Hańba domowa
Auschwitz jest symbolem tego, jak nisko
upada ludzkość, gdy człowiek ulega zbrodniczej ideologii. Od zeszłego tygodnia
jest też symbolem tego, jak nisko upada polityk, gdy polityka traci moralne
hamulce.
Właściwie nie
powinniśmy być zdziwieni. Solidnie nas do tego przygotowywano. Zrobiono niemal
wszystko, by na kolejne amoralne wybryki tej władzy nas uodpornić, jakoś nas
do nich przyzwyczaić. Były już zarazki i bakterie, ludzie gorszego sortu,
komuniści i złodzieje, zdrajcy i barbarzyńcy, był element animalny i gen
zdrady, była symbolizująca nienawiść biała róża. Było już prawie wszystko, bo
wydawało się, że nie było takich granic, których Kaczyński, Brudziński i
Błaszczak jeszcze nie przekroczyli. A jednak. Premier z Brzeszcz przebiła ich
wszystkich.
Wiemy, Beata Szydło
nie została premierem ze względu na swój dorobek. Nie zasłynęła nigdy niczym
specjalnym, nie zrobiła nic, co zasługiwałoby na uwagę, nie powiedziała niczego,
co wzbudziłoby nadmierny respekt. Nie wymagaliśmy więc wiele. Ot, wystarczyłoby
zwykłe minimum minimorum, odrobina przyzwoitości, która pewnych rzeczy nie pozwala
mówić. Powinna wiedzieć. Z Brzeszcz, skąd pochodzi, do Oświęcimia jest 9 kilometrów, jakieś
10 minut jazdy samochodem, w kolumnie BOR pewnie 5 minut. Ponad 70 lat temu,
gdy krematoria działały pełną parą, przy niesprzyjającym wietrze smród
palonych ciał na pewno nad Brzeszczami się unosił. Pamięć o tym, co się działo
w Auschwitz, sens tamtych zdarzeń, na pewno Brzeszcz nie ominął. A może
ominął?
Mieliśmy po 1989
roku różnych prezydentów i premierów. Większość z nich wygłaszała przemówienia
w Oświęcimiu, niektórzy także w Jerozolimie i w Tel Awiwie. I nigdy żaden z
nich nie powiedział niczego niestosownego. Nigdy nie padły słowa nie na
miejscu. Nic, czego musielibyśmy się strasznie wstydzić. Nie przed światem
nawet, to swoją drogą, ale przed sobą.
Aż do środy 14
czerwca. Bo oto pani Szydło udało się w Auschwitz wygłosić przemówienie, w
którym nie padło słowo Holokaust. Jakby tragedię, do której tam doszło, próbowano
zrepolonizować. Ale to jeszcze „nic”. Gdyby Szydło popełniła „tylko” ten jeden
błąd, pewnie nikt na jej przemówienie nie zwróciłby uwagi. Poszła jednak dalej.
W miejscu symbolizującym katastrofę ludzkości, do której doszło, gdy naziści,
Niemcy, zapomnieli o tym, co ludzkie, wprzęgła największą tragedię w historii
ludzkości w brudną, prymitywną kampanię swej partii i swej ekipy przeciw
uchodźcom. PiS-owscy propagandyści bronili jej gorliwie, choć raczej nie przez
przypadek z twitterowego konta partii wypowiedziane przez nią haniebne zdanie
błyskawicznie wyparowało, a i w broniących jej „Wiadomościach” się nie
pojawiło.
Casus Szydło to
znak. gdzie ląduje polityka, gdy jedynym jej celem jest władza, gdy wyzuta
zostaje z wszelkich zasad w stopniu, w którym słupki poparcia wyrastają ponad
reguły moralne, wyżej nawet niż krematoryjne kominy. Zamiast mężów stanu mamy
więc stan zawstydzenia. I upokorzenia.
Tak, przyzwoici
Polacy mają dziś poczucie wstydu, gdy patrzą na to, kto nami rządzi, i
straszliwego upokorzenia, gdy słyszą, co rządzący mówią. A ponieważ słupki
trzymają się dobrze, a nienawiść, rasizm i resentyment jako narzędzie utrzymywania
poparcia sprawdzają się doskonale, nastąpi ciąg dalszy poniżania - Polaków,
Polski i tego dobrego dziedzictwa, które niesie nasza historia.
Był czas, gdy
wielkość Polski symbolizował polski papież, także to, co mówił także w
Auschwitz. Dziś mamy czas skarlenia, a symbolem tego jest to, co w Auschwitz
mówi polska premier. Nikt nie oczekiwał, że będzie mówiła Mandelą, Havlem i
Wojtyłą. Ale czy musi mówić Moczarem i ONR-em?
Słowa liderów są
ważne, mogą unosić albo pogrążać. Mogą przysparzać narodom i państwom prestiżu,
jak czyniły słowa Obamy, a wciąż czynią słowa Macrona, Merkel czy Trudeau. Mogą
też je moralnie rozbrajać, a wizerunkowo niszczyć Jak w Ameryce słowa Trumpa, a
w Polsce słowa Kaczyńskiego i Szydło. Słowa piękne, retoryka unosząca, nie są
oczywiście gwarantem politycznej skuteczności. Ale słowa podłe, wypowiadane
przez małych ludzi, są skuteczne w dziele spychania państw i narodów na
margines cywilizowanej, demokratycznej wspólnoty. Kaczyński, Duda i Szydło w
półtora roku dokonali dzieła zniszczenia, czyniąc z Polski, kraju, na który
patrzono z podziwem, kraj, na który wielu patrzy z konsternacją i z
przykrością, a wielu innych z potępieniem i pogardą. Polska w ruinie.
Festiwal podłości i
nikczemności trwa. Kaskada kłamstw i oszczerstw zdaje się nie mieć końca. Wstyd
jest coraz większy, poniżenie dojmujące, upokorzenie coraz głębsze. I ta
przerażająca konstatacja - ta metoda działa. I ta smutna konkluzja - sami
oddaliśmy tym ludziom Polskę. I te zasadnie budzące trwogę pytania. Tacy
jesteśmy? Taka jest Polska? Naprawdę?
Tomasz Lis
Felieton zdradziecki
Jeśli nie popierasz dobrej zmiany,
jesteś - jak wiadomo - komunistą, złodziejem, agentem i zdrajcą. W sumie nic nowego. Pamiętam jeden
z bardziej znanych propagandowych plakatów stanu wojennego „Z pnia zdrady
narodowej”, na którym to pniu dla mniej kumatych autor wymalował wielki napis
„Targowica”. Z niej odbijały gałęzie z nazwiskami Jerzego Giedroycia, Gustawa
Herlinga-Grudzińskiego, Józefa Piniora (tak, tak) czy Zbigniewa Bujaka. Szkoda,
że z legendarnej podziemnej dwójki Bujak - Frasyniuk na zdradziecką gałązkę
załapał się tylko ten pierwszy, w przeciwnym razie mielibyśmy już symetrię
doskonałą. Ale i tak jest nieźle.
Właśnie, stan wojenny, młodsi
czytelnicy mogą nie wiedzieć,
o co chodzi...
Jak by to wytłumaczyć? To taki
czas w niedawnej historii Polski, kiedy ludzie tacy jak prokurator Piotrowicz
oskarżali i wsadzali do więzień ludzi takich jak Władysław Frasyniuk, żeby ci
nie zagrażali ludziom takim jak Jarosław Kaczyński. Dzisiaj codziennie o 19.30 TVP emituje materiały historyczne z
tamtego okresu, więc jak ktoś nie pamięta, łatwo może sobie odświeżyć albo po
raz pierwszy zobaczyć na własne oczy, co to znaczy język kłamstwa czasów
pogardy.
Często się zastanawiam, czy
Jarosław Kaczyński i jego pomagierzy medialni wierzą w te wszystkie głoszone
przez siebie brednie o zdrajcach? Czy też tak im się kalkuluje politycznie, bo
wiedzą, że znaczna część ich elektoratu bez zdradzieckiego wroga żyć nie
potrafi?
W latach 80. ówcześni przywódcy
oskarżali ówczesną opozycję o zdradę i agenturalność raczej na chłodno, czego
najlepszym symbolem był rzecznik stanu wojennego Jerzy Urban. Nie wierzył w
żadne wypowiadane przez siebie słowo i wręcz się bawił co bardziej
surrealistycznymi oskarżeniami. Pod tym względem przypomina go Jacek Kurski -
nawet nie udaje, uśmiecha się wesoło i za to należy go cenić. Ale Kurski
odgrywa mniejszą rolę niż swego czasu Urban. Pytanie, co z jego szefami?
A propos Kury. Pyta kura koguta:
„My chodzimy ze sobą na serio czy tak dla jaj?”. No, więc się zastanawiam, czy
najwyżsi przywódcy dobrej zmiany, z geniuszem z drabinki na czele, wierzą w te
wszystkie zdrady polskie, agentury niemieckie, spiski europejskie i zamachy
smoleńskie? Oczywiście odpowiedź nie ma żadnego znaczenia. Nawet gdyby było
tak, jak myślę, to znaczy, że po urbanowemu nie wierzą w pół wypowiadanego
słowa i sami mają
bekę ze smoleńskich parówek, puszek i wybuchających aluminiowych atrap. I
doskonale wiedzą, że w stanie wojennym, w antykomunistycznym ruchu oporu Władysław
Frasyniuk był bohaterem, a prokurator Piotrowicz, nie chcę używać brzydkich
słów, sami wiecie, kim był. No, więc nawet gdyby tak było, że oni to wszystko
doskonale wiedzą i grają na zimno, to niczego to nie zmienia. Bo rezultaty ich
niezmordowanego szczucia są jedne bez względu na stan umysłu szczujących.
Śledzę sobie na forach głosy
zwolenników dobrej zmiany, sam często jestem ich wdzięcznym adresatem i przyznaję,
że jestem pod wrażeniem, gdyż to, co wypisują, to kopiuj-wklej z „Żołnierza
Wolności” czy „Trybuny Ludu” z 1982 r. w duchu: „Pałą go, panie władzo! Zrobić
wreszcie porządek z tymi antypolskimi warchołami!”.
Z kolei po listach miłosnych
wysyłanych do mnie widzę, że dla kadetów dobrej zmiany jestem żydowskim
sprzedawczykiem na niemieckim pasku, który chce doprowadzić do islamizacji
Polski. Pazerny nie jestem na zaszczyty, więc przyznam, że wojsko dobrej zmiany
tak generalnie postrzega wszystkich tych. którzy nie zlizują kurzu spod wiadomej drabinki. I znowu się zastanawiam, czy sięganie przez
aparat władzy i jej „niepokornych” propagandystów do najgorszych kalek językowych ze stanu
wojennego i marca 1968 roku to obliczona na swój elektorat zagrywka socjotechniczna,
czy też autorytarno-nacjonalistyczne ciągoty siłą rzeczy i bezwiednie wyrażają
się w takiej, a nie innej groźnej i podłej mowie?
W światku, w którym żyję,
oczywiście robimy sobie z tych oskarżeń o zdradę i antypolskość nieustające
i przednie jaja, utuczone
ekologiczną porcją czarnego poczucia humoru - no, bo za zdradę przecież należałoby
przynajmniej wsadzać, jeśli me grubiej, prawda? Ale skoro z Frasyniuka można
zrobić chuligana, kryminalistę, a comiesięczne uliczne seanse nienawiści w
wykonaniu gościa na drabince uznawać mocą państwa i prokuratury za „akt
religijny”, to w zasadzie wszystko już jest możliwe.
Marcin Meller
Marsz pod górę
Fizyczny atak grupek Młodzieży
Wszechpolskiej i ONR na demonstrację KOD w Radomiu to może być tylko incydent
albo już zapowiedź. Do tej pory w naszym życiu publicznym akty bezpośredniej
przemocy były, szczęśliwie, bardzo rzadkie i ograniczały się raczej do
przepychanek i szarpaniny, a głównie wyzwisk i pogróżek. Trudno powiedzieć, czy
rozkręcana przez władze retoryka agresji i pogardy wobec opozycji zacznie się
teraz przetwarzać w czyny, ale bez wątpienia są pierwsi chętni do przekroczenia
czerwonej linii. Prawicowe młodzieżówki już poprzebierane w jakieś,
stylizowane na faszystowskie, mundury rwą się do akcji, szukają okazji, by „raz
sierpem, raz młotem” potraktować czerwoną lub inną hołotę. ONR i podobne
organizacje, choć formalnie odrębne, pełnią rolę - jak to się kiedyś mówiło -
„bijącego serca partii” i korzystają z aprobaty dorosłych towarzyszy, równie
przejętych potrzebą obrony polskości i wiary (w Radomiu państwowa policja,
chyba na wszelki wypadek, nie interweniowała w obronie KOD).
ONR i wszechpolacy
to dziś radykalna młoda gwardia, „żołnierze wyklęci” PiS. Nawet jeśli sama
partia rządząca nie planuje użycia przemocy wobec oponentów czy różnych
gorszych Polaków, może jednakowoż nie zapanować nad przegrzanymi emocjami,
zwłaszcza tzw. patriotycznej młodzieży. Pozostaje jakaś naiwna wiara, że rodacy
są ogólnie raczej spokojni, dobrotliwi, nieskłonni do agresji, ale wiemy też,
że prezes Kaczyński jest prawdziwym sztukmistrzem i potrafi wywołać w ludziach
najgorsze cechy.
Akcja ONR w Radomiu niechcący zapewne
zwróciła uwagę na ofiarę, czyli KOD, dostarczając dowodu, że KOD jednak żyje.
Przykro, że skala już nie ta, co w ubiegłym roku, że opadł nieco entuzjazm i
spontaniczność tego ruchu, ale w dziesiątkach miast i miasteczek zachowały się
grupki kodowskich aktywistów, które już wkrótce mogą się okazać bezcenne, gdy
przyjdzie bronić lokalnych samorządów. Zapewne jeszcze przed przyszłorocznymi
wyborami samorządowymi PiS przypuści atak na niezależność obecnych władz
lokalnych, stosując dobrze nam już znane narzędzia: służby specjalne,
prokuratury, telewizję oraz zmiany w prawie, być może łącznie z propozycjami
nowej ordynacji wyborczej i nowego podziału administracyjnego kraju, dającego
pretekst do rozprawy z tym ostatnim bastionem oporu przeciwko wszechwładzy PiS.
Ponieważ lokalne
organizacje partii opozycyjnych są słabe, politycznie poturbowane i często
między sobą skłócone, KOD może odegrać rolę grupy wsparcia, lepiszcza
antypisowskich koalicji. Reaktywacja KOD - zwłaszcza po takich akcjach jak w
Radomiu - wciąż jest możliwa, ale na pokonanie PiS trzeba szukać też innych
pomysłów politycznych.
Ostatnie, bardzo korzystne dla PiS, sondaże
wywołały w rządzącej partii nastrój euforii i triumfalizmu. Gospodarka i budżet
państwa są w dobrym stanie, wszystkie wizerunkowe miny - 90 tys. pensji p.
Sadurskiej, oświęcimskie głupstwa Beaty Szydło, luksusowe samoloty dla vipów,
ucieczka Berczyńskiego, wycinki Szyszki, referendum szkolne, atak na sądy i
dziesiątki innych - zostały rozbrojone, przykryte lub odsunięte na bok. W
dodatku nadchodzący zjazd PiS ma sypnąć nowymi hojnymi obietnicami, a do Polski
przyjeżdża sam Donald Trump, co pozwoli przez parę dni państwowej propagandzie
lansować, obok mocarstwowej koncepcji Trójmorza , ideę Trójprzymierza
(Polska-USA-Brexit). Ale najważniejszy chyba powód dobrego nastroju to
oczywista oczywistość - jak codziennie głoszą wszystkie media PiS - że „totalna
opozycja” jest pogubiona, przestraszona, bez programu, właściwie bez życia, w
dodatku przebita osinowym kołkiem uchodźców. Taki obraz rzeczywistości jest
rzecz jasna karykaturalny, bo badacze postaw wyborczych Polaków twierdzą, że
nie nastąpił jakiś zasadniczy wzrost poparcia dla PiS, a zmienne wyniki
sondaży są skutkiem przede wszystkich emocjonalnych fluktuacji po stronie
antypis. Ale tu, rzeczywiście, nastroje są defetystyczne. Nadzieje, że PiS sam
załamie się pod ciężarem własnej niekompetencji, afer, skandali, pazerności
albo że miliony Polaków wyjdą na ulice w obronie niezależności sądów lub
przeciw chaosowi w szkołach, i władza sama wpadnie w ręce opozycji, stają się
coraz bardziej płonne. Ponieważ KOD w sumie rozczarował, a partie opozycyjne i
jej obecni liderzy, mówiąc łagodnie, nie porywają, po stronie aktywistów
antypisu trwa poszukiwanie nowej drogi, najlepiej, to absolutna sezonowa moda,
„polskiego Macrona” który ogarnie i zbierze Milczącą Większość.
Niezależnie od możliwych wydziwiań ta
intuicja polityczna wydaje się trafna. Dziś potrzebna jest niewątpliwie szersza
ponadpartyjna koalicja. Skłania do tego także już układany przez PiS kalendarz
wyborczy, w którym znalazły się dwie nowe pozycje: referendum konstytucyjne i
referendum antyuchodźcze. Opozycja powinna na to przygotować wspólną odpowiedź
i własną agendę. Może to przybrać formę jakiejś ponadpartyjnej koalicji w
obronie zasad i wartości zapisanych w obecnej konstytucji, ale też np. sojuszu
samorządowców przeciw centralizacji władzy czy porozumienia z Kościołem w
sprawie pomocy humanitarnej dla uchodźców. Oczywiście, że to marsz pod górę:
środowiska liberalne, niemal z definicji, gorzej się organizują niż ogarnięte
jakimiś „wielkimi ideami” środowiska prawicowe; są wewnętrznie bardziej
zróżnicowane, niechętnie poddają się charyzmatycznym przywódcom, reagują z
opóźnieniem, są skłonne ulegać przekonaniu, że „wszyscy normalni” muszą myśleć
podobnie, że najgorsze scenariusze nie mogą się przecież zdarzyć, że jeszcze
nie czas, żeby osobiście się angażować. Ale kiedy? Zaczyna się druga połowa
kadencji PiS, od jesieni ruszy pewnie kampania samorządowa i referendalna.
Opozycja, bez względu na ambicje liderów, musi zacząć współpracę. Najdalej po
wakacjach. Jak nie, to w zasadzie może już z wakacji nie wracać.
Jerzy Baczyński
Nie mamy pańskiego płaszcza - i co nam pan zrobi?
Nieważny
podział władz, wykładnie historyczne i autentyczne albo co tam kto kiedyś
twierdził „z całą odpowiedzialnością". Dziś triumfy święci słynny
szatniarz z„Misia" Barei, na którym wzorują się czołowi politycy PiS.
Stanowisko Sądu Najwyższego w sprawie
ułaskawienia (i uniewinnienia!) Mariusza Kamińskiego przed ostatecznym wyrokiem
spotkało się z gwałtowną krytyką zwolenników „dobrej zmiany”. Do tej krytyki
niespodziewanie przyłączył się Jan Rokita. W tym celu („Newsweek” 11 czerwca
br.) posłużył się przykładem emerytowanego amerykańskiego generała Jamesa
Cartwrighta, który składał fałszywe zeznania w sprawie dokonanego przez niego
wycieku tajnej informacji wojskowej do prasy. W październiku 2016 r. postawiono
go przed sądem. Ten zapowiedział wydanie wyroku na dzień 17 stycznia 2017 r. Do
wydania wyroku jednak nie doszło, gdyż trzy dni wcześniej prezydent Obama
„rzutem na taśmę” ułaskawił generała. Jan Rokita, nawiązując do przypadku
Mariusza Kamińskiego, stwierdził, że w Stanach nikt nie protestował, choć
„prawa łaski w amerykańskiej i polskiej konstytucji są prawie identyczne”. Wniosek?
Nie ma powodu, aby czepiać się Andrzeja Dudy, jeśli w starej, amerykańskiej
demokracji takie praktyki są całkowicie legalne.
Jan Rokita popełnia tu jednak często
spotykany błąd logiczny. To, że w jakimś kraju podobnie brzmiący przepis
interpretowany jest i stosowany w określony sposób, nie oznacza, że w innym
kraju musi być tak samo. Najwybitniejsi prawnicy, a w końcu i Sąd Najwyższy,
wyjaśnili, na czym polega różnica między władzą wykonawczą a sądowniczą w
naszej konstytucji, i nie zamierzam tych argumentów powtarzać. Jest jednak
kilka innych, niewymienianych w debacie publicznej, które potwierdzają tezę o
samowoli prezydenta Dudy. Warto je przytoczyć - niektóre mogą państwa
zaskoczyć.
Po pierwsze -
wykładnia historyczna, czyli jak ten przepis był rozumiany w przeszłości, przez
wszystkich poprzednich stosujących go prezydentów. Jakoś tak się dziwnie
złożyło, że na 8,2 tys. (!) aktów łaski, wydanych w ciągu 25 lat przez
wszystkich kolejnych prezydentów, ani jeden nie nastąpił przed wydaniem
prawomocnego wyroku (notabene tak samo było w II RP i w PRL - czyli od stu
lat!). Wszystkie polegały na uwolnieniu od kary lub jej skróceniu - bo tak
prawo łaski rozumie się w Polsce. W USA rozumie się je od dziesiątków lat
szerzej i nie jest to jedyna różnica między naszymi krajami.
Po drugie, można
sięgnąć do wykładni autentycznej, czyli sprawdzenia w protokołach, jak dany
przepis interpretował ten, kto go uchwalał. W tym przypadku nie jest to proste,
bo gdy wszyscy ustawodawcy rozumieją prawo łaski identycznie, to wiele nad nim
nie dyskutują i już go szerzej nie definiują. Coś jednak da się powiedzieć o tym,
o co posłom 20 lat temu chodziło. Sięgnąłem do stenogramu posiedzeń komisji
konstytucyjnej w punkcie dotyczącym prawa łaski. Dyskusja dotyczyła głównie
kwestii stylistycznych i szczególnego przypadku, jakim było wyłączenie spod
prawa łaski wyroków Trybunału Stanu, ale w wypowiedziach członków komisji
padały - niejako przy okazji - określenia niepozostawiające wątpliwości, jak
prawo łaski należy rozumieć. Zacytuję. Pos. Ciemniewski (Unia Wolności):„Prawo
łaski jest stosowane w stosunku do orzeczenia o karze”; pos. Taylor (Unia Wolności):
„Ułaskawia się skazanego”; sen. Kurczuk (SLD):„Istota prawa łaski dotyczy kary”;
pos. Bentkowski (PSL): „Prawo łaski odnosi się do kary. Nie jest to abolicja”;
sen. Alicja Grześkowiak (NSZZ Solidarność): „Ułaskawieniu podlega skazana
osoba”. Nic dodać, nic ująć.
Idźmy dalej. Na stronie internetowej
prezydenta RP przez prawie 20 lat, także za kadencji Lecha Kaczyńskiego (na
którego autorytet Andrzej Duda powołuje się tyleż nieustannie, co obłudnie),
zawieszona była definicja prawa łaski, zaczynająca się od słów: „Istotą tego
uprawnienia jest uwolnienie skazanego od skutków karnych prawomocnego wyroku
sądu”. Niedawno ktoś jednak dostrzegł tę herezję i przeniósł tekst do zakładki
„Archiwum”.
Internet to w ogóle
podstępna instytucja. Czego tam nie ma!
Ot, na przykład odpowiedź Kancelarii Prezydenta udzielona w
czerwcu 2016 r. - a więc już za kadencji prezydenta Dudy i pół roku po
przedwczesnym ułaskawieniu Mariusza Kamińskiego! - pewnemu emerytowi, który
zwracał się do prezydenta o ułaskawienie. Czytamy w niej, co następuje:
„Szanowny Panie! Sprawa ta nie może zostać rozpatrzona, bowiem prawo łaski
stosowane jest wyłącznie do kar, orzeczonych w prawomocnych wyrokach sądowych”.
Teraz jest już jasne, dlaczego pani Sadurska musiała odejść (choć krzywdy nie
ma).
Na koniec wisienka na torcie. W 2011 r.
pos. Andrzej Duda wygłosił w Sejmie oświadczenie dotyczące stosowania prawa
łaski przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Cytuję z wideonagrania: „Jako minister
w Kancelarii Prezydenta RP, nadzorujący Biuro Obywatelstw Prawa Łaski,
chciałbym tu z całą odpowiedzialnością oświadczyć, że (...) ułaskawia się
osoby, uznane przez sądy za winne. Ułaskawienie nie jest uniewinnieniem”.
Można tego słuchać bez końca!
To w zasadzie
powinno wystarczyć, ale nie jestem naiwny. W naszym pięknym i dumnym kraju, w
którym 20 proc. obywateli wierzy w bombę termobaryczną na pokładzie tupolewa,
27 proc. nie wierzy w teorię ewolucji, a pani premier Szydło upiera się, że
przyjęliśmy milion uchodźców z Ukrainy - nie ma rzeczy oczywistych. Nieważny
podział władz, wykładnie historyczne i autentyczne albo co tam kto kiedyś twierdził
„z całą odpowiedzialnością”. Dziś triumfy święci słynny szatniarz z „Misia”
Barei („Nie mamy pańskiego płaszcza - i co nam pan zrobi?”), na którym wzorują
się czołowi politycy PiS, pana prezydenta nie wyłączając. Panu min. Szyszce w
bezceremonialnym wpychaniu min. Błaszczakowi listu od „córki leśniczego” nie
przeszkadzała nawet rejestrująca wszystko kamera!
A wracając do gen. Cartwrighta. Jest dość
zasadnicza różnica między nim a Mariuszem Kamińskim: generał przyznał się do
winy, a Mariusz Kamiński - nie. Dlatego proces powinien wykazać, co wolno, a
czego nie wolno tajnym służbom, gdy stosują podsłuchy i prowokacje. To sprawa
ogromnej wagi dla budowania tak przecież niskiego w Polsce poczucia zaufania
obywateli do państwa. Prezydent swoją decyzją to uniemożliwił.
Ogromne jest
poczucie bezkarności tej władzy. No cóż, pozostaje przypomnieć, że póty
dzban... I jeszcze za Słonimskim: Polska jest krajem, w którym wszystko jest
możliwe - nawet zmiany na lepsze! Cierpliwości, stanowczości i... miłych
wakacji!
Marek Borowski
Warkocz
Gdyby panowały dobre obyczaje, ministrowie
Błaszczak i Zieliński, odpowiedzialni za policję, złożyliby publiczne
podziękowania telewizji TVN24 za ujawnienie bestialstwa wobec Igora Stachowiaka
na komendzie we Wrocławiu oraz zmowy milczenia w resorcie wokół tego skandalu.
Teraz, po roku z okładem od tamtej zbrodni, podobno policja się oczyszcza.
Spadają głowy wszystkich, tylko nie ministrów B. i Z. Dobre obyczaje wymagają,
żeby podziękować temu, kto pierwszy pokazał gangrenę, czyli TVN24. Panowie
Błaszczak i Zieliński powinni przynajmniej posypać confetti budynek TVN, a
nieustraszony reporter Wojciech Bojanowski zasługuje na diamentową pałkę, jedwabne
kajdanki lub inną nagrodę resortową. Gdyby nie oni, to prowadzona dziś z
wielkim hukiem „dobra zmiana” w policji dreptałaby w miejscu tak jak
dotychczas.
Kilka dni temu
oglądaliśmy pokazówkę policji w Lublinie, gdzie policjant (w obecności
kompanów) użył swojego prywatnego (!) paralizatora wobec podpitego obywatela
Francji. (To nasza odpowiedź na antypolskie wybryki prezydenta Macrona).
Wyobraźmy sobie sytuację odwrotną, że to francuscy policjanci „biją naszego”.
Dopiero podniósłby się rwetes! Tym razem w Lublinie nie czekano rok z założonymi
pałkami. Jeszcze Francuz nie zdążył wytrzeźwieć, a już policjanci zostali
ukarani, obudziła się prokuratura, przedstawiono zarzuty, pokazano, jak
błyskawicznie policja walczy ze złem w swoich szeregach. A to wszystko, trzeba
przyznać, dzięki Bojanowskie- mu i spółce, „totalnie opozycyjnym” mediom.
Czy ktokolwiek przy
zdrowych zmysłach uważa, że gdyby nagranie z komendy we Wrocławiu zdobyła TVP
to ujrzałoby ono światło dzienne? Skoro boją się piosenki z Opola, to
pokazaliby masakrę z Wrocławia? Do tego potrzebna była dopiero telewizja
prywatna, niezależna, będąca własnością zagranicznego kapitału, która nie trzęsie
portkami przed prezesem.
Im bardziej media
będą spolonizowane, tym bardziej będą hołdować zasadzie „dobrze czy źle - mój
kraj”. Niedawno odwołał się do tej reguły eurodeputowany Jacek Saryusz-Wolski.
Niefortunny rywal Tuska w Komisji Europejskiej (1:27) nie mógł się pogodzić z
tym, że Tusk inni „rozwlekają sprawę [Trybunału Konstytucyjnego] na zewnątrz”.
Jeśli Polska ma zły wizerunek - powiedział Saryusz w rozmowie z Konradem
Piaseckim (TVN24) „to jest wina opozycji skarżącej się na swój kraj w Unii”. Na
swój kraj można się było skarżyć w Brukseli, kiedy był rząd Tuska i Kopacz -
wtedy owszem, eurodeputowani PiS w przemówieniach, a nawet w specjalnie zorganizowanej
wystawie, nie wahali się „rozwlekać” naszych spraw za granicą. Bo brudy trzeba
prać, a nie trzymać ich na komisariacie.
Obóz władzy chce
osłonić Polskę kurtyną milczenia uciszyć eurodeputowanych i Tuska,
„zrepolonizować” media, żeby nie miały oparcia za granicą, inne zagłodzić,
pozbawiając je reklam i ogłoszeń instytucji publicznych, zdyskredytować
korespondentów zagranicznych w Polsce, którzy paplają, co im salon na język
przyniesie.
A wszystko to w imię zasady „dobrze czy źle - mój kraj”. To
credo dobrze scharakteryzował wybitny pisarz Chesterton: „Tego nie powie żaden
patriota. To jak gdyby powiedzieć »pijana czy trzeźwa - to moja matka«”.
Dzisiaj, w dobie internetu i mediów społecznościowych, chyba już tylko niedobitki
wierzą w sekrety w rodzinie.
Jednym z takich
sekretów jest twierdzenie, że miesięcznice na Krakowskim Przedmieściu są
aktami religijnymi. Polecam artykuł znanego działacza i intelektualisty
katolickiego Zbigniewa Nosowskiego w „Tygodniku Powszechnym” pod tytułem „Akt
pseudoreligijny”. Wystarczy spojrzeć na fotografię: Krakowskie Przedmieście w
86. miesięcznicę, przed Pałacem Prezydenckim krzyż ze zniczy, na tle pałacu
krzyż drewniany, obok ksiądz, na sztaludze fotografia ofiar katastrofy
smoleńskiej - Lecha i Marii Kaczyńskich, o rozmiarach plakatu, przy niej warta
honorowa Wojska Polskiego. Symbole religii, Kościoła i państwa splatają się w
jeden warkocz na tle pałacu władzy.
Ponieważ kilku
osobom policja postawiła zarzuty „złośliwego przeszkadzania w wykonywaniu aktu
religijnego”, to być może sąd, instytucja świecka, będzie decydować, co jest, a
co nie jest, aktem religijnym. (Wszystko to - dodajmy - w kontekście
tendencyjnej ustawy o zgromadzeniach publicznych „poprawionej” tak, aby uprzywilejować
miesięcznice). Czyli, jeśli wszystko potoczy się po myśli władzy,
religijno-polityczna manifestacja PiS, celebrowana przez Jarosława
Kaczyńskiego, zyska rangę aktu religijnego. „Religia smoleńska”, Kościół PiS i
jego głowa - prezes - zyskają w ten sposób status religii państwowej.
Dla Błaszczaka
pochód z kościoła i wiec to wydarzenie religijne: „Kiedy szliśmy, odmawialiśmy
różaniec od katedry aż po Pałac Prezydencki. To jest niewątpliwie akt
religijny”. Dla biskupa Pieronka - odwrotnie: „Te marsze i wypowiedzi przed
Pałacem Prezydenckim nie mają charakteru religijnego. Miesięcznice smoleńskie
to czysta polityka”. Zbigniew Nosowski przywołuje stanowisko rzecznika
archidiecezji: „Archidiecezja Warszawska, ani żadna z jej instytucji czy
parafii, nie była i nie jest organizatorem marszu”. Nabożeństwo - tak, marsz -
nie, tak można by podsumować stanowisko archidiecezji, na czele której stoi
kardynał Nycz.
Nie jest łatwo rozpleść ten warkocz
polityczno-religijny, jaki co miesiąc splata się między Kościołem a tronem.
Nosowski nie popiera zakłócania legalnych demonstracji przez obywatelskie
nieposłuszeństwo (jego zdaniem nie mamy jeszcze w Polsce sytuacji, która by to
uzasadniała), ale za „skandaliczne uważa instrumentalne posługiwanie się
religią przez władze państwowe dla osiągnięcia swoich celów, w tym ubieranie
politycznej demonstracji w katolicki żałobno-modlitewny sztafaż, by później
pseudoargumentami o »zakłócaniu aktu religijnego« walczyć z przeciwnikami
ideowymi”.
To ważny głos w obronie prawdy. Nazywanie „aktem religijnym”
miesięcznicy przed pałacem to kolejne kłamstwo smoleńskie.
Daniel Passent
Kryta żabka
Stasiulek, a ty lornetki jakiejś u siebie
nie masz czy czegoś w podobie? - zapytał sąsiad ze wsi obok. Trocki się nazywa,
a na imię ma Siódemka, bo tam Trockich dziewiętnastu. - Mam - mówię - i w podobie,
i lornetkę. A po co ci? - Zamówienie mi zrobił jeden ważny, ale to jest
tajemnica terytorialna. Przez nasz mostek, kto przechodzi i przejeżdża, w
tajnym kajeciku muszę zapisywać. Granica niedaleko, ten oficer powiedział, i
rząd boisie, że Niemen w nocy każdy może krytą żabką przepłynąć. Ot i takie
buty. Ale jakbyś wygadałsie, to Sodoma Gomora... Tyle że lunetka twoja, to ci
wyznam. I na ucho mi wyszeptał: - Podobnego do Pana Jezusa najbardziej szukają.
Zaśmiałem się: - Ty, Siódemka, wszystko pokręciłeś. Biskup w telewizji
powiedział, że dziś Jezus ma twarz uchodźcy.
A Trocki na to: - Stasiulek, jaka to różnica. Jak dwa jeże
dróżką idą, to rozpoznasz, który jest który? Oba z twarzy tak podobne, że
takie same. Wstał, lunetkę w chustkę do nosa zawinął i tyle go było. Pan Jezus
krytą żabką w nocy przez Niemen do Polski? Święci anieli, co ta władza z nami
robi.
Oczywiście
wszystko, co powyżej napisałem, to apokryf. Prawda jest smutkiem dużo większego
kalibru.
Płk Sławomir Kocanowski, dowódca Podlaskiej Brygady OT (na
razie pierwszej), uczciwie i bez owijania w bawełnę wyjaśnił, po co Antoniemu
Macierewiczowi tzw. piąty rodzaj sił zbrojnych RE! Po to, by prowadzić
rozpoznanie wśród najbliższych i sąsiadów, czyli szpiegować i donosić: „Będą
wiedzieć, kto przybywa, co robi. To się dzieje tak samo naturalnie, jak każdy z
nas obserwuje wprowadzającego się sąsiada: kto to, jaka rodzina, jaki
samochód”. Środowisko, czyli - jak rozumiem - nasze małe społeczności, ma być
żołnierzami WOT nasycone. Wspólne grille, imieniny przyjaciół, pierwsze komunie
święte wreszcie dostaną prawidłowego, patriotycznego wymiaru.
Człowiek zawsze się
smuci, że czas szybko leci, że dopiero co się ogolił, a już musi iść spać, że
ani się obejrzy i miesiąc w plecy. I kolejny, i kolejny. Aż tu nagle nastrój mu
się zmienia, serce jakaś dziwna radość rozpiera. Niech czas gna. Im prędzej to
wszystko, czego doświadczamy, przeminie, tym lepiej. W końcu „dobra zmiana”
zjedzie kiedyś na boczny tor i tam się rozkraczy na zawsze.
Nastąpią dni
wymarzone - bez Beaty Szydło, Witolda Waszczykowskiego, Zbigniewa Ziobry czy
Mariusza Błaszczaka. Reszta rządu niech mi wybaczy, że ich nie wymieniam. Ale
wicemarszałka Sejmu Joachima Brudzińskiego - muszę. Urodził się w 1968 r. i,
jak mówi o sobie, wychowywano go w kulcie partyzantki AK oraz bohaterskich
kurierów tatrzańskich. O, aż tak? To skąd mu się wziął ten bolszewicki język?
Nazywa prezydenta Europy Donalda Tuska niemieckim popychlem, a jego partia
(rządząca!) entuzjastycznie bije brawo.
W obrzydliwych i niegodziwych wypowiedziach
ściga się u nas wielu. Wybieram sobie ks. prof. Tadeusza Guza z KUL. Ekologów
nazywa on zielonymi nazistami, których plany mają doprowadzić do całkowitej
zagłady ludzkości. By nie zmieniać tematu, dwóch następnych to minister Szyszko
i dyrektor generalny Lasów Państwowych Konrad Tomaszewski. Ten ostatni o
obrońcach Puszczy Białowieskiej mówi, że z ich „mózgów wymyto podstawowe
wartości, że kobieta to kobieta, mężczyzna to mężczyzna, że nie warto kochać
się z kozą, dlatego że z tego dzieci nie będzie”. Wyjątkowo ordynarne to słowa.
Nieszczęście polega
na tym, że z głów wielu wysokich urzędników zarządzających Polską już nic wymyć
się nie da.
Stanisław Tym
Dwie
dziewczyny
Ten felieton miał mieć tytuł „Wywiad”. Taki
był jego początek - po prostu napisałem słowo „wywiad" na środku kartki w
trakcie „Kropki nad i”. Na ekranie trwała rozmowa Moniki Olejnik z panią
Krystyną Łuczak-Surówką, żoną oficera BOR, który zginął w katastrofie Tu-154.
To trzeci wywiad z tą niezwykłą kobietą, jaki widziałem, i za każdym razem
czułem chwile podziwu zmieszanego z ogromnym dyskomfortem. Sam wywiadu tego
rodzaju przeprowadzić nie byłbym w stanie.
Podziw jest mi
łatwo zdefiniować. Dotyczy unikalnego zjawiska, jakim jest sama pani Krystyna,
kobieta piękna, taktowna, pełna godności, posługująca się nienagannym językiem
polskim, wyzbytym agresji, a zarazem pełnym emocji, do tego szczera, co w
komplecie stanowi rzadkość na antenach i łamach mediów. I najważniejsze: mądra,
co wypływa z każdej wypowiedzi. W moim odczuciu to jedyna dziś osoba związana
emocjonalnie z katastrofą smoleńską, która nie kłamie. Nie manipuluje, nie wyrzuca
z siebie lawy pretensji, domniemań, podejrzeń, nie wskazuje winnych, nie
dosypuje uprzedzeń i podejrzliwych hipotez - po prostu trwa w miejscu, w
którym ją los przykuł do ziemi 10 kwietnia 2010 r. Jest jak dowód rzeczowy,
który przypomina wszystkim, jak było. Bo wielu, jak widzę i słyszę, zapomniało,
jak było.
Dyskomfort poczułem
kilka razy wtedy, gdy padały pytania. Nie było w nich nic, co paść nie mogło,
ale ja bym ich nie potrafił wypowiedzieć. Zadając niektóre pytania, wie się, że
będą bolesne, że dotkną do żywego, że niczym skalpel dźgną pamięć rozmówcy,
jego serce, że coś w człowieku znowu zacznie krwawić. Że zaszklą mu się oczy i
popłyną pełne cierpienia odpowiedzi. Z wywiadami tak jest.
Jeden z
największych autorów takich rozmów, Lawrence Grobel, który porywał się na
wielkie wywiady z Marlonem Brando (odmawiał wszystkim) czy Alem Pacino,
przygotowywał się do nich latami, zaprzyjaźniał z ludźmi, z którymi miał
rozmawiać. W rozmowie kluczył wokół tematów banalnych, powoli docierając do
tych, które mogły być trudne, wreszcie do dramatów, a jak dotarł, zadawał
pytania w sposób delikatny, dający szansę choćby na milczenie, na wybieg, na
zamknięcie oczu.
Bo pytanie, które
jest najważniejsze w tym fachu, a którego nie przeczytacie, brzmi: kto jest
autorem wywiadu - zadający pytanie czy odpowiadający? Ten, co prowadzi śledztwo,
czy ten, który coś przeżył i wie, jaka jest odpowiedź? Czy - jak twierdził
bokser Mike Tyson treścią wywiadu są wyłącznie myśli i czyny pytanego, bo to
jego życie wypełnia 95 proc. spisanych potem słów? Czy też może istotą są i
podziw budzą pytania haczyki, zadane niekiedy gwiazdorsko i bezlitośnie, jakby
ktoś wbijał szpilki w mózg pytanego, zaganianie ofiary do narożnika, błyśnięcie
śmiałością, wejście z tupetem tam, gdzie nikt nie wszedł, borowanie pamięci
ofiary do krwi, bo to jest sól rozmowy. Dziś coraz częściej dla mediów
najważniejsze rzeczy dzieją się wtedy, gdy ofiara wije się, cierpi, kluczy jak
na przesłuchaniu na SB. Nie dla mnie. Empatia nie pozwala mi spokojnie oglądać
takich seansów.
Ta rozmowa była
bolesna, widziałem, jak słowa o częściach ciał w różnych trumnach wywoływały
cierpienie na twarzy pani Krystyny, a mimo to odpowiadała z wielką klasą, choć
łamiącym się głosem. I to jej wypowiedzi stanowiły 95 procent treści w tej
rozmowie. Pytań nie pamiętam, może poza tym. że co chwila współczułem pani
Krystynie.
Kiedy już sądziłem,
że opiszę różne wywiady i pogadamy o tym, natknąłem się w sieci na transmisję
spotkania z Wiolettą Smul, działaczką Greenpeace, dziewczyną, która
protestowała w Puszczy Białowieskiej, wisząc na wspinaczkowych linach nad
rzeźnikiem lasu „harvestereni”, podczepiona do wierzchołka wielkiego trójnogu
z namiocikiem, 10 metrów
nad ziemią i przerażającą maszyną. Zwinnie uciekającą przed próbującym ją dopaść
policjantem, a jednocześnie udzielającą mu wskazówek, żeby się nie zabił.
Niezwykle. Wiola opowiada o swojej misji ratowania świata przed durnymi
politykami, mówi językiem barwnym i fachowym, jakby relacjonowała jakiś
sensacyjny film o chłodnej akcji, w którym zdarza jej się bywać komandosem. Ma
za sobą akcje, które pokazywał cały świat - w tym wejścia na szczyt drapacza
chmur w Londynie. Mówi, po co to robi. Mówi o solidarności i przyjaźni. Nie
narzeka. Budzi mój podziw, podobnie jak pani Krystyna. Dwie dziewczyny, z
których powinniśmy być bezgranicznie dumni.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz