego jej inte­resów. Mimo to ta biała klasa pracująca uznała, że establishment amerykański nie wyraża jej tożsamości, nie zapewnia jej poczucia wartości i przynależności do społeczeństwa. Ta biała klasa robot­nicza poczuła się ludem zapomnianym, wykluczonym. Pozbawionym ochrony przed imigracją i globalizacją zalewają­cą rynek tanimi produktami, podważają­cymi ich bezpieczeństwo zatrudnienia. Wyborcy Trumpa to ci, którzy poczu­li się wypchnięci na koniec kolejki po rozmaite dobra społeczne, daleko za uchodźcami, kobietami, przedstawicie­lami mniejszości. Oferta Trumpa zno­siła punkty za odmienność, obiecywała premię dla białych, zwykłych Ameryka­nów hołdujących tradycyjnym wartoś­ciom (w których przywiązanie do broni odgrywa istotną rolę) i religijnemu fun­damentalizmowi. Podziały klasowo- -warstwowe zostały przełożone na język wojny kulturowej i to zapewniło władzę Trampowi.
Była to oferta populistyczna.
- Oczywiście, bo Trump jak każdy popu­lista zdołał przekonać, że tylko on rozu­mie wykluczonych i tylko on potrafi się z nimi komunikować ponad głowami in­stytucji. W USA stało się coś, co z punk­tu widzenia historii Ameryki jest rzeczą bez precedensu. Nastąpiło odwrócenie tradycyjnego układu partyjnego - klasa pracująca przylgnęła do republikanów, a demokraci stali się partią wyrażają­cą kosmopolityczną elitę wielkich miast plus rozmaite mniejszości: rasowe, reli­gijne, seksualne.
W Polsce dokonał się podobny proces?
- W Polsce doszło do rozczarowania libe­ralizmem wciąż bardzo młodym i słabo zakorzenionym. Doszło do rozczarowa­nia społeczeństwa kosztami demokracji: wolnością słowa, dającą także ochronę poglądom niepopularnym; wolnością zgromadzeń, pozwalającą na manifesta­cje ludzi nielubianych, uprawnieniami w procesie sądowym, chroniącymi tak­że oskarżonych, a nie tylko ofiary. Wzię­ło górę przekonanie, że państwo musi przede wszystkim wyrażać wartości istotne dla większości.
Ale poprzednia władza - czy to PO, czy SLD - również nie forsowała zmian światopoglądowych albo robiła to w sposób wątpliwy.
- Zgoda, ale przynajmniej w sferze reto­rycznej wartości demokracji liberalnej były akceptowane i wręcz przez państwo propagowane, nawet jeśli w praktyce nie były w pełni respektowane. Owszem, etyka była w szkole teoretycznie, ale nikt nie kwestionował, że powinna być. Te­raz mamy do czynienia z podważeniem samej idei demokracji liberalnej. Pra­wa tych, których nie lubimy i nie cenimy, nie muszą być respektowane. Lansowa­na dziś teza mówi, że państwo demokra­tyczne to takie, które wyraża tożsamość większości, a ta jest katolicka i nacjona­listyczna. W tym sensie nie ma symetrii między władzą PiS a poprzednikami, bo tamte rządy były niekonsekwentnie li­beralne, a dziś mamy do czynienia z rzą­dem konsekwentnie nieliberalnym.
Dającym przyzwolenie na zachowania uznawane dotychczas za nieakcepto­wane? Ksenofobię, rasizm, szowinizm?
- Na zachowania, na słowa, na decyzje... Internet pokazał, że można powiedzieć wszystko bez konsekwencji, rzucić każ­dą, najbardziej plugawą inwektywę. Wła­dza natomiast wypowiedziami takimi jak słowa premier Szydło w Auschwitz daje tej bezkarności przyzwolenie. Oczywi­ście w Auschwitz nic nie zostało powie­dziane wprost, ale wszyscy bezbłędnie odczytali intencje.
Czy PiS cynicznie gra uchodźcami?
- A nie? PiS wyczuło koniunkturę spo­łeczną, ten egoizm oraz strach Polaków wynikający chyba z niepewności naszej tożsamości, dla której zagrożeniem ma być niewielka liczba imigrantów z inne­go kręgu religijno-kulturowego. Prawda tymczasem jest zupełnie inna - bez naj­mniejszego uszczerbku dla naszej toż­samości i bezpieczeństwa moglibyśmy przyjąć kilka tysięcy uchodźców. Rząd woli jednak uczynić ze sprzeciwu wo­bec uchodźców swoiste wyznanie wia­ry prawdziwego Polaka. Takie słowa jak w Auschwitz jeszcze parę lat temu były­by w Polsce nie do wyobrażenia.
Podobnie jak to, co mówią i robią inni ministrowie obecnego rządu. W nor­malnym kraju takie zachowanie władzy wysadziłoby ją w powietrze, a PiS wszystko uchodzi na sucho. Dlaczego?
- Ćwierćwiecze demokratycznej Pol­ski przyzwyczaiło nas, że zmiany wpro­wadza elita intelektualna - wprowadza Polskę do NATO, do Unii Europejskiej i dostosowuje polskie standardy do stan­dardów międzynarodowych. Reszta spo­łeczeństwa ma się do tych zmian tylko dopasować. Okazało się to iluzją - nie można zmian demokratycznych wpro­wadzać metodami elitarnymi. Władza PiS jest na to reakcją. Do władzy doszli ignoranci dumni ze swojej ignorancji. Demokratyczna większość dała im do tego mandat. „Nie mamy wykształcenia, ale z tego powodu nie czujemy się gor­si, za nami są tłumy”. To, z czym mamy dziś do czynienia w Polsce, to triumf aro­ganckiego i ignoranckiego plebsu. Wiem, że to wartościujące i aroganckie sło­wo, używam go niechętnie, ale, nieste­ty, w sposób najbliższy prawdy opisuje rzeczywistość.
PiS podniosło plebs z kolan?
- I pozwoliło wysoko unieść głowę. O to właśnie mam największe pretensje do Kaczyńskiego, który jest przecież pol­skim inteligentem, że z cynicznych po­wodów dał nieoświeconemu plebsowi poczucie dostępu do władzy. Te wszyst­kie rytuały smoleńskie właśnie temu słu­żą. Nieoświecony plebs ma poczuć siłę i bliskość z tymi, którzy sprawują wła­dzę. Niewykształceni lub w najlepszym razie słabo wykształceni ludzie, nieznający świata, niechcący go poznać i, co gorsza, traktujący tę niewiedzę jako po­wód do dumy, a na pewno niejako powód do wstydu, stali się nową polską elitą, be­neficjentami tzw. redystrybucji presti­żu. Wystarczy spojrzeć na dziedzinę, którą się zajmuję - czyli prawo konsty­tucyjne - nowi sędziowie konstytucyjni i quasi-sędziowie w Trybunale Konsty­tucyjnym to przykład dojścia plebsu do władzy. Pani Przyłębska czy pan Mu­szyński to symbole nowej elity.
Takie symbole są w każdym minister­stwie. Szef resortu ochrony środowiska wycina Puszczę Białowieską.
- Wskazałem na przykład z własnego podwórka, ale zjawisko jest powszech­ne, ogarnia wszystkie szczeble władzy. Najgorsze w tej tyranii plebsu jest to, że nawet ludzie, o których wiemy, że są in­teligentni, lecz chcą grać w tej drużynie, muszą dać się zgłupić. Nie mówię o mi­nistrze Szyszce, ale wicepremier Gliń­ski, ministrowie Gowin czy Sellin mieli przecież we wcześniejszych wcieleniach osiągnięcia, byli normalnymi członkami wykształconej elity, a dziś muszą mówić językiem pani Szydło czy pana Błaszczaka. Mamy do czynienia z przeraźliwym obniżeniem poziomu intelektualnego władzy, a to jest zawsze złe.
Pytanie, czy jest granica tego stacza­nia się?
- To pytanie o przyszłość. Oczywiście nigdy nie jest tak, że zmiany są nieod­wracalne. Każda władza osiąga punkt kryzysowy i wahadło wychyla się w drugą stronę. Rzecz w tym, że w przypadku staczania się demokracji liberalnej w kie­runku autorytaryzmu brakuje punktu zwrotnego, jakiegoś przełomowego wy­darzenia, jak ma to miejsce w rewolucji W tym przypadku to raczej kumulacja która dopiero ex post zaczyna być po­strzegana jako przekroczenie punktu, od którego nie ma już odwrotu, w każ­dym razie nie ma odwrotu w niedługim czasie.
Przekroczyliśmy taki punkt?
- Na pewno nie jesteśmy już państwem demokratycznym, w którym władza jest kontrolowana. Zasada trójpodziału władzy została poważnie nadszarpnię­ta. Powiedziałbym nawet, że jesteśmy w gorszej sytuacji niż Węgrzy, bo tam najpierw dokonano skoku na konstytu­cję, zapewniając sobie mandat do wpro­wadzania demokracji nieliberalnej, a u nas poddano konstytucję przyspie­szonej erozji za pomocą ustanawiania niekonstytucyjnych ustaw. W efekcie mamy do czynienia z podważaniem praworządności i praw obywatelskich na taką skalę, że znaleźliśmy się na drodze nie tylko Węgier, ale Turcji czy Białorusi.
I, co gorsza, Jarosław Kaczyński może powiedzieć jak swego czasu Donald Tusk: „Nie mam z kim przegrać”.
- Ma z kim przegrać, ale są trzy punk­ty zapalne, na które trzeba bardzo uwa­żać, bo odpuszczenie któregokolwiek z nich będzie oznaczało, że rzeczywi­ście nie będzie miał z kim przegrać. Te trzy punkty to: samorząd, media prywat­ne i ordynacja wyborcza. Jeśli uznać, że sekwencja wydarzeń w Polsce może być powtórzeniem sekwencji węgierskiej, to trzeba pamiętać, że przejęcie kontroli właśnie w tych trzech punktach zapew­niło Orbanowi większość konstytucyj­ną, a tym samym utrzymanie się przy władzy przy malejącym poparciu spo­łecznym. Sądzę, że jest to marzenie i cel także Jarosława Kaczyńskiego. Przejęcie samorządów, ograniczenie kontroli ze strony mediów prywatnych i przekształ­cenie ordynacji wyborczej w taki sposób, aby zagwarantować sobie zwycięstwo nawet wtedy, gdy popularność PiS bę­dzie spadać.
Czyli liczy się wyłącznie gra na krajowym podwórku, podczas gdy w UE decydują się losy wspólnoty, to, czy powstanie Unia dwóch prędkości.
- Może nie dwóch, ale wielu i akurat to uważam za optymalny scenariusz. Nie ma powodu, aby wszystkie państwa mu­siały dopasowywać się do najniższe­go wspólnego mianownika. Przeciwnie, uważam, że powstanie silnego, nadające­go impet motoru integracji jest warun­kiem dalszego rozwoju UE. Maruderom nie można dać prawa do spowalniania ewolucji integracji europejskiej. Wspól­nota znalazła się w przełomowym mo­mencie. Z jednej strony pozbywa się balastu Wielkiej Brytanii, która była ha­mulcowym inicjatyw wspólnotowych, a z drugiej nowy prezydent Francji, któ­ry pozyska z pewnością poparcie nowego kanclerza Niemiec - niezależnie od tego, czy zostanie nim Angela Merkel, czy pro­europejski Martin Schultz - zechce za­cieśniać współpracę strefy euro.
PiS nie wymieni złotówki na euro.
- Nie zrobili tego również poprzednicy, co jest ewidentnym błędem i podważe­niem naszych zobowiązań, bo przecież wchodząc do Unii, zdecydowaliśmy się na przyjęcie euro. Jest jednak oczywiste, że Polska rządzona przez PiS nie tylko ze względu na euro wysiada z europej­skiej lokomotywy i pozostaje w ogonie. Możemy mieć jednak o to pretensje tyl­ko do siebie. Zmiany w UE zajmą jeszcze parę lat, dlatego mówimy o perspekty­wie najbliższych wyborów parlamentar­nych. Polacy muszą wiedzieć, jaka jest stawka głosowania na PiS - odsunięcie od integracji europejskiej.
A tym samym wepchnięcie w strefę wpływów Rosji?
- To dzieje się, niestety, już dziś. Dzia­łania ministra obrony narodowej, które doprowadziły do pozbawienia polskiej armii dowództwa posiadającego certy­fikaty NATO, to największy prezent dla Putina. Nigdy wcześniej w demokra­tycznej Polsce nie zdarzyło się, aby cała czapa dowódcza została zdymisjonowa­na albo odeszła. Gdy dodać to tego kru­cjatę PiS w sprawie wyzwalania Polski z wpływów złej Brukseli, to znalezienie się naszego kraju w ramionach Moskwy wydaje się nieuchronne. PiS prowadzi Polskę prostą drogą do miejsca, z które­go wyzwoliła się w 1989 r


Wazelina TV

Prawicowy Fox News traci widzów. Amerykański kanał telewizyjny ma sporo problemów, ale największy nazywa się Donald Trump

 Piotr Milewski, Nowy Jork

Od kilku tygodni prezes Fox News Rupert Murdoch z niepokojem wygląda ko­lejnych raportów firmy Nielsen Media Research, która mierzy telewizyjne słupki. Wpraw­dzie globalnie kanał nadal wyprzedza konkurencję - czyli liberalne MSNBC i centrową CNN - ale diabeł tkwi w szcze­gółach. Od początku maja w porze naj­większej oglądalności dominuje MSNBC. A jeśli chodzi o szczególnie atrakcyjną dla reklamodawców publiczność w wieku 25-54 lata, to liberałowie wyprzedza­ją konserwatystów we wszystkich okien­kach czasowych.
   Dlaczego? Bo Fox uporczywie wynosi pod niebiosa prezydenta Trumpa i baga­telizuje aferę wokół powiązań jego szta­bu z Rosją - przedstawia ją jako histerię mainstreamowych mediów. Prezenterzy kanału zawsze wychodzili z założenia, że jeśli fakty nie odpowiadają ich po­glądom, to tym gorzej dla faktów. A taka strategia gwarantuje wprawdzie wier­ność widzów ślepo wielbiących nowo­jorskiego magnata, lecz nie przyciąga Amerykanów zaniepokojonych informa­cjami, że kilkunastu jego najbliższych współpracowników utrzymywało kon­takty z rosyjskimi hakerami, szpiegami, dyplomatami i oligarchami. No, i z pew­nością nie uspokaja ich to, że prezydent wyrzucił dyrektora FBI prowadzącego śledztwo w tej sprawie.

RYBA PSUJE SIĘ OD GŁOWY
Kłopoty Fox nie są wyłącznie efek­tem prawicowego odchylenia. Ka­nał zawsze cierpiał na ową przypadłość, a mimo to jeszcze kilka miesięcy temu był niekwestionowanym liderem oglądal­ności we wszystkich grupach wiekowych. Od tej pory wstrząsnęła nim jednak seria skandali, po których odeszły największe gwiazdy.
   Na początku lipca 2016 r. prezenterka Gretchen Carlson wy toczyła twórcy kana­łu Rogerowi Ailesowi proces o seksualne nękanie. Zarzucała mu obietnice lepsze­go traktowania w zamian za erotyczną dyspozycyjność. „Atmosfera w firmie przypomina sportową szatnię - mówi­ła. - Mężczyźni nie mają żadnych hamul­ców, na wizję trafiają tylko seksbomby”. Gdy Carlson poskarżyła się Ailesowi, że współprezenter Steve Doocy traktuje ją jak idiotkę, publicznie poniża i w czasie programów szturcha, by się uciszyła, szef poradził: „Nie bądź taką feministką. Na­ucz się współżyć z chłopakami”.
   Jej pozew wywołał lawinę podobnych oskarżeń, zaś wewnętrzne śledztwo wy­kazało, że Ailes napastował ponad dwa­dzieścia podwładnych, w tym gwiazdę wieczornego pasma Megyn Kelly. Właś­ciciele kanału, czyli Rupert, James i Lachlan Murdochowie, złożyli mu pro­pozycję nie do odrzucenia: składasz wymówienie przed 1 sierpnia albo wyla­tujesz na bruk. 21 lipca prezes podał się do dymisji.
   Tymczasem zarabiająca 20 mln dol. rocznie Kelly miała na pieńku nie tylko z Ailesem, ale też z Donaldem Trumpem. Na początku kampanii magnat nie ukry­wał, że prezenterka mu się podoba, prawił jej publicznie komplementy. Ona jednak nie odwzajemniała umizgów, a podczas pierwszej republikańskiej debaty 6 sierp­nia 2015 r. spytała Trumpa, „dlaczego na­zywał kobiety tłustymi świniami, sukami, głupimi laskami, dupami i wstrętnymi zwierzętami”.
   Ten odparł beztrosko, że nazywał tak jedynie Rosie O’Donnell (gospodynię talk-show sieci NBC), ale był wściekły. Parę dni później uznał Kelly za „repor­terkę wagi lekkiej”, stwierdził, że podczas debaty „krew ciekła jej z tego, co tam ma”, zażądał od szefów Fox, by „zatkali gębę” podwładnej, napuścił na nią swych fanów z Twittera. Pisał o dziennikarce: „głupia laska”, „oszustka”, „wariatka”, „chora” i w rezultacie zaczęła dostawać pogróżki, przed jej domem wystawali tajemniczy osobnicy, musiała wynająć ochroniarzy.
   Prezenterka głównego magazynu in­formacyjnego w kanale otwarcie ki­bicującym miliarderowi stała się jego oficjalnym wrogiem. Koledzy zarzuca­li Kelly stronniczość, prowadzący au­torski program o 10 wieczorem Sean Hannity oświadczył wręcz, że „otwarcie wspomaga ona Hillary Clinton”. Osta­tecznie dziennikarka skorzystała z faktu, że kończy jej się umowa o pracę i przeszła do sieci NBC.

DROGA BEZ POWROTU
Z kolei dwa miesiące temu posadę stracił czołowy gwiazdor Fox News Bill O’Reilly. Podobnie jak Ailesa pogrążyły go skargi o seksualne nękanie. Przez lata za­przeczał pogłoskom, jakoby molestował podwładne, twierdził, że to wymysł ideo­logicznych wrogów, ale reporterzy „New York Timesa” znaleźli dowody, że w ra­mach ugody pozasądowej zapłacił pięciu kobietom za milczenie 13 mln dol.
   Przy okazji wyszły na jaw pikantne szczegóły pozwów. O’Reilly w trakcie roz­mów telefonicznych z pracownicami FoX News ciężko sapał i wydawał inne odgło­sy, zdaniem powódek wskazujące, że się onanizuje. Producentce Andrei Mackris chciał myć plecy, opowiadał o seksual­nych fantazjach na jej temat, prosił, by kupiła wibrator i nazwała go Bill.
   W ciągu tygodnia magazyn „The O’Reilly Factor” stracił połowę reklam. Murdochowie nie mieli wyboru. Nawet gdyby nie zwolnili ulubieńca publiczno­ści, tylko próbowali przeczekać burzę, trudno byłoby mu nadal ganić moralną zgniliznę toczącą Amerykę, lamentować nad wojną wypowiedzianą przez libera­łów wartościom chrześcijańskim tudzież potępiać hipokryzję mainstreamowych mediów.
   Po dezercji Kelly i zwolnieniu O’Reilly’ego ze starej gwardii prime time’u ostał się tylko Sean Hannity, któ­rego wywiady z Trumpem aż ociekają wa­zeliną. Po zamachach w Brukseli pytał: „Miał pan rację. Dlaczego umiał pan oce­nić sytuację tak trafnie jak nikt inny?”. Innym razem perorował: „Ćwierćinteli­genci zwący się dziennikarzami usiłują winić pana za przemoc, jakby wyrażanie poglądów mogło rodzić!”.
   Hannity rozpowszechniał także roz­liczne teorie spiskowe wyłowione z rynsztoków internetu. Utrzymywał, że Barack Obama jest kryptomuzułmaninem. Ostrzegał, że wybory prezyden­ckie zostaną sfałszowane przez działaczy lewicy, wożących od komisji do komi­sji nielegalnych imigrantów. Imputował Hillary Clinton bliżej niesprecyzowane choroby neurologiczne tudzież przyna­leżność do sekty wykorzystującej w ob­rzędach ludzką krew. Teraz twierdzi, że tajemniczy sprawcy zamordowali mło­dego pracownika komitetu demokratów Setha Richa, bo to właśnie on, a nie rosyj­scy hakerzy, przekazał WikiLeaks e-mai- le kompromitujące panią Clinton.
   Wyssane z palca opowieści dobrze sprzedają się wśród radykalnie prawi­cowych widzów, lecz nie o nich toczy się walka. Niebanalna prezydentura mag­nata przyciągnęła do ekranów ludzi, których wcześniej niespecjalnie intereso­wały newsy. I właśnie oni podnieśli słup­ki CNN oraz MSNBC. Publiczność ta nie chce słuchać propagandy, tylko szuka wy­jaśnień, jak to się stało, że specjalny pro­kurator prowadzi śledztwo dotyczące ingerowania Rosji w amerykańskie wy­bory, a głównymi podejrzanymi są czoło­wi doradcy prezydenta USA.

WIDZOWIE NIEZDECYDOWANI
Najgorętszymi okresami dla ka­nałów informacyjnych były zawsze kampanie wyborcze, po rozstrzygnię­ciu wyścigu oglądalność spadała. Trump zmienił ową prawidłowość. Według Pew Research Center w 2016 r. kablówkom przybyło 55 proc. wieczornej publicz­ności i przez pierwsze 6 miesięcy tego roku wskaźniki utrzymywały się na nie­zmienionym poziomie, choć Fox, CNN i MSNBC muszą rywalizować z portalami, mediami społecznościowymi i blogami.
   Szef informacji w sieci CBS David Rho­des uważa, że z kanałami newsowymi jest trochę tak jak z kandydatami do Bia­łego Domu. Ameryka podzieliła się na dwa zwaśnione obozy ideologiczne, za­tem wygrywa ten, kto przyciągnie wybor­ców (bądź widzów) środka. Prezydenturę Trumpa pozytywnie ocenia jedynie 35-38 proc. obywateli, do wzięcia jest więc pub­liczność, która ma preferencje odmienne niż Fox News.
   Dlatego w pierwszej połowie czerw­ca konkurentów rozgromiła weteranka MSNBC, 44-letnia Rachel Maddow, któ­rą oglądało 745-979 tys. osób w wieku 25-54 lata, podczas gdy nadawany o tej samej porze program „The Five” Fox przyciągał średnio 592 tysiące. Maddow, urodzona w konserwatywnej katolickiej rodzinie, była pierwszą lesbijką prowa­dzącą magazyn informacyjny telewizji ogólnokrajowej, a swoje poglądy określa mianem „liberalnych, czyli niemal iden­tycznych jak program Partii Republikań­skiej w czasach Eisenhowera”.
   Oryginalność jej show polega na tym, że nim zacznie przepytywać polityków, komentatorów i ekspertów, nie klepie newsów z telepromptera, tylko przez kil­kanaście minut opowiada je własnymi słowami, łącząc w spójną, niemal esei­styczną narrację. I takich właśnie logicz­nych, klarownych, choć niepozbawionych ironii interpretacji waszyngtońskie­go spektaklu z Trumpem w roli głównej oczekuje grupa demograficzna, o którą toczy się walka.
   W Fox News „widzowie niezdecydo­wani” nie znajdą odpowiedzi na pytania o rosyjskie powiązania magnata, jego de­cyzje personalne czy wybryki na Twitterze. Kanał powtarza na okrągło te same doktrynerskie tezy: prezydent próbu­je przywrócić Ameryce wielkość, nieste­ty nie pozwalają mu waszyngtońskie elity do spółki z liberalnymi mediami.
   Przy czym Fox w jednym ma rację - media głównego nurtu faktycznie stały się bardziej asertywne i nie odpuszczają Trumpowi. Dawniej normy obiektywi­zmu wyznaczała zasada zrównoważonej krytyki, niepozwalająca mainstreamowym reporterom wprost uznawać ra­cji jednej ze stron publicznego dyskursu, choćby druga strona bredziła od rzeczy. Ale za rządów Trumpa dyskurs na szczy­tach władzy przypomina raczej wrzask w monachijskiej piwiarni lat 30. Prezy­dent wypowiedział wojnę mediom, mie­sza z błotem każdego, kto wejdzie mu w drogę, zamiast ekspertami otoczył się potakiwaczami. Taki poziom cham­stwa i agresji nie miał dawniej racji bytu w amerykańskiej kulturze polityczniej, nie wspominając o Białym Domu.
   Trump jest dzieckiem Fox News. Wia­domo, że słowo drukowane do niego nie przemawia, natomiast kilka godzin dzien­nie ogląda telewizje informacyjne, głów­nie kanał stworzony przez Ailesa. Tam właśnie podpatrzył metody robienia lu­dziom wody z mózgu, stamtąd zapożyczył swój szczątkowy program, który niewie­le miał wspólnego z klasyczną ideologią Partii Republikańskiej. Spożytkował ob­sesję Lou Dobbsa na punkcie imigrantów, globalizacji, wolnego handlu i przenosze­nia produkcji za granicę. Powtarzał teorie spiskowe Hannity’ego, naśladował anty- islamskie tyrady O’Reilly’ego.
   Rupert Murdoch i synowie zdoła­li umieścić swojego człowieka w Białym Domu, a teraz tracą przez niego oglądal­ność. Trzeba uważać, czego sobie życzy­my, bo czasem życzenia się spełniają.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz