Dyktatura ignorancji
O to mam największe
pretensje do Kaczyńskiego, że z cynicznych powodów dał nieoświeconemu plebsowi
poczucie dostępu do władzy mówi prof. Wojciech Sadurski, prawnik i politolog
Rozmawia Aleksandra Pawlicka
NEWSWEEK: Wizyta Donalda Trumpa w Polsce to splendor czy kłopot dla
naszego kraju?
PROF.
WOJCIECH SADURSKI: Goszczenie kogoś, kto jest u siebie politycznym trupem,
nie może być splendorem. Donald Trump we własnym kraju jest traktowany
jak parias niegodny pozycji prezydenta. Jego wizytę w Polsce porównałbym do
wizyty, którą odbył jako prezydent do Arabii Saudyjskiej. Pojechał tam ogrzać
się w cieple podziwu i adoracji, których odmówił mu świat demokratyczny. Czuł
się doskonale wśród ludzi nieposiadających demokratycznego mandatu.
PiS obiecuje Trumpowi, że
będzie nad Wisłą fetowany.
W pewnym sensie to będzie wizyta
win-win dla obu stron - Trump odwiedzi kraj będący członkiem
wspólnoty europejskiej, a gospodarze będą mogli opowiadać, że Polska nie jest
w świecie izolowana. Można więc rzec, że swój przyjeżdża do swego, choć w
przypadku Andrzeja Dudy trudno mówić o byciu przywódcą. W tej wizycie liczy się jednak przede wszystkim poklepywanie po
plecach. PiS czeka na wyraźny sygnał poparcia, bo poprzedni prezydent, Barack Obama, na szczycie NATO w Warszawie był wobec rządu dobrej zmiany
krytyczny. I choć robił to na tyle powściągliwie, że opozycja nie kryła
rozczarowania brakiem ostrej krytyki, to PiS zachowanie Obamy odebrało jako policzek.
Nie ma więc znaczenia, że Donald Trump jest politykiem, którego demokratyczny
świat nie ceni, ale jest amerykańskim prezydentem.
Wobec którego lada moment może
być wszczęta procedura impeachmentu.
- Wszczęcie procedury nie oznacza
jeszcze pozbawienia go stanowiska. Trump mimo rekordowo niskiego poparcia
w społeczeństwie amerykańskim wśród wyborców republikańskich cieszy się nadal
silnym wsparciem. Dlatego sądzę, że ta prezydentura - choć kulawa i sparaliżowana
wieloma zarzutami - dotrwa do końca kadencji.
Podobnie jest w Polsce -
Kaczyński też nie jest popularny, ale wśród swoich cieszy się poparciem. W czym tkwi siła tych polityków?
- W nienawiści. Obaj budują swoją
pozycję na emocjach negatywnych, które w polityce są silniejsze niż pozytywne.
Obaj mogą sobie na to pozwolić, bo wiedzą, że nienawiść do ich politycznych
oponentów jest wśród ich wyborców silniejsza niż niechęć ze strony reszty.
Z czego ta nienawiść wynika?
- Trumpa wybrała biała klasa
pracująca, która na zdrowy rozum nie miała żadnego powodu, aby popierać
finansowego oligarchę niereprezentującego jej interesów. Mimo to ta biała klasa pracująca uznała, że
establishment amerykański nie wyraża jej tożsamości, nie zapewnia jej poczucia
wartości i przynależności do społeczeństwa. Ta biała klasa robotnicza poczuła
się ludem zapomnianym, wykluczonym. Pozbawionym ochrony przed imigracją i
globalizacją zalewającą rynek tanimi produktami, podważającymi ich
bezpieczeństwo zatrudnienia. Wyborcy Trumpa to ci, którzy poczuli się
wypchnięci na koniec kolejki po rozmaite dobra społeczne, daleko za uchodźcami,
kobietami, przedstawicielami mniejszości. Oferta Trumpa znosiła punkty za
odmienność, obiecywała premię dla białych, zwykłych Amerykanów hołdujących
tradycyjnym wartościom (w których przywiązanie do broni odgrywa istotną rolę)
i religijnemu fundamentalizmowi. Podziały klasowo- -warstwowe zostały
przełożone na język wojny kulturowej i to zapewniło władzę Trampowi.
Była to oferta populistyczna.
- Oczywiście, bo Trump jak każdy populista zdołał przekonać, że tylko on rozumie
wykluczonych i tylko on potrafi się z nimi komunikować ponad głowami instytucji.
W USA stało się coś, co z punktu widzenia historii Ameryki jest rzeczą bez
precedensu. Nastąpiło odwrócenie tradycyjnego układu partyjnego - klasa
pracująca przylgnęła do republikanów, a demokraci stali się partią wyrażającą
kosmopolityczną elitę wielkich miast plus rozmaite mniejszości: rasowe, religijne,
seksualne.
W Polsce dokonał się podobny
proces?
- W Polsce doszło do rozczarowania
liberalizmem wciąż bardzo młodym i słabo zakorzenionym. Doszło do rozczarowania
społeczeństwa kosztami demokracji: wolnością słowa, dającą także ochronę
poglądom niepopularnym; wolnością zgromadzeń, pozwalającą na manifestacje
ludzi nielubianych, uprawnieniami w procesie sądowym, chroniącymi także
oskarżonych, a nie tylko ofiary. Wzięło górę przekonanie, że państwo musi
przede wszystkim wyrażać wartości istotne dla większości.
Ale poprzednia władza - czy to
PO, czy SLD - również nie forsowała zmian światopoglądowych albo robiła to w sposób wątpliwy.
- Zgoda, ale przynajmniej w sferze
retorycznej wartości demokracji liberalnej były akceptowane i wręcz przez
państwo propagowane, nawet jeśli w praktyce nie były w pełni respektowane.
Owszem, etyka była w szkole teoretycznie, ale nikt nie kwestionował, że powinna
być. Teraz mamy do czynienia z podważeniem samej idei demokracji liberalnej.
Prawa tych, których nie lubimy i nie cenimy, nie muszą być respektowane.
Lansowana dziś teza mówi, że państwo demokratyczne to takie, które wyraża
tożsamość większości, a ta jest katolicka i nacjonalistyczna. W tym sensie nie
ma symetrii między władzą PiS a poprzednikami, bo tamte rządy były
niekonsekwentnie liberalne, a dziś mamy do czynienia z rządem konsekwentnie
nieliberalnym.
Dającym przyzwolenie na zachowania
uznawane dotychczas za nieakceptowane? Ksenofobię, rasizm, szowinizm?
- Na zachowania, na słowa, na
decyzje... Internet pokazał, że można powiedzieć wszystko bez konsekwencji,
rzucić każdą, najbardziej plugawą inwektywę. Władza natomiast wypowiedziami
takimi jak słowa premier Szydło w Auschwitz daje tej bezkarności przyzwolenie.
Oczywiście w Auschwitz nic nie zostało powiedziane wprost, ale wszyscy
bezbłędnie odczytali intencje.
Czy PiS cynicznie gra
uchodźcami?
- A nie? PiS wyczuło koniunkturę
społeczną, ten egoizm oraz strach Polaków wynikający chyba z niepewności
naszej tożsamości, dla której zagrożeniem ma być niewielka liczba imigrantów z
innego kręgu religijno-kulturowego. Prawda tymczasem jest zupełnie inna - bez
najmniejszego uszczerbku dla naszej tożsamości i bezpieczeństwa moglibyśmy
przyjąć kilka tysięcy uchodźców. Rząd woli jednak uczynić ze sprzeciwu wobec
uchodźców swoiste wyznanie wiary prawdziwego Polaka. Takie słowa jak w
Auschwitz jeszcze parę lat temu byłyby w Polsce nie do wyobrażenia.
Podobnie jak to, co mówią i
robią inni ministrowie obecnego rządu. W normalnym kraju takie zachowanie
władzy wysadziłoby ją w powietrze, a PiS wszystko uchodzi na sucho. Dlaczego?
- Ćwierćwiecze demokratycznej Polski
przyzwyczaiło nas, że zmiany wprowadza elita intelektualna - wprowadza Polskę
do NATO, do Unii Europejskiej i dostosowuje polskie standardy do standardów
międzynarodowych. Reszta społeczeństwa ma się do tych zmian tylko dopasować.
Okazało się to iluzją - nie można zmian demokratycznych wprowadzać metodami
elitarnymi. Władza PiS jest na to reakcją. Do władzy doszli ignoranci dumni ze
swojej ignorancji. Demokratyczna większość dała im do tego mandat. „Nie mamy
wykształcenia, ale z tego powodu nie czujemy się gorsi, za nami są tłumy”. To,
z czym mamy dziś do czynienia w Polsce, to triumf aroganckiego i ignoranckiego
plebsu. Wiem, że to wartościujące i aroganckie słowo, używam go niechętnie,
ale, niestety, w sposób najbliższy prawdy opisuje rzeczywistość.
PiS podniosło plebs z kolan?
- I pozwoliło wysoko unieść głowę.
O to właśnie mam największe pretensje do Kaczyńskiego, który jest przecież polskim
inteligentem, że z cynicznych powodów dał nieoświeconemu plebsowi poczucie
dostępu do władzy. Te wszystkie rytuały smoleńskie właśnie temu służą.
Nieoświecony plebs ma poczuć siłę i bliskość z tymi, którzy sprawują władzę.
Niewykształceni lub w najlepszym razie słabo wykształceni ludzie, nieznający
świata, niechcący go poznać i, co gorsza, traktujący tę niewiedzę jako powód
do dumy, a na pewno niejako powód do wstydu, stali się nową polską elitą, beneficjentami
tzw. redystrybucji prestiżu. Wystarczy spojrzeć na dziedzinę, którą się
zajmuję - czyli prawo konstytucyjne - nowi sędziowie konstytucyjni i quasi-sędziowie
w Trybunale Konstytucyjnym to przykład dojścia plebsu do władzy. Pani
Przyłębska czy pan Muszyński to symbole nowej elity.
Takie symbole są w każdym
ministerstwie. Szef resortu ochrony środowiska wycina Puszczę Białowieską.
- Wskazałem na przykład z własnego
podwórka, ale zjawisko jest powszechne, ogarnia wszystkie szczeble władzy.
Najgorsze w tej tyranii plebsu jest to, że nawet ludzie, o których wiemy, że są
inteligentni, lecz chcą grać w tej drużynie, muszą dać się zgłupić. Nie mówię
o ministrze Szyszce, ale wicepremier Gliński, ministrowie Gowin czy Sellin
mieli przecież we wcześniejszych wcieleniach osiągnięcia, byli normalnymi
członkami wykształconej elity, a dziś muszą mówić językiem pani Szydło czy pana
Błaszczaka. Mamy do czynienia z przeraźliwym obniżeniem poziomu intelektualnego
władzy, a to jest zawsze złe.
Pytanie, czy jest granica tego
staczania się?
- To pytanie o przyszłość.
Oczywiście nigdy nie jest tak, że zmiany są nieodwracalne. Każda władza osiąga
punkt kryzysowy i wahadło wychyla się w drugą stronę. Rzecz w tym, że w
przypadku staczania się demokracji liberalnej w kierunku autorytaryzmu brakuje
punktu zwrotnego, jakiegoś przełomowego wydarzenia, jak ma to miejsce w
rewolucji W tym przypadku to raczej kumulacja która dopiero ex post zaczyna być postrzegana jako przekroczenie punktu, od
którego nie ma już odwrotu, w każdym razie nie ma odwrotu w niedługim czasie.
Przekroczyliśmy taki punkt?
- Na pewno nie jesteśmy już
państwem demokratycznym, w którym władza jest kontrolowana. Zasada trójpodziału
władzy została poważnie nadszarpnięta. Powiedziałbym nawet, że jesteśmy w
gorszej sytuacji niż Węgrzy, bo tam najpierw dokonano skoku na konstytucję,
zapewniając sobie mandat do wprowadzania demokracji nieliberalnej, a u nas
poddano konstytucję przyspieszonej erozji za pomocą ustanawiania
niekonstytucyjnych ustaw. W efekcie mamy do czynienia z podważaniem
praworządności i praw obywatelskich na taką skalę, że znaleźliśmy się na drodze
nie tylko Węgier, ale Turcji czy Białorusi.
I, co gorsza, Jarosław
Kaczyński może powiedzieć jak swego czasu Donald Tusk: „Nie mam z kim
przegrać”.
- Ma z kim przegrać, ale są trzy
punkty zapalne, na które trzeba bardzo uważać, bo odpuszczenie któregokolwiek
z nich będzie oznaczało, że rzeczywiście nie będzie miał z kim przegrać. Te
trzy punkty to: samorząd, media prywatne i ordynacja wyborcza. Jeśli uznać, że
sekwencja wydarzeń w Polsce może być powtórzeniem sekwencji węgierskiej, to
trzeba pamiętać, że przejęcie kontroli właśnie w tych trzech punktach zapewniło
Orbanowi większość konstytucyjną, a tym samym utrzymanie się przy władzy przy
malejącym poparciu społecznym. Sądzę, że jest to marzenie i cel także
Jarosława Kaczyńskiego. Przejęcie samorządów, ograniczenie kontroli ze strony
mediów prywatnych i przekształcenie ordynacji wyborczej w taki sposób, aby
zagwarantować sobie zwycięstwo nawet wtedy, gdy popularność PiS będzie spadać.
Czyli liczy się wyłącznie gra
na krajowym podwórku, podczas gdy w UE decydują się losy wspólnoty, to, czy
powstanie Unia dwóch prędkości.
- Może nie dwóch, ale wielu i
akurat to uważam za optymalny scenariusz. Nie ma powodu, aby wszystkie państwa
musiały dopasowywać się do najniższego wspólnego mianownika. Przeciwnie, uważam,
że powstanie silnego, nadającego impet motoru integracji jest warunkiem
dalszego rozwoju UE. Maruderom nie można dać prawa do spowalniania ewolucji
integracji europejskiej. Wspólnota znalazła się w przełomowym momencie. Z
jednej strony pozbywa się balastu Wielkiej Brytanii, która była hamulcowym
inicjatyw wspólnotowych, a z drugiej nowy prezydent Francji, który pozyska z
pewnością poparcie nowego kanclerza Niemiec - niezależnie od tego, czy zostanie
nim Angela Merkel, czy proeuropejski Martin Schultz - zechce
zacieśniać współpracę strefy euro.
PiS nie wymieni złotówki na
euro.
- Nie zrobili tego również
poprzednicy, co jest ewidentnym błędem i podważeniem naszych zobowiązań, bo
przecież wchodząc do Unii, zdecydowaliśmy się na przyjęcie euro. Jest jednak
oczywiste, że Polska rządzona przez PiS nie tylko ze względu na euro wysiada z
europejskiej lokomotywy i pozostaje w ogonie. Możemy mieć jednak o to
pretensje tylko do siebie. Zmiany w UE zajmą jeszcze parę lat, dlatego mówimy
o perspektywie najbliższych wyborów parlamentarnych. Polacy muszą wiedzieć,
jaka jest stawka głosowania na PiS - odsunięcie od integracji europejskiej.
A tym samym wepchnięcie w
strefę wpływów Rosji?
- To dzieje się, niestety, już
dziś. Działania ministra obrony narodowej, które doprowadziły do pozbawienia
polskiej armii dowództwa posiadającego certyfikaty NATO, to największy prezent
dla Putina. Nigdy wcześniej w demokratycznej Polsce nie zdarzyło się,
aby cała czapa dowódcza została zdymisjonowana albo odeszła. Gdy dodać to tego
krucjatę PiS w sprawie wyzwalania Polski z wpływów złej Brukseli, to
znalezienie się naszego kraju w ramionach Moskwy wydaje się nieuchronne. PiS
prowadzi Polskę prostą drogą do miejsca, z którego wyzwoliła się w 1989 r
Wazelina TV
Prawicowy
Fox News traci widzów. Amerykański kanał telewizyjny ma sporo problemów, ale
największy nazywa się Donald Trump
Piotr Milewski, Nowy Jork
Od
kilku tygodni prezes Fox
News Rupert Murdoch z niepokojem wygląda kolejnych
raportów firmy Nielsen Media Research, która mierzy telewizyjne słupki. Wprawdzie
globalnie kanał nadal wyprzedza konkurencję - czyli liberalne MSNBC i centrową
CNN - ale diabeł tkwi w szczegółach. Od początku maja w porze największej
oglądalności dominuje MSNBC. A jeśli chodzi o szczególnie atrakcyjną dla
reklamodawców publiczność w wieku 25-54 lata, to liberałowie wyprzedzają
konserwatystów we wszystkich okienkach czasowych.
Dlaczego? Bo Fox
uporczywie wynosi pod niebiosa prezydenta
Trumpa i bagatelizuje aferę wokół powiązań jego sztabu z Rosją - przedstawia
ją jako histerię mainstreamowych mediów. Prezenterzy kanału zawsze wychodzili z
założenia, że jeśli fakty nie odpowiadają ich poglądom, to tym gorzej dla
faktów. A taka strategia gwarantuje wprawdzie wierność widzów ślepo
wielbiących nowojorskiego magnata, lecz nie przyciąga Amerykanów
zaniepokojonych informacjami, że kilkunastu jego najbliższych współpracowników
utrzymywało kontakty z rosyjskimi hakerami, szpiegami, dyplomatami i
oligarchami. No, i z pewnością nie uspokaja ich to, że prezydent wyrzucił
dyrektora FBI prowadzącego śledztwo w tej sprawie.
RYBA PSUJE SIĘ OD GŁOWY
Kłopoty Fox nie są wyłącznie efektem prawicowego odchylenia. Kanał zawsze cierpiał na ową przypadłość, a
mimo to jeszcze kilka miesięcy temu był niekwestionowanym liderem oglądalności
we wszystkich grupach wiekowych. Od tej pory wstrząsnęła nim jednak seria
skandali, po których odeszły największe gwiazdy.
Na początku lipca 2016 r. prezenterka Gretchen Carlson wy toczyła twórcy kanału Rogerowi Ailesowi proces o
seksualne nękanie. Zarzucała mu obietnice lepszego traktowania w zamian za
erotyczną dyspozycyjność. „Atmosfera w firmie przypomina sportową szatnię - mówiła. - Mężczyźni
nie mają żadnych hamulców, na wizję trafiają tylko seksbomby”. Gdy Carlson poskarżyła się Ailesowi, że współprezenter Steve Doocy traktuje ją jak idiotkę, publicznie poniża i w czasie
programów szturcha, by się uciszyła, szef poradził: „Nie bądź taką feministką.
Naucz się współżyć z chłopakami”.
Jej pozew wywołał lawinę podobnych oskarżeń, zaś wewnętrzne śledztwo wykazało,
że Ailes napastował ponad dwadzieścia podwładnych, w tym gwiazdę wieczornego
pasma Megyn Kelly. Właściciele kanału, czyli Rupert, James i Lachlan Murdochowie, złożyli mu propozycję nie do odrzucenia:
składasz wymówienie przed 1 sierpnia albo wylatujesz na bruk. 21 lipca prezes
podał się do dymisji.
Tymczasem zarabiająca 20 mln dol. rocznie Kelly miała na pieńku nie
tylko z Ailesem, ale też z Donaldem Trumpem. Na początku kampanii magnat nie
ukrywał, że prezenterka mu się podoba, prawił jej publicznie komplementy. Ona
jednak nie odwzajemniała umizgów, a podczas pierwszej republikańskiej debaty 6
sierpnia 2015 r. spytała Trumpa, „dlaczego nazywał kobiety tłustymi świniami,
sukami, głupimi laskami, dupami i wstrętnymi zwierzętami”.
Ten odparł beztrosko, że nazywał tak jedynie Rosie O’Donnell (gospodynię talk-show sieci NBC), ale był wściekły. Parę
dni później uznał Kelly za „reporterkę wagi lekkiej”, stwierdził, że podczas
debaty „krew ciekła jej z tego, co tam ma”, zażądał od szefów Fox, by „zatkali gębę” podwładnej, napuścił na nią swych fanów z
Twittera. Pisał o dziennikarce: „głupia laska”, „oszustka”, „wariatka”, „chora”
i w rezultacie zaczęła dostawać pogróżki, przed jej domem wystawali tajemniczy
osobnicy, musiała wynająć ochroniarzy.
Prezenterka głównego magazynu informacyjnego w kanale otwarcie kibicującym
miliarderowi stała się jego oficjalnym wrogiem. Koledzy zarzucali Kelly
stronniczość, prowadzący autorski program o 10 wieczorem Sean Hannity
oświadczył wręcz, że „otwarcie wspomaga ona Hillary Clinton”. Ostatecznie
dziennikarka skorzystała z faktu, że kończy jej się umowa o pracę i przeszła do
sieci NBC.
DROGA BEZ POWROTU
Z kolei dwa miesiące temu posadę stracił
czołowy gwiazdor Fox
News Bill O’Reilly. Podobnie
jak Ailesa pogrążyły go skargi o seksualne nękanie. Przez lata zaprzeczał
pogłoskom, jakoby molestował podwładne, twierdził, że to wymysł ideologicznych
wrogów, ale reporterzy „New York Timesa” znaleźli dowody, że w ramach ugody pozasądowej zapłacił
pięciu kobietom za milczenie 13 mln dol.
Przy okazji wyszły na jaw pikantne szczegóły pozwów. O’Reilly w trakcie rozmów telefonicznych z pracownicami FoX News
ciężko sapał i wydawał inne odgłosy, zdaniem powódek wskazujące, że się
onanizuje. Producentce Andrei Mackris chciał myć plecy,
opowiadał o seksualnych fantazjach na jej temat, prosił, by kupiła wibrator i
nazwała go Bill.
W ciągu tygodnia magazyn „The O’Reilly Factor” stracił
połowę reklam. Murdochowie nie mieli wyboru. Nawet gdyby nie zwolnili ulubieńca
publiczności, tylko próbowali przeczekać burzę, trudno byłoby mu nadal ganić
moralną zgniliznę toczącą Amerykę, lamentować nad wojną wypowiedzianą przez
liberałów wartościom chrześcijańskim tudzież potępiać hipokryzję
mainstreamowych mediów.
Po dezercji Kelly i zwolnieniu O’Reilly’ego ze starej gwardii prime time’u ostał się
tylko Sean Hannity, którego wywiady z Trumpem aż ociekają wazeliną. Po zamachach w Brukseli pytał: „Miał pan
rację. Dlaczego umiał pan ocenić sytuację tak trafnie jak nikt inny?”. Innym razem perorował: „Ćwierćinteligenci zwący
się dziennikarzami usiłują winić pana za przemoc,
jakby wyrażanie poglądów mogło ją rodzić!”.
Hannity rozpowszechniał także rozliczne teorie spiskowe wyłowione z
rynsztoków internetu. Utrzymywał, że Barack Obama jest kryptomuzułmaninem. Ostrzegał, że wybory prezydenckie
zostaną sfałszowane przez działaczy lewicy, wożących od komisji do komisji
nielegalnych imigrantów. Imputował Hillary Clinton bliżej niesprecyzowane
choroby neurologiczne tudzież przynależność do sekty wykorzystującej w obrzędach
ludzką krew. Teraz twierdzi, że tajemniczy sprawcy zamordowali młodego
pracownika komitetu demokratów Setha Richa, bo to właśnie on, a nie rosyjscy
hakerzy, przekazał WikiLeaks
e-mai- le kompromitujące panią Clinton.
Wyssane z palca opowieści dobrze sprzedają się wśród radykalnie prawicowych
widzów, lecz nie o nich toczy się walka. Niebanalna prezydentura magnata
przyciągnęła do ekranów ludzi, których wcześniej niespecjalnie interesowały
newsy. I właśnie oni podnieśli słupki CNN oraz MSNBC. Publiczność ta nie chce
słuchać propagandy, tylko szuka wyjaśnień, jak to się stało, że specjalny prokurator
prowadzi śledztwo dotyczące ingerowania Rosji w amerykańskie wybory, a
głównymi podejrzanymi są czołowi doradcy prezydenta USA.
WIDZOWIE NIEZDECYDOWANI
Najgorętszymi okresami dla kanałów informacyjnych były zawsze kampanie wyborcze, po rozstrzygnięciu wyścigu
oglądalność spadała. Trump
zmienił ową prawidłowość. Według Pew Research
Center w 2016 r. kablówkom przybyło 55 proc. wieczornej publiczności i przez
pierwsze 6 miesięcy tego roku wskaźniki
utrzymywały się na niezmienionym poziomie, choć Fox, CNN i
MSNBC muszą rywalizować z portalami, mediami społecznościowymi i blogami.
Szef informacji w sieci CBS David Rhodes uważa, że z kanałami
newsowymi jest trochę tak jak z kandydatami do Białego Domu. Ameryka
podzieliła się na dwa zwaśnione obozy ideologiczne, zatem wygrywa ten, kto
przyciągnie wyborców (bądź widzów) środka. Prezydenturę Trumpa pozytywnie
ocenia jedynie 35-38 proc. obywateli, do wzięcia jest więc publiczność, która
ma preferencje odmienne niż Fox News.
Dlatego w pierwszej połowie czerwca konkurentów rozgromiła weteranka
MSNBC, 44-letnia Rachel Maddow, którą oglądało 745-979 tys. osób w wieku 25-54
lata, podczas gdy nadawany o tej samej porze program „The Five” Fox przyciągał średnio 592 tysiące. Maddow, urodzona w konserwatywnej katolickiej rodzinie, była
pierwszą lesbijką prowadzącą magazyn informacyjny telewizji ogólnokrajowej, a
swoje poglądy określa mianem „liberalnych, czyli niemal identycznych jak
program Partii Republikańskiej w czasach Eisenhowera”.
Oryginalność
jej show polega na tym, że nim zacznie przepytywać polityków, komentatorów i
ekspertów, nie klepie newsów z telepromptera, tylko przez kilkanaście minut
opowiada je własnymi słowami, łącząc w spójną, niemal eseistyczną narrację. I
takich właśnie logicznych, klarownych, choć niepozbawionych ironii
interpretacji waszyngtońskiego spektaklu z Trumpem w roli głównej oczekuje
grupa demograficzna, o którą toczy się walka.
W Fox News „widzowie niezdecydowani” nie znajdą odpowiedzi na
pytania o rosyjskie powiązania magnata, jego decyzje personalne czy wybryki na
Twitterze. Kanał powtarza na okrągło te same doktrynerskie tezy: prezydent
próbuje przywrócić Ameryce wielkość, niestety nie pozwalają mu waszyngtońskie
elity do spółki z liberalnymi mediami.
Przy czym Fox
w jednym ma rację - media głównego nurtu
faktycznie stały się bardziej asertywne i nie odpuszczają Trumpowi. Dawniej
normy obiektywizmu wyznaczała zasada zrównoważonej krytyki, niepozwalająca
mainstreamowym reporterom wprost uznawać racji jednej ze stron publicznego
dyskursu, choćby druga strona bredziła od rzeczy. Ale za rządów Trumpa dyskurs
na szczytach władzy przypomina raczej wrzask w monachijskiej piwiarni lat 30.
Prezydent wypowiedział wojnę mediom, miesza z błotem każdego, kto wejdzie mu
w drogę, zamiast ekspertami otoczył się potakiwaczami. Taki poziom chamstwa i
agresji nie miał dawniej racji bytu w amerykańskiej kulturze polityczniej, nie
wspominając o Białym Domu.
Trump jest dzieckiem Fox News. Wiadomo, że słowo drukowane
do niego nie przemawia, natomiast kilka godzin dziennie ogląda telewizje
informacyjne, głównie kanał stworzony przez Ailesa. Tam właśnie podpatrzył
metody robienia ludziom wody z mózgu, stamtąd zapożyczył swój szczątkowy
program, który niewiele miał wspólnego z klasyczną ideologią Partii
Republikańskiej. Spożytkował obsesję Lou Dobbsa na punkcie imigrantów,
globalizacji, wolnego handlu i przenoszenia produkcji za granicę. Powtarzał
teorie spiskowe Hannity’ego,
naśladował anty- islamskie tyrady O’Reilly’ego.
Rupert Murdoch i synowie zdołali umieścić swojego człowieka w
Białym Domu, a teraz tracą przez niego oglądalność. Trzeba uważać, czego sobie
życzymy, bo czasem życzenia się spełniają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz