niedziela, 23 lipca 2017

Zamach lipcowy,My, złogi,Zamach lipcowy,Bojówkarze,Pała+,Przysucha w Warszawie,Porady turystyczne,Polowanie na ludzi i Kiedy płoną lasy



My, złogi

Z pamiętanym z czasów PRL groteskowym rozzie­wem między sloganami a rzeczywistością pod hasłem „Polska jest jedna” Jarosław Kaczyński usankcjonował istnienie dwóch narodów.
   Pierwszy to naród dobry, zwolenników Prawa i Sprawied­liwości albo obojętnych, drugi to naród gorszy, PiS i obecnej władzy nielubiący, czyli złogi, które należy usunąć. Naród lepszy jest pod ochroną władzy, drugi może od władzy dostać w kość. Naród pierwszy może liczyć na życzliwość prokura­tury, drugi musi się liczyć z jej surowością (podobnie może być już wkrótce z sądami). Naród pierwszy jest zaproszony na spotkanie z prezydentem Stanów Zjednoczonych, przed­stawiciele narodu drugiego zaproszenia w stolicy własnego kraju mogą dostać co najwyżej od ambasadora USA.
   Jarosław Kaczyński, mówiąc o „złogach”, czyli kolejnym werbalnym wcieleniu „drugiego sortu”, „ludzi z genem zdrady”, „potomków KPP”, „elementu animalnego” i „bar­barzyńców”, był w doskonałym humorze. Czyż przed kongre­sem nie zapowiedziano, że PiS zaprezentuje „łagodniejsze oblicze”? Ot, specyficzna łagodność pogromcy i najeźdź­cy, który po udanej inwazji pokonanemu ludowi proponu­je transakcję: nie dokończę rzezi, jeśli tylko nie będziecie podskakiwać.
   Najeźdźca wziął już w jasyr prawie wszystko - zostały jesz­cze tylko samorządy, sądy, parę niezależnych mediów - i być może, mając ofiarę w paszczy, okaże jej warunkową wielko­duszność. Ale warunkową. Bo jak złogi będą jątrzyć i czy­nić władzy wbrew, spotka je zasłużona kara. Spotka je ona zresztą prawdopodobnie tak czy owak - instrukcję do mi­nistra Waszczykowskiego o potrzebie usuwania złogów usłyszeli wszyscy.
   Dwa lata temu, w przeddzień wyborów, przyszły jedyno­władca zapewniał, że w razie zwycięstwa jego celem nie bę­dzie żadna zemsta. Szybko okazało się, że jest ona celem naczelnym. Nie - wyrównywanie szans, nie - otwarcie ście­żek kariery dla tych, którzy czasem nie ze swojej winy zro­bić jej nie mogli, ale zemsta właśnie. Stąd nie wchodziła w grę kooptacja elit - rozszerzenie ich, bo zawsze potrzebują świe­żej krwi. Zaplanowano eliminację jednej elity i zastąpienie jej nową, własną.
   Przedstawiciele PiS-owskiej intelektualnej elity mówili o potrzebie „redystrybucji prestiżu”. Poniżeni (albo raczej: niedocenieni) mieli być wywyższeni. W porządku. Tyle że w epoce zemsty wywyższaniu jednych musiało towarzyszyć poniżenie innych. Nie idzie bowiem o to, by wszyscy czuli się w polskim domu dobrze, ale o to, by ci, którzy - według obecnej władzy - mieli się zbyt dobrze, poczuli się źle.
   W dzisiejszej Polsce naród gorszy czuje się coraz gorzej. Nie, większości nic złego się nie stało. Nie dotknęły ich żad­ne represje, nie spotkały wielkie nieprzyjemności. Nie każ­dy przecież został opluty na ulicy. Nie każdego zelżono, gdy był na spacerze z dziećmi. Nie każdemu porysowano samo­chód, gdy wysiadł z niego z flagą, by pójść na demonstrację KOD. Nie każdemu pokazywano na ulicy gest podrzynania gardła. Nie każdy widział na ulotce czy transparencie w cza­sie demonstracji zwolenników władzy swoje zdjęcie z pod­pisem „wróg ojczyzny”. Nie, olbrzymiej większości nie stało się nic. A jednak wielu czuje się tu źle, coraz gorzej, w po­czuciu niemocy, mając zasadne przekonanie, ze państwo nie jest ich, ale przeciw nim.
   Po niemal dwóch latach rządów PiS mamy w Polsce nową wersję Rzeczypospolitej obojga narodów. Jest naród wybra­ny przez władzę. I naród przez władzę odrzucony. Mamy więc w praktyce apartheid w wersji soft. Chodzimy tymi sa­mymi ulicami, jeździmy tymi samymi pociągami, ale władza nawet nie ukrywa, że jedni są lepsi, a drudzy gorsi i do naro­du wprawdzie przynależą, ale jakby nie do końca słusznie.
   Gorszy sort musi odczuć, że jest gorszy. Gorszy sort w wy­znaczone przez władze dni nie może demonstrować na war­szawskiej ulicy. Nie może pracować w spółkach skarbu państwa ani w publicznych mediach - może być w nich co najwyżej postponowany. Gorszy sort wypada z Trybunału Konstytu­cyjnego, a wkrótce zapewne także z Sądu Najwyższego, będzie też zepchnięty na margines w sądach powszechnych. Musi cierpieć. Miał czelność zrobić karierę w III RP albo przynaj­mniej uznawać ją za swoje państwo. Gdyby poparł władzę, miałby szansę, ale poprzeć nie chce, więc musi cierpieć.
   Oczywiście, nową elitę z obywateli Przyłębskich, Misiewiczów czy Jakich stworzyć jest trudno, ale upokorzenie tej dotychczasowej jest stosunkowo proste. Nie wszystkim mo­żemy dać stanowiska, ale wszystkim możemy dać satysfakcję, że ci, którzy je mieli, właśnie je tracą.
   Zwolennicy PiS powinni sobie zadać proste pytanie - chcieliby żeby jakakolwiek inna, poza PiS ekipa, miała taką władzę jak PiS i podobnie traktowała swoich oponentów? Być podpowiedzą na nie: „Przyzwyczajcie się, tak już będzie”. Kto wie, może mieliby rację.
Tomasz Lis

Zamach lipcowy

Jeśli PiS liczył, że pod osłoną wakacji zmianę ustroju sądów uda się przeprowadzić szybko i w miarę bezbole­śnie, to plan się nie powiódł. Na protestacyjnym wiecu pod Sejmem zebrał się tłum niewidziany od ubiegło­rocznych marszów KOD; dziesiątki polskich i zagranicznych organizacji prawniczych i obywatelskich wydały oświadczenia potępiające zamach na niezależność sądownictwa w Polsce; interwencję zapowiedziały najważniejsze instytucje unijne.
To oczywiście nie znaczy, że PiS się cofnie. Ustawy o ustroju sądów powszechnych, dające Zbigniewowi Ziobrze możliwość odwoływania i powoływania prezesów wszystkich sądów w kraju, a także ustawa o Krajowej Radzie Sądownictwa, przyznająca partii rządzącej prawo powoływania sędziów już zostały uchwalone. Pozostaje jeszcze trzecia część pa­kietu, najbardziej kuriozalna - można powiedzieć, bezczelna: ustawa likwidująca Sąd Najwyższy. Według tego projektu to Zbigniew Ziobro odwoła, a potem osobiście powoła skład SN, będzie też mógł skrócić kadencję pierwszej prezes sądu i mianować nowego szefa. Ten kadłubowy, nomenklatu­rowy trybunał uzyskałby następnie prawo dyscyplinarnej kon­troli nie tylko nad sędziami, ale również adwokatami, radcami, notariuszami, komornikami, aż do ewentualnego usunięcia ich z zawodu; w przyszłości miałby także orzekać o ważno­ści wyborów.

Projekt tak jawnie łamie tu akurat dość precyzyjne zapisy konstytucji, że wielu poważnych prawników wciąż nie wie­rzy, że mógłby w tej postaci zostać uchwalony; liczą na opa­miętanie władzy, jakiś wewnętrzny rozłam, na weto Andrzeja Dudy. Bo gdyby nie, to trzeba by uznać, że naprawdę dokonał się prawny zamach stanu, że władza sama anulowała wyniki wyborów, przekreśliła swój demokratyczny mandat i stała się nielegalna. Byłoby to formalne domknięcie trwającego od pół­tora roku procesu demontażu świętej dla zachodnich demo­kracji reguły trójpodziału władz, która u nas już zmieniła się w karykaturę. Popatrzmy: władza ustawodawcza, czyli polski Sejm i Senat, już prawie utraciła wszelką autonomię i ustro­jowy sens: ustawy wchodzą pod obrady bez jakichkolwiek konsultacji społecznych, na drukach podpisywanych in blanco przez posłów większości; procedowane są nocą, z pominię­ciem wewnętrznych parlamentarnych regulaminów i dobrych obyczajów, a opozycja jest całkowicie ignorowana w procesie legislacyjnym. Parlament stał się fasadą. To samo z władzą wykonawczą. Jest oczywiste, że ani premier Szydło, ani pre­zydent Duda realnej, autonomicznej władzy nie mają, poza administrowaniem i pozorowaniem. Władza ustawodawcza i wykonawcza już połączyła się w biurze na Nowogrodzkiej. Jeszcze tylko sądy i mielibyśmy polską teologię polityczną: trójcę w jednej osobie.

Nie, to jeszcze nie jest dyktatura, choć może być. Poza kontrolą państwa wciąż pozostają duże strefy wolności: w gospodarce, samorządach, mediach prywatnych („czwarta władza”), kulturze, organizacjach społecznych i zawodowych, w ośrodkach akademickich; jest wciąż legalna i mająca duże poparcie społeczne opozycja w parlamencie i poza nim. Ale przejęcie sądownictwa oznaczałoby ostateczne odebranie państwu funkcji Res Publiki, Rzeczy Pospolitej - wspólnej dla wszystkich obywateli jednolitej organizacji życia społecznego. Cały aparat państwa stałby się wyrazicielem woli jednej partii i jej lidera; w razie potrzeby instrumentem kontroli i przemocy wobec społeczeństwa, w łagodniejszej wersji - zastraszania i korupcji. Bez niezależnych i samorządnych sądów - tu nigdy dość powtarzania - jako obywatele, jako jednostki, tracimy bowiem bezpieczeństwo, nasze prawa przestają być skutecz­nie chronione. Oczywiście, że można żyć w takim systemie tak żyje większość społeczeństw na naszej planecie; my tak­że spędziliśmy kilkadziesiąt lat XX w. w różnych wersjach au­torytarnego ustroju. Pokolenia Polaków uczyły się układania z władzą, obojętności, nienarażania się; „społeczeństwo oby­watelskie”, „demokracja liberalna”, „prawa mniejszości”, „trój­podział władz” - to raczej wciąż pojęcia zapożyczone, słabo osadzone w naszej kulturze i psychologii. Wszystkie badania opinii minionego ćwierćwiecza wskazywały, że 30-40 proc. Polaków akceptuje ewentualność rządów niedemokratycz­nych; połowa deklaruje (także przez absencję wyborczą) obojętność i dystans wobec spraw publicznych. I dlatego pisowski zamach stanu ma szansę na sukces. Zwłaszcza że ceny samowoli państwa nigdy nie płaci się od razu; ba, niedemo­kratyczna władza zwykle na początku (i do czasu) imponuje skutecznością, determinacją, rozwalaniem wszelkich nudnych, proceduralnych imposybilizmów. Niby lekcja i doświadczenie PRL powinny nas były zaszczepić przed recydywą takiego ustroju, ale widać pamięć społeczna jest krótka.

Oczywiście można - i tak pewnie uczynią wyborcy i sym­patycy PiS - zaakceptować czyny i argumenty władzy. Można też nie zauważyć - w końcu jest lato, pełnia sezonu wakacyjnego i jeśli się jedzie do jakiejkolwiek miejscowości wypoczynkowej, bynajmniej nie ma tam „atmosfery koń­ca świata”, poczucia, że dzieje się coś okropnego, że - jak napisali studenci UW na transparencie „Wrócisz z wakacji, a tu nie ma demokracji”. Protesty ograniczają się do dużych miast bądź prywatnych, towarzyskich utyskiwań na PiS.
W ogóle warto by znów sięgnąć po „Zniewolony umysł” Miło­sza, żeby przypomnieć sobie, jakie strategie przyjmują ludzie wobec agresywnej władzy, jakie są stosowane racjonalizacje. Jeśli na tych łamach krytykujemy na przykład tzw. symetryzm, to właśnie dlatego, że zarówno przeczerniając przedpisowską przeszłość, jak i przewidując beznadzieję ewentualnej popisowskiej przyszłości, zapewne mimowolnie wzmacnia obóz władzy. Zatem, co robić? Odwołam się do starego powie­dzonka, że w Polsce zwykłym wyjściem z ciężkich opresji za­wsze był cud - od Bitwy Warszawskiej po 1989 r. (cały antypis liczy więc na jakąś nadzwyczajną wpadkę PiS, która go skompromituje i odwróci nastroje społeczne). Jest też inne rozwiązanie cudowne, że sami Polacy zwyczajnie wezmą się do roboty. No i chyba pojawia się prawdziwy cud: opozycja, przy okazji lipcowego zamachu na sądy, zaczyna się wresz­cie dogadywać.
Jerzy Baczyński

Bojówkarze

Szybciej, szybciej, bo nie zdą­żymy - krzyczałem w so­botę 15 lipca do opozy­cji parlamentarnej, która w telewizorze kolejny raz rozprawiała o możliwościach współpracy. - To już ostatnia chwila, pociąg demokracji odjeżdża właśnie w nieznane, w dodatku nie wiadomo, na jak długo. Skaczcie na stopień i trzymając się jedną ręką klamki ostatniego wagonu, drugą wyciągnijcie do tych, którym brakuje pół metra. Żebyście się wszyscy zabrali. Pan po­seł się waha? Różnice są nieważne. Potem się pokłócicie.
   Szczęśliwie udało im się wskoczyć i w niedzielę stanę­li razem z nami przed Sejmem, by bronić niezależności trzeciej władzy. KOD - najwyraźniej uzdrowiony przez Krzysztofa Łozińskiego - i jego świetni młodzi z całej Polski, wielu znanych z barykad dawnej Solidarności, sejmowa opozycja oraz Dorota Stalińska w superformie.
   Na chwilę ucieknę w przeszłość. Był 1955 r., koń­cówka stalinizmu. Wyleciałem z politechniki, a że nic nie umiałem, zostałem robotnikiem w fabryce 22 Lipca, dawnym Wedlu, w dziale pieczywa cukier­niczego. Woziłem herbatniki z piekarni do zawijalni i stamtąd do magazynu. Zawijaczki - kilkaset kobiet pracowały na akord. My, pchacze wózków, za pensję. Pewnego dnia pakowaczkom obniżono wynagrodze­nie. Ogłosiły strajk okupacyjny i siedziały przy stołach bezczynnie. Zrobił się wielki szum. Do fabryki zaczęły przyjeżdżać delegacje partyjne i ubecy rozmaitych szcze­bli. Mimo gróźb nic nie wskórali i w końcu przywróco­no dawne stawki, a ja byłem dumny, że brałem udział w strajku. W 1955 r.! Miesiąc później do zakładu sprowa­dzono wielkie enerdowskie maszyny do pakowania her­batników, by móc zwolnić jak najwięcej pracownic. Akcja spaliła jednak na panewce, bo maszyn przez pół roku nie udawało się uruchomić, potem zaś ciągle się psuły, więc wywieziono je na złom.
   Piszę o tym niczym Henryk Sien­kiewicz - ku pokrzepieniu serc. Z każdą partią stosującą przemoc i bezwzględne metody działa­nia można wygrać. Sprawdziłem to na własnej skórze.
W niedzielę wieczorem oglądałem łańcuch świateł pod gmachem Sądu Najwyższego na pl. Krasińskich. W miejscu, gdzie 10 dni temu zwiezione pisowskimi autobusami wy­cieczki wygwizdywały Lecha Wałęsę, paliło się kilkanaście tysięcy światełek, a ludzie stali w milczeniu. W proteście przeciwko złu i zdradzie, których doświadczamy. Ze szcze­gólnym poruszeniem patrzyłem na lekko pochylonego prof. Adama Strzembosza. „Nie mogę stać z boku, gdy dep­cze się prawo” - powiedział niedawno. Prosto, ale dotkliwie.

To straszne, do czego doszliśmy, pomyślałem sobie. O porządku prawnym w Polsce decydują pan magi­ster serwilista Ziobro i prokurator Piotrowicz z czasów stanu wojennego - obaj prowadzeni na smyczy przez rozjeżdżającego kraj posła. Państwowa telewizja cały dzień donosi nie o pokojowych protestach, ale o puczu przeciwko demokratycznie wybranej władzy i opozycyj­nych bojówkach. Na ekranie pojawiają się nieznane bli­żej panie i jeszcze mniej znani panowie, którzy zarzucają opozycji, że nie chce z władzą rozmawiać, tymczasem ona do dyskusji aż się pali. Na każdym skrzyżowaniu w każdym mieście stoją na zmianę Andrzej Duda i Jarosław Kaczyń­ski, a często obaj naraz, i żebrzą, by ktoś z opozycji choć chwilę z nimi pogadał. Nie ma spraw niewygodnych, więc nie wiadomo, dlaczego wszyscy omijają tę parkę szerokim łukiem i pędzą, by przyłączyć się do puczu. Przepraszam, nie przyłączyć się do puczu, tylko - tu zacytuję Pawła Kukiza - drzeć japę na ulicach, bo nic innego opozycji nie po­zostało. I bardzo proszę, można pięknie mówić o Polsce?
Stanisław Tym

Pała+

Wymieniając najwięk­szych Polaków, Ko­pernika, Chopina i Jana Pawła, prezy­dent Trump zapo­mniał o Mariuszu Błaszczaku, a przecież to dopiero geniusz czystej krwi. To on wpadł na pomysł przerzucenia kosztów ochrony miesięcznicy, które idą w setki tysięcy złotych, na złaknionych krwi kontrdemonstrantów. W rozmowie te­lewizyjnej Błaszczak, uznany przez samego prezesa za jed­nego z najlepszych ministrów, powiedział, że demonstran­ci pragną krwi, podczas kiedy on łaknie pieniędzy, które państwo co miesiąc łoży na ochronę aktu religijnego.
   Dużo się mówi o tym, że wkrótce każdy policjant będzie nosił minikamerę, która będzie rejestrować, kogo legity­muje, razi pałą lub paralizatorem i czy robi to z wdziękiem. Mało natomiast mówi się o tym, że policja wyposaży funk­cjonariuszy w przenośne terminale do inkasowania należ­ności od uczestników kontrmanifestacji, takie, jakie mają kelnerzy w restauracjach. Już wkrótce policjanci wystąpią w roli inkasentów. Tą drogą będzie można także uiszczać abonament na TVP.

Nietrudno wyobrazić sobie odprawę, jaka mogła się odbyć w znanym telewidzom luksusowym gabinecie Komendanta Głównego. Nadzorujący policję minister zwrócił uwagę, że pobór należności za zakłócanie aktu religijnego przebiega zbyt powoli. Podliczając utarg dzien­ny („raport kasowy”), minister Błaszczak przypomniał, że pieniążki nie lecą z nieba jak confetti na ministra Zie­lińskiego i trzeba zabrać się do roboty. - Niektórzy de­monstranci celowo utrudniają pracę funkcjonariuszom powiedział dowódca wyróżniającej się armatki wod­nej. - Utrzymują, że nie mają przy sobie pieniędzy, gdyż rzekomo nie wiedzieli, że bierny opór kosztuje, a udział w kontrdemonstracji jest płatny. Kłamią przy tym, twier­dząc, jakoby nie przychodzili na Krakowskie Przedmieście dla pieniędzy, a przecież wiadomo, że są opłacani przez Sorosa. Podczas siadania lub kładzenia się na jezdni, a zwłaszcza przy relokacji demonstrantów, niejednemu wypadły z kieszeni srebrniki, które Zakład Oczyszczanie Miasta spłukiwał nad ranem do kanalizacji, gdyż żaden uczciwy funkcjonariusz nie chciał ich wziąć do ręki.
   W celu uniknięcia nadużyć i usprawnienia poboru policja będzie wyposażona w terminale, a demonstran­ci w karty kredytowe CitiProtest lub Mastercard Pro­test. Narodowa Karta Uczestnika Protestu będzie także zawierała fotografie z profilu i en face oraz PESEL właściciela(-ki). Istotnie uprości to spisywanie zwolenników awantury ulicznej. - Karta jest lekka, wygodna i niekłopotliwa - mówią policjanci, którzy opiniowali prototyp.
- Za czasów ZOMO wszystko trzeba było robić rękoma zgrabiałymi od mrozu, a teraz proszę bardzo: „pyk, pyk, karta, terminal i już ich mamy”. Koniec z wiecznymi sporami pomiędzy ratuszem a policją o liczbę uczestni­ków demonstracji. Jeszcze polewaczki nie zdążą zjechać do zajezdni, a my już będziemy mogli zameldować pani premier, ile tej szumowiny było, z dokładnością do jed­nego prowokatora.
   Terminalizacja „protestantów”, a potem wszystkich obywateli, to jeden z wielkich projektów na­rodowych, obok hybrydowych i elektrycznych radiowozów, szyb­kiej kolei próżniowej, Centralnego Portu Lotniczego imienia wiadomo kogo, spławnych rzek i jedwabiste­go szlaku.
   Na wspomnianej naradzie zwrócono uwagę na brak cennika protestu. - Nie może być tak - skarży się niewysoki oficer policji - że ja pobieram od obywatelki sto złotych za skandowanie „Lech Wałęsa!”, a kolega za takie samo zakłócanie aktu religijnego pobiera dwa razy mniej. To nic innego niż dumping. Przez ten dumping inni chcą skan­dować i zakłócać akty u kolegi, a ja wracam na komendę z pustym terminalem... - żalił się funkcjonariusz, który nie może doprosić się cennika, a przecież cennik usług policjanta już jest. Spisanie - 5 PLN, pouczenie bez przemocy - 10 PLN, stanie na jezdni - 10 PLN, wznoszenie okrzyków zakłócających - 20 PLN, siedzenie na jezdni - 100 PLN, leżenie - 150, środki bezpośredniego przymusu - 200, kon­takt fizyczny z funkcjonariuszem - 500, z funkcjonariusz­ką - 1000, pałowanie plus - 1500 (dla emerytów gratis).

Sektor bankowy błyskawicznie zareagował na genialną ideę ministra policji. W ofercie dla klientów pojawiły się już kredyty na kontrdemonstracje. - Są klienci, któ­rzy wybraliby się na Krakowskie Przedmieście, ale nie stać ich na to, żeby zakłócać akt religijny, albo po pro­stu „na dzień dzisiejszy” nie mają pokrycia na terminal
mówi przedstawicielka ProtestBanku, najszybciej roz­wijającej się sieci w Polsce. Wzdłuż trasy miesięcznicy powstanie sieć ProtestBankomatów. - Nie myślimy tyl­ko o elicie, która jednym ruchem palca wysyła przelew za zakłócanie, chodzi nam o prostych ludzi, biednych, zmarginalizowanych, zwiezionych autokarami z całej Polski, którzy też, chociaż raz, chcieliby zakłócić coś na Krakowskim, przejechać się radiowozem, może na­wet zetknąć się z paralizatorem, a nie stać ich na to, bo są z Polski B. Z myślą o nich instalowane są kredytomaty ProtestBanku. Bardziej zasobnym klientom polecamy Złotą Kartę, która obejmuje wszystkie usługi funkcjona­riuszy w ciągu 48 godzin, włącznie z przejażdżką policyjną suką po Trakcie Królewskim, zabawą paralizatorem i dostawą białych róż do aresztu.
   - Inicjatywa ministra jest dla nas wymarzona, jak gdyby uszyta na naszą miarę - mówi wysoka funkcjonariuszka PZU, która jeszcze niedawno nabierała szlifów w Kan­celarii Prezydenta. Znam ten rewir doskonale – mówi wodząc wzrokiem po Krakowskim. Nasza nowa po­lisa Canaletto ubezpiecza wszystkich chętnych od kar, grzywien i mandatów na odcinku od placu Zamkowego do Pałacu Staszica, a za niewielką dopłatą także Pałacu Kultury i Pałacu Mostowskich.
   - Naszym celem jest samowystarczalność finansowa policji. Wystarczy nie kraść. Wystarczy nie próżnować. Im więcej kontrdemonstrantów zakłócających legalne akty religijne pojawi się na Krakowskim, tym lepiej dla naszego budżetu. Nie możemy się już doczekać - powiedział pod­komisarz z numerem służbowym 3497. Jak nie będą chcie­li przyjść i zakłócać, to się ich doprowadzi (za dopłatą).
Daniel Passent


Przysucha w Warszawie

Powtarzam jak mantrę cytat z przemyśleń które­goś z francuskich filozofów, określający „politykę jako sztukę oszukiwania głupców” i jednocześnie zakładający, że „głupców jest większość”. Cały czas żyję na­dzieją, że słuchacze politycznej demagogii w naszym kraju są w mniejszości i czy do Przysuchy, czy do Warszawy trze­ba ich wozić, by w odpowiednich miejscach krzyczeli i bili brawo. Przykro mi jednak, że do grona „głupców” dołącza­ją gremialnie tzw. komentatorzy, których uwiodły tanie po­chlebstwa, ogólniki i przekuwanie naszej bolesnej historii w akty zwycięstwa, co zwalnia z obiektywizmu i zdrowe­go rozsądku. Od wielu niby mądrych usłyszałem, że prze­mówienie Donalda Trumpa było wręcz genialne. Jedyne, co przyznaję, to to, że zostało genialnie skonstruowane i zaadresowane do tej samej publiczności, która w Przysu­sze bałwochwalczo powitała przemówienie Jarosława Ka­czyńskiego. Jego wystąpienie przy wystąpieniu prezydenta Trumpa okazało się trampkiem.
   W tych kategoriach będziemy liczyć tzw. wartości, czy­li konsekwencje obietnic płynące z wystąpień. Po prze­mówieniu Jarosława wbrew sprzeciwom konserwatorów zabytków odbudujemy ruiny kazimierzowskich zamków, zrobimy w nich domy weselne i sale do koncertów disco polo, opalane amerykańskim gazem. Do wszystkich za­mków z naszego nowego portu lotniczego doprowadzimy koleje nieprawdopodobnych szybkości, a te będą strzeżo­ne przez baterie najnowocześniejszych patriotów, które już niedługo będą wynalezione.
   Zwrócimy też jako podatnicy koszty przejazdu i poby­tu Donalda Trumpa w Warszawie. Na marginesie dodaję, że jeżeli godzina lotu Air Force One kosztuje milion zło­tych, to proszę sobie uświadomić, jak śmieszne są koszty lo­tów samolotem CASA wszystkich naszych premierów od zarania dziejów. Pieniądze oddamy w kontraktach gazo­wych i wojskowych bez zastanowienia z umiłowaniem dla amerykańskiej potęgi.
   Trump spowodował, że wielu naiwnych uwierzyło w swo­je bohaterstwo, zapominając o prawdziwych ofiarach Po­wstania Warszawskiego. Garstka prawdziwych Powstańców ucieszyła się, że z okazji pobytu prezydenta USA wyjątko­wo nie zostali wygwizdani, co jest dobrym newsem z Polski dla całego świata.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Porady turystyczne

27 Maja
Cześć chłopie, fajnie, że odwiedzisz Polskę po latach. Trochę czasu minęło i parę siwych włosów przybyło, od­kąd się widzieliśmy ostatnim razem latem 2017 roku. Te­raz kilka rad na szybko, bo dzisiaj szykujemy w redakcji rocznicową rekonstrukcję trzynastej miesięcznicy smo­leńskiej. Mam lekkiego stresa, bo moje dzieci zostały wy­brane do ról ofiar przemocy służb Tuska, sam rozumiesz, duża odpowiedzialność maluchów, a jeszcze większa ro­dziców. Więc zaraz pędzę na Krakowskie, ale kilka suge­stii zdążę ci podać.
   Zatrzymajcie się z rodziną w hotelu Czynu Narodo­wego, na Lecha Kaczyńskiego przy rogu Ofiar Smoleń­ska. Tylko nie pomyl z hotelem Narodowym na Jarosława Kaczyńskiego. W pierwszym lepsze żarcie. Pamiętaj też, żeby zawsze sprawdzać dokładnie adresy, bo w każdym mieście masz przynajmniej po jednym placu, alei, ulicy i skwerze Lecha Kaczyńskiego, Jarosława Kaczyńskie­go i Braci Kaczyńskich. To samo z różnymi wariantami Smoleńska, Maryją, Chrystusem Królem i świętymi. Na początku łatwo się pogubić, ale dasz radę. Stosuj system irański. Pamiętasz, jak byliśmy dawno temu w Teheranie? I jak sobie miejscowi radzili z faktem, że jest kilkadziesiąt ulic z jakimś prorokiem czy ajatollahem w nazwie? Naj­pierw podawali nazwę największej ulicy w okolicy, potem mniejszą, która od niej odchodzi, jeszcze mniejszą i na ko­niec jak mówili, że Alego 45, to mniej więcej było wiado­mo, o co chodzi. No więc w taksówce na wszelki wypadek mów: aleja Braci Kaczyńskich, plac Maryi Królowej Pol­ski, ulica Jarosława Kaczyńskiego, skwer Lecha Kaczyń­skiego. Dasz radę.
   Dla dzieciaków fajne będą zamki średniowieczne, tyl­ko w tym roku zbudowano ze cztery. Podobno na tym w Radomiu są latem fajne rekonstrukcje masowych eg­zekucji. Sprawdź sobie w sieci grafik, bo każdego dnia jest inna. Znajomi mówią, że najbardziej spektakular­ne są te katyńskie, potem wszyscy zmartwychwstają, są superiluminacje, kiedy wydaje się, że już koniec, to zestrzeliwują nad zamkiem holograficznego tupolewa znowu zmartwychwstają, i potem sztuczne ognie, i film 3D z przemówień Kaczyńskiego w Przysusze i Trumpa w Warszawie. Podobno rewelka.
   Pewnie zanim przyjedziecie, oddadzą do użytku Ka­mieniec Podolski pod Szczecinem, tam mają być ekstrapokazy rzezi wołyńskiej, do czasu gdy nie skończą budowy Łucka pod Poznaniem. Jak będziesz jechał ze Szczecina na Stargard, to za trzecim pomnikiem Kaczyńskiego (nie pamiętam, który jest którego, ale są podobne) skręcasz w lewo, przejeżdżasz pod lukiem Chrystusa Króla, mijasz kopiec rocznicowy zwycięstwa Andrzeja Dudy i dojeż­dżasz do billboardu z Macierewiczem. Tam w prawo i za dwoma Kaczyńskimi w lewo i jesteś na miejscu.
   Dzieci zresztą możecie zostawić na koloniach patrio­tycznych. Mają fajne umundurowanie, musztry, ćwicze­nia strzeleckie, superatrakcyjne ćwiczenia obrony przed zachodnią propagandą, uczą się wyłapywać dywersantów. Moje dzieciaki były zachwycone. Po zeszłych wakacjach żartowały, że napiszą anonim do komitetu dzielnicowego Partii i komendanta Obrony Terytorialnej z naszego blo­ku, jak to opowiadałem, że super było na delegacji służbo­wej we Francji. Trochę się spociłem, ale sam wiesz, jakie są dzieci. Pogadaliśmy z żoną, że trzeba ostrożnie z taką nieukształtowaną psychiką, więc jak już u nas będziecie, to żartujmy w gronie własnym i może im nie opowiadaj, jak w liceum nosiliśmy nielegalne ulotki dla Frasyniuka, to nie jest dzisiaj dobrze widziane. Wiadomo, młodość ma swoje prawa, musi się wyszumieć, każdy popełnia błędy, no ale dzisiaj jesteśmy już odpowiedzialni, prawda, stary?
   Zwłaszcza że zaliczyłem dwa kursy rewitalizacji inte­ligencji, są za to specjalne punkty i dzięki nim mogę zu­pełnie spokojnie pracować w redakcji. To w ogóle fajna sprawa te kursy - tydzień w koszarach Obrony Terytorial­nej, przyjmują nawet byłych członków Platformy, ciekawi wykładowcy, miałem profesora Zybertowicza, prokura­tora Piotrowicza, redaktora Marka Króla, ojca Króla, pa­nią Ogórek, wiele rzeczy zrozumiałem, no i mogę pisać, co chcę, o ogrodnictwie, nikt mi się w nic nie wtrąca, a sły­szałem, że to wcale nie jest normą tam u was na Zacho­dzie. Tak że tak. Więc dowcipy, jak dzieci pójdą spać, OK. A tak to nic się nie zmieniło, poszalejemy jak za dawnych lat! Nie mogę się doczekać, stary!

5 czerwca
O rety, właśnie przeczytałem e-maila od ciebie. Naprawdę nie przyjeżdżacie? Co się stało?
Marcin Meller

Polowanie na ludzi

Wizyta Donalda Trumpa ukradła mi jeden dzień z życia. Straciłem go, gapiąc się w telewizor i czytając internet. Los chciał, że wcześniej byłem świadkiem kilku wizyt polityków amerykańskich w Polsce. Pierwszy był przyjazd wice­prezydenta Richarda Nixona w 1959 roku. Tłum war­szawiaków witał go entuzjastycznie wzdłuż alei Świer­czewskiego, na której jeszcze nie było asfaltu, tylko kostka brukowa. Nikt nie zwoził ich autobusami. Mnie zabrał ze sobą ojciec - był starym AK-owcem, słucha­czem Radia Wolna Europa, Nixon to był jego świat, jego sen o normalnej Polsce, jego rówieśnik. Entuzjazm ojca i tłumu udzielił mi się mocno. Coś wrzeszczałem. Kwiaty fruwały pod koła odkrytego samochodu. Możliwe, że wtedy lekko zachorowałem na Amerykę.
   Potem Nixon przyjechał ponownie w 1972 roku. Andrzej Mogielnicki, mój koleżka, późniejszy autor tekstów Budki Suflera, pracował wówczas jako urzęd­nik w budynku, w którym rezyduje dzisiaj Hanna Gronkiewicz-Waltz. Tego dnia rano, jak wszyscy pra­cownicy urzędu, dostał w kasie Stołecznej Rady Naro­dowej sześć złotych i pięćdziesiąt groszy specjalnego dodatku na kawę, by tylko nie poszedł witać Nixona na trasie przejazdu. Wszyscy urzędnicy tego budyn­ku i innych instytucji dostali po 6,50. Ludzi przeku­pywano, byle tylko nie poleźli na trasę przejazdu i nie machali chorągiewkami. Polska nie lubiła USA. Oczy­wiście poszliśmy witać Nixona, a potem na piwo (sześć pięćdziesiąt wystarczyło na dwie butelki).
   Dla odmiany na powitanie Breżniewa ludzi spędza­no, tworzyli szpaler i wiwatowali. Daje się nas lepić jak kulki z plasteliny.
   Na plac Krasińskich ludzi zwieziono autobusami z całej Polski, wyposażono w transparenty, dykty z na­drukiem, chorągiewki. Pani Pawłowicz, przypomina­jąca mi z urody sowiecką kulomiotkę Tamarę Press, zamaszyście macha rękami, zagrzewa tłum, by skan­dował z nią słowo „Zło-dzie-je!” - i tłum to robi, a ona jest dumna. W obecności agencji prasowych z całego świata, urzędników korpusu dyplomatycznego i ame­rykańskich żołnierzy Polska pokazuje swoje oblicze, z którego zresztą słynie. Opowieść o kadzi w piekle - której nikt nie pilnuje, bo żadnemu Polakowi inny Polak i tak nie przepuści, nie pozwoli mu uciec, zła­pie za nogi, przy topi -jest już dawno przetłumaczona na angielski.
   Gdy patrzyłem na panią Pawłowicz i jej pełne szcze­rej pasji pompowanie w ludzi zła, przypomniał mi się rok 1968. Wtedy spędzani na akademie ludzie skan­dowali w halach fabrycznych: „Syjoniści do Syjonu!”. Identycznie! Uczestniczyli w wyganianiu Żydów z Pol­ski, bo kazał im komunistyczny władca o nazwisku Go­mułka, który nie mógł uwierzyć, że Polacy sami z siebie są niezadowoleni z komunizmu. Że samodzielnie my­ślą, krytykują, żądają jakiejś wolności słowa, tak, jakby jej brakowało. Bo wykrył spisek w swojej partii.
   Wygłosił jedno przemówienie, wskazał w nim cel - „piąta kolumna”, „ludzie żydowskiego pochodzenia, którzy przeniknęli do aparatu państwowego, opanowa­li urzędy, działają na rzecz obcych”. Wystarczyło. Jest w nas, Polakach, ogromna łatwość samoczynienia z sie­bie stada baranów na pokaz. Zero autorefleksji, że kie­dyś dzieci zapytają: „Co robiłaś w 1968 r., jak wyganiano Żydów?”. Pani Pawłowicz, kobieta w moim wieku, mogła wtedy biegać po Krakowskim Przedmieściu i być spałowana, choć nie sądzę. Dziś jest dyrygentem chóru.
    „Co robiłaś w 1976 r.? Czy byłaś na Stadionie Dzie­sięciolecia?”. Po strajkach w Radomiu i Ursusie inny komunistyczny władca, Gierek, nie mógł ścierpieć po­niewierki, jaką mu naród zgotował. Zorganizowano mu wiece poparcia w całej Polsce i ten na Stadionie Dziesię­ciolecia był największy. Szli piechotą, dowożeni auto­busami, jak ci teraz, mieli gotowe transparenty i dykty na kijach z hasłami. Mieli „drużynowych”, którzy nimi dyrygowali, mówili gdzie iść, co krzyczeć. Na trybu­nach i murawie ponad 100 tysięcy ludzi wyskandowało: „War-cho-ły! War-cho-ły!” pod adresem strajkujących. Coś jak hasło Brudzińskiego „Komuniści i złodzieje” pod adresem KOD niedawno. Więc: „Co robiłeś, jak przyjechał Trump?”. Facet o pomarańczowej cerze do­stał w prezencie coś, czego nigdy wcześniej na oczy nie widział: entuzjazm zwiezionych autobusami jak za komunizmu ludzi, którzy skandowali mu niczym Janowi Pawłowi II: „Zostań z nami!”, a zaraz potem: „Zdrajca!” - na widok bohatera Wałęsy. Tego samego Wałęsy, którego tysiące tych samych Polaków witały na stadionach | w 1981 roku skandowaniem: „Le-chu! Le-chu!”.
Zbigniew Hołdys

Kiedy płoną lasy

Jak dziś skupić się na pracy w Brukseli, na walce o dobre prawo dla nas, Polaków, Europejczyków, kiedy w Polsce partia rządząca wypisuje nas ze wspólnoty europejskich wartości i przybliża do państw, które z zachodnimi demokracjami niewiele mają wspólnego?

W ostatnich miesiącach w Parlamencie Europejskim zaj­mowałam się kwestią dyskryminacji nas, użytkowników internetu, poprzez tzw. geoblokowanie. I chciałam na tych łamach zapytać, dlaczego przedstawiciele m.in. polskiego rządu zasiada­jący w Radzie Unii Europejskiej nie wspierają zakazu powszechnie stosowanych praktyk takich, jak np. blokowanie wejścia na wybraną stronę internetową czy też odmowa sprzedaży produktu lub usługi w sieci, a nieraz i przyjęcie środka płatniczego ze względu na kraj, w którym mieszka klient? Zastanawia mnie, czy obywatele, którzy tak chętnie krytykują prawo unijne, a o samej Unii mówią w sposób, jakby była ona w stosunku do Polski organizacją zewnętrzną, zdają sobie sprawę, że w UE prawo tworzone jest przy znacznym udziale urzędników polskich ministerstw? Czy w ogóle wiemy, co oni robią?
I czy na pewno reprezentują nas, obywateli?
   Tylko, jak dziś pisać o ułatwieniach dla przedsiębiorców i konsu­mentów, o lepszym dostępie do wspólnego europejskiego rynku, walce przeciwko dyskryminowaniu mieszkańców niektórych krajów (w tym bardzo często Polski) usiłujących dokonać zakupu w inter­necie? Jak pisać o znoszeniu barier dzielących nasz europejski rynek na 28 - patrząc w skali globalnej - niewielkich i małych ryneczków? Barier, które utrudniają Unii konkurowanie z innymi dużymi rynkami, konsumentom uniemożliwiają korzystanie z pełnej palety towarów usług, a przedsiębiorców pozbawiają możliwości osiągnięcia efektu skali, przez co ci najbardziej innowacyjni przenoszą swoje biznesy do USA.

Jak pisać o tym wszystkim w momencie, kiedy wodzowska partia PiS niszczy nam ostatnie filary demokracji? Kiedy Polska w przera­żająco szybkim tempie przestaje być krajem przyjaznym, otwartym, ciekawym innych i interesującym dla świata? Przestaje być krajem łączącym się z tą najlepszą organizacją międzynarodową, jaką jest Unia Europejska? Gdyby nie to drastyczne zawracanie Polski ze ścieżki postępu, jaki dokonał się przez ostatnie ćwierć wieku w naszym kraju, gdyby nie ten odwrót od demokratycznych war­tości, pewnie pisałabym dziś o tym, w jaki sposób powinniśmy roz­wijać unijne prawo, jak efektywniej moglibyśmy korzystać z człon­kostwa tak, żeby przeciętny mieszkaniec Bronowic, Raciborska czy Polikarcic miał z tego realną i odczuwalną korzyść - a jeszcze lepiej: żeby również zdawał sobie sprawę, że ma tę korzyść, dzięki nasze­mu członkostwu w UE.
   Jak jednak pisać o tym wszystkim, kiedy polskie władze dążą do zniszczenia państwa prawa, czyli oddalają nas coraz bardziej od standardów unijnych? Jak w ogóle zajmować się dostępem do europejskiego rynku, kiedy na nasze własne życzenie nasz głos w Unii słabnie i czeka nas kolejna debata w PE poświęcona łamaniu praworządności w Polsce? Znowu nasłuchamy się okropnych, smut­nych, pełnych niepokoju i troski, ale niestety bardzo prawdziwych, oskarżeń. Natomiast pisowskie propagandowe szczekaczki znowu nazwą nas, europosłów opozycji: targowiczanami, sługusami Nie­miec, agentami Sorosa, o stalinowskich genach i krwi na rękach.

Czy da się w takiej atmosferze organizować współpracę w ważnych dla Polski sprawach między Parlamentem Europejskim a Radą Unii Europejskiej (w której to zasiadają przedstawiciele również polskiego rządu; oba te ciała wspólnie decydują o kształcie konkretnych rozwiązań legislacyjnych)? Mniej więcej połowa europosłów wywodzi się z PiS, ale ich bardziej interesuje nagłaśnianie „wybuchu smoleńskiego” i ubliżanie instytucjom europejskim - głównie wiceprzewodniczącemu Komisji Europejskiej Fransowi Timmermansowi - niż żmudna praca.
   Choćby nad tym, żeby po wyzerowaniu uciążliwych opłat za roaming uprościć np. europejską dżunglę vatowską (mamy w UE ok. 80 różnych stawek i procedur), która ogromnie utrudnia funkcjonowanie szczególnie małym i średnim przedsiębiorcom mającym ambicje wychodzenia z działalnością poza własny kraj.
PiS nie interesują drobiazgi, o które w Unii walczymy jak obniżenie ceny za transgraniczne przesyłki czy ujednolicenie praw autorskich tak, żeby nareszcie zainteresowany mieszkaniec UE miał dostęp do filmów, muzyki, e-booków, programów telewizyjnych oraz meczów piłkarskich według swojego swobodnego wyboru.
   Tylko, jak tu pisać i pracować nad tym wszystkim, kiedy w Polsce zaczynają nas dzielić żelaznymi barierami (jak ostatnio na Krakowskim Przedmieściu i przed Sejmem)? A nawet i bez barier - kiedy dzieli nas coraz głębsza niechęć i podejrzliwość.
Jak zbliżać do siebie ludzi i przedsiębiorców z innych krajów, kiedy nasi partnerzy w Europie widzą i słyszą, że wódz partii rządzącej w Polsce odgraża się i wykrzykuje o zemście na wszystkich, którzy nie podzielają jego frustracji i kompleksów (a jakby tego było mało, wszystko to odbywa się pod osłoną „uroczystości religijnej”, której hierarchowie kościelni się nie sprzeciwiają)?

Byliśmy już tak blisko. Aktywnie budowaliśmy wspólnotę euro­pejską. Tracimy jednak tę ciężko wypracowaną pozycję i wizeru­nek! Zaczynamy być kojarzeni głównie z atakami agresji na inaczej wyglądających i inaczej wierzących oraz z odmawianiem pomocy uchodźcom ratującym życie swoje i swoich dzieci. Wydaje się jed­nak, że nasze społeczeństwo przyzwala na to - w znacznej części uległo propagandzie zakłamanych mediów publicznych, wma­wiających Polakom, że każdy muzułmanin, nawet jeśli jest kobietą z małymi dziećmi, to terrorysta.
   Pada trójpodział władzy, już i tak nadwątlona podstawa wol­ności, praworządności i demokracji, a wielu oczekuje, że ktoś z ze­wnątrz wybawi nas z tego bagna, w które się sami wpakowaliśmy.
I zamiast z tego, do czego sami doprowadziliśmy, wyciągać wnioski i walczyć zgodnie, szukamy winnych w każdym poza sobą; rozlicza­my się wzajemnie.
   Jak zatem dziś myśleć o Polsce w Europie, o wyzwaniach i moż­liwościach, które stoją przed krajem z takim potencjałem jak nasz, o roli do spełnienia, o procesach, które się toczą i wpływaniu na nie, kiedy jesteśmy rządzeni przez partię dążącą do osiągnięcia władzy totalnej, która o żadnym dzieleniu się suwerennością z innymi kraja­mi myśleć nie chce?
   W końcu tę suwerenność stracimy, bo zamiast ją umacniać mą­drymi sojuszami, pozostaniemy sami, rzuceni na pastwę łakomego sąsiada. Nie czas żałować róż, kiedy płoną lasy. Choć i tych niedługo już nie będzie - padną pod siekierami ministra Szyszki.
Róża Thun

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz