My, złogi
Z pamiętanym z czasów PRL groteskowym
rozziewem między sloganami a rzeczywistością pod hasłem „Polska jest jedna”
Jarosław Kaczyński usankcjonował istnienie dwóch narodów.
Pierwszy to naród
dobry, zwolenników Prawa i Sprawiedliwości albo obojętnych, drugi to naród
gorszy, PiS i obecnej władzy nielubiący, czyli złogi, które należy usunąć.
Naród lepszy jest pod ochroną władzy, drugi może od władzy dostać w kość. Naród
pierwszy może liczyć na życzliwość prokuratury, drugi musi się liczyć z jej
surowością (podobnie może być już wkrótce z sądami). Naród pierwszy jest
zaproszony na spotkanie z prezydentem Stanów Zjednoczonych, przedstawiciele
narodu drugiego zaproszenia w stolicy własnego kraju mogą dostać co najwyżej od
ambasadora USA.
Jarosław Kaczyński,
mówiąc o „złogach”, czyli kolejnym werbalnym wcieleniu „drugiego sortu”, „ludzi
z genem zdrady”, „potomków KPP”, „elementu animalnego” i „barbarzyńców”, był w
doskonałym humorze. Czyż przed kongresem nie zapowiedziano, że PiS
zaprezentuje „łagodniejsze oblicze”? Ot, specyficzna łagodność pogromcy i
najeźdźcy, który po udanej inwazji pokonanemu ludowi proponuje transakcję:
nie dokończę rzezi, jeśli tylko nie będziecie podskakiwać.
Najeźdźca wziął już
w jasyr prawie wszystko - zostały jeszcze tylko samorządy, sądy, parę
niezależnych mediów - i być może, mając ofiarę w paszczy, okaże jej warunkową
wielkoduszność. Ale warunkową. Bo jak złogi będą jątrzyć i czynić władzy
wbrew, spotka je zasłużona kara. Spotka je ona zresztą prawdopodobnie tak czy
owak - instrukcję do ministra Waszczykowskiego o potrzebie usuwania złogów
usłyszeli wszyscy.
Dwa lata temu, w
przeddzień wyborów, przyszły jedynowładca zapewniał, że w razie zwycięstwa
jego celem nie będzie żadna zemsta. Szybko okazało się, że jest ona celem
naczelnym. Nie - wyrównywanie szans, nie - otwarcie ścieżek kariery dla tych,
którzy czasem nie ze swojej winy zrobić jej nie mogli, ale zemsta właśnie.
Stąd nie wchodziła w grę kooptacja elit - rozszerzenie ich, bo zawsze
potrzebują świeżej krwi. Zaplanowano eliminację jednej elity i zastąpienie jej
nową, własną.
Przedstawiciele
PiS-owskiej intelektualnej elity mówili o potrzebie „redystrybucji prestiżu”.
Poniżeni (albo raczej: niedocenieni) mieli być wywyższeni. W porządku. Tyle że
w epoce zemsty wywyższaniu jednych musiało towarzyszyć poniżenie innych. Nie
idzie bowiem o to, by wszyscy czuli się w polskim domu dobrze, ale o to, by ci,
którzy - według obecnej władzy - mieli się zbyt dobrze, poczuli się źle.
W dzisiejszej
Polsce naród gorszy czuje się coraz gorzej. Nie, większości nic złego się nie
stało. Nie dotknęły ich żadne represje, nie spotkały wielkie nieprzyjemności.
Nie każdy przecież został opluty na ulicy. Nie każdego zelżono, gdy był na
spacerze z dziećmi. Nie każdemu porysowano samochód, gdy wysiadł z niego z
flagą, by pójść na demonstrację KOD. Nie każdemu pokazywano na ulicy gest
podrzynania gardła. Nie każdy widział na ulotce czy transparencie w czasie
demonstracji zwolenników władzy swoje zdjęcie z podpisem „wróg ojczyzny”. Nie,
olbrzymiej większości nie stało się nic. A jednak wielu czuje się tu źle, coraz
gorzej, w poczuciu niemocy, mając zasadne przekonanie, ze państwo nie jest
ich, ale przeciw nim.
Po niemal dwóch
latach rządów PiS mamy w Polsce nową wersję Rzeczypospolitej obojga narodów.
Jest naród wybrany przez władzę. I naród przez władzę odrzucony. Mamy więc w
praktyce apartheid w wersji soft. Chodzimy tymi samymi ulicami, jeździmy tymi
samymi pociągami, ale władza nawet nie ukrywa, że jedni są lepsi, a drudzy
gorsi i do narodu wprawdzie przynależą, ale jakby nie do końca słusznie.
Gorszy sort musi
odczuć, że jest gorszy. Gorszy sort w wyznaczone przez władze dni nie może
demonstrować na warszawskiej ulicy. Nie może pracować w spółkach skarbu
państwa ani w publicznych mediach - może być w nich co najwyżej postponowany.
Gorszy sort wypada z Trybunału Konstytucyjnego, a wkrótce zapewne także z Sądu
Najwyższego, będzie też zepchnięty na margines w sądach powszechnych. Musi
cierpieć. Miał czelność zrobić karierę w III RP albo przynajmniej uznawać ją
za swoje państwo. Gdyby poparł władzę, miałby szansę, ale poprzeć nie chce,
więc musi cierpieć.
Oczywiście, nową
elitę z obywateli Przyłębskich, Misiewiczów czy Jakich stworzyć jest trudno,
ale upokorzenie tej dotychczasowej jest stosunkowo proste. Nie wszystkim możemy
dać stanowiska, ale wszystkim możemy dać satysfakcję, że ci, którzy je mieli,
właśnie je tracą.
Zwolennicy PiS
powinni sobie zadać proste pytanie - chcieliby żeby jakakolwiek inna, poza PiS
ekipa, miała taką władzę jak PiS i podobnie traktowała swoich oponentów? Być
podpowiedzą na nie: „Przyzwyczajcie się, tak już będzie”. Kto wie, może mieliby
rację.
Tomasz Lis
Zamach lipcowy
Jeśli PiS liczył, że pod osłoną wakacji
zmianę ustroju sądów uda się przeprowadzić szybko i w miarę bezboleśnie, to
plan się nie powiódł. Na protestacyjnym wiecu pod Sejmem zebrał się tłum
niewidziany od ubiegłorocznych marszów KOD; dziesiątki polskich i zagranicznych
organizacji prawniczych i obywatelskich wydały oświadczenia potępiające zamach
na niezależność sądownictwa w Polsce; interwencję zapowiedziały najważniejsze
instytucje unijne.
To oczywiście nie znaczy, że PiS się cofnie. Ustawy o
ustroju sądów powszechnych, dające Zbigniewowi Ziobrze możliwość odwoływania i
powoływania prezesów wszystkich sądów w kraju, a także ustawa o Krajowej Radzie
Sądownictwa, przyznająca partii rządzącej prawo powoływania sędziów już zostały
uchwalone. Pozostaje jeszcze trzecia część pakietu, najbardziej kuriozalna -
można powiedzieć, bezczelna: ustawa likwidująca Sąd Najwyższy. Według tego
projektu to Zbigniew Ziobro odwoła, a potem osobiście powoła skład SN, będzie
też mógł skrócić kadencję pierwszej prezes sądu i mianować nowego szefa. Ten
kadłubowy, nomenklaturowy trybunał uzyskałby następnie prawo dyscyplinarnej
kontroli nie tylko nad sędziami, ale również adwokatami, radcami,
notariuszami, komornikami, aż do ewentualnego usunięcia ich z zawodu; w
przyszłości miałby także orzekać o ważności wyborów.
Projekt tak jawnie łamie tu akurat dość
precyzyjne zapisy konstytucji, że wielu poważnych prawników wciąż nie wierzy,
że mógłby w tej postaci zostać uchwalony; liczą na opamiętanie władzy, jakiś
wewnętrzny rozłam, na weto Andrzeja Dudy. Bo gdyby nie, to trzeba by uznać, że
naprawdę dokonał się prawny zamach stanu, że władza sama anulowała wyniki
wyborów, przekreśliła swój demokratyczny mandat i stała się nielegalna. Byłoby
to formalne domknięcie trwającego od półtora roku procesu demontażu świętej
dla zachodnich demokracji reguły trójpodziału władz, która u nas już zmieniła
się w karykaturę. Popatrzmy: władza ustawodawcza, czyli polski Sejm i Senat,
już prawie utraciła wszelką autonomię i ustrojowy sens: ustawy wchodzą pod
obrady bez jakichkolwiek konsultacji społecznych, na drukach podpisywanych in
blanco przez posłów większości; procedowane są nocą, z pominięciem
wewnętrznych parlamentarnych regulaminów i dobrych obyczajów, a opozycja jest
całkowicie ignorowana w procesie legislacyjnym. Parlament stał się fasadą. To
samo z władzą wykonawczą. Jest oczywiste, że ani premier Szydło, ani prezydent
Duda realnej, autonomicznej władzy nie mają, poza administrowaniem i
pozorowaniem. Władza ustawodawcza i wykonawcza już połączyła się w biurze na
Nowogrodzkiej. Jeszcze tylko sądy i mielibyśmy polską teologię polityczną:
trójcę w jednej osobie.
Nie, to jeszcze nie jest dyktatura, choć
może być. Poza kontrolą państwa wciąż pozostają duże strefy wolności: w
gospodarce, samorządach, mediach prywatnych („czwarta władza”), kulturze,
organizacjach społecznych i zawodowych, w ośrodkach akademickich; jest wciąż
legalna i mająca duże poparcie społeczne opozycja w parlamencie i poza nim. Ale
przejęcie sądownictwa oznaczałoby ostateczne odebranie państwu funkcji Res
Publiki, Rzeczy Pospolitej - wspólnej dla wszystkich obywateli jednolitej
organizacji życia społecznego. Cały aparat państwa stałby się wyrazicielem woli
jednej partii i jej lidera; w razie potrzeby instrumentem kontroli i przemocy
wobec społeczeństwa, w łagodniejszej wersji - zastraszania i korupcji. Bez
niezależnych i samorządnych sądów - tu nigdy dość powtarzania - jako obywatele,
jako jednostki, tracimy bowiem bezpieczeństwo, nasze prawa przestają być
skutecznie chronione. Oczywiście, że można żyć w takim systemie tak żyje większość społeczeństw na naszej planecie; my także
spędziliśmy kilkadziesiąt lat XX w. w różnych wersjach autorytarnego ustroju.
Pokolenia Polaków uczyły się układania z władzą, obojętności, nienarażania się;
„społeczeństwo obywatelskie”, „demokracja liberalna”, „prawa mniejszości”,
„trójpodział władz” - to raczej wciąż pojęcia zapożyczone, słabo osadzone w
naszej kulturze i psychologii. Wszystkie badania opinii minionego ćwierćwiecza
wskazywały, że 30-40 proc. Polaków akceptuje ewentualność rządów niedemokratycznych;
połowa deklaruje (także przez absencję wyborczą) obojętność i dystans wobec spraw
publicznych. I dlatego pisowski zamach stanu ma szansę na sukces. Zwłaszcza że
ceny samowoli państwa nigdy nie płaci się od razu; ba, niedemokratyczna władza
zwykle na początku (i do czasu) imponuje skutecznością, determinacją,
rozwalaniem wszelkich nudnych, proceduralnych imposybilizmów. Niby lekcja i
doświadczenie PRL powinny nas były zaszczepić przed recydywą takiego ustroju,
ale widać pamięć społeczna jest krótka.
Oczywiście można - i tak pewnie uczynią
wyborcy i sympatycy PiS - zaakceptować czyny i argumenty władzy. Można też nie
zauważyć - w końcu jest lato, pełnia sezonu wakacyjnego i jeśli się jedzie do
jakiejkolwiek miejscowości wypoczynkowej, bynajmniej nie ma tam „atmosfery końca
świata”, poczucia, że dzieje się coś okropnego, że - jak napisali studenci UW
na transparencie „Wrócisz z wakacji, a tu nie ma demokracji”. Protesty
ograniczają się do dużych miast bądź prywatnych, towarzyskich utyskiwań na PiS.
W ogóle warto by znów sięgnąć po „Zniewolony umysł” Miłosza,
żeby przypomnieć sobie, jakie strategie przyjmują ludzie wobec agresywnej
władzy, jakie są stosowane racjonalizacje. Jeśli na tych łamach krytykujemy na
przykład tzw. symetryzm, to właśnie dlatego, że zarówno przeczerniając
przedpisowską przeszłość, jak i przewidując beznadzieję ewentualnej
popisowskiej przyszłości, zapewne mimowolnie wzmacnia obóz władzy. Zatem, co
robić? Odwołam się do starego powiedzonka, że w Polsce zwykłym wyjściem z
ciężkich opresji zawsze był cud - od Bitwy Warszawskiej po 1989 r. (cały
antypis liczy więc na jakąś nadzwyczajną wpadkę PiS, która go skompromituje i
odwróci nastroje społeczne). Jest też inne rozwiązanie cudowne, że sami Polacy
zwyczajnie wezmą się do roboty. No i chyba pojawia się prawdziwy cud: opozycja,
przy okazji lipcowego zamachu na sądy, zaczyna się wreszcie dogadywać.
Jerzy Baczyński
Bojówkarze
Szybciej, szybciej, bo nie zdążymy -
krzyczałem w sobotę 15 lipca do opozycji parlamentarnej, która w telewizorze
kolejny raz rozprawiała o możliwościach współpracy. - To już ostatnia chwila,
pociąg demokracji odjeżdża właśnie w nieznane, w dodatku nie wiadomo, na jak
długo. Skaczcie na stopień i trzymając się jedną ręką klamki ostatniego wagonu,
drugą wyciągnijcie do tych, którym brakuje pół metra. Żebyście się wszyscy
zabrali. Pan poseł się waha? Różnice są nieważne. Potem się pokłócicie.
Szczęśliwie udało
im się wskoczyć i w niedzielę stanęli razem z nami przed Sejmem, by bronić
niezależności trzeciej władzy. KOD - najwyraźniej uzdrowiony przez Krzysztofa
Łozińskiego - i jego świetni młodzi z całej Polski, wielu znanych z barykad
dawnej Solidarności, sejmowa opozycja oraz Dorota Stalińska w superformie.
Na chwilę ucieknę w
przeszłość. Był 1955 r., końcówka stalinizmu. Wyleciałem z politechniki, a że
nic nie umiałem, zostałem robotnikiem w fabryce 22 Lipca, dawnym Wedlu, w
dziale pieczywa cukierniczego. Woziłem herbatniki z piekarni do zawijalni i
stamtąd do magazynu. Zawijaczki - kilkaset kobiet pracowały na akord. My,
pchacze wózków, za pensję. Pewnego dnia pakowaczkom obniżono wynagrodzenie.
Ogłosiły strajk okupacyjny i siedziały przy stołach bezczynnie. Zrobił się
wielki szum. Do fabryki zaczęły przyjeżdżać delegacje partyjne i ubecy
rozmaitych szczebli. Mimo gróźb nic nie wskórali i w końcu przywrócono dawne
stawki, a ja byłem dumny, że brałem udział w strajku. W 1955 r.! Miesiąc później
do zakładu sprowadzono wielkie enerdowskie maszyny do pakowania herbatników,
by móc zwolnić jak najwięcej pracownic. Akcja spaliła jednak na panewce, bo
maszyn przez pół roku nie udawało się uruchomić, potem zaś ciągle się psuły,
więc wywieziono je na złom.
Piszę o tym niczym
Henryk Sienkiewicz - ku pokrzepieniu serc. Z każdą partią stosującą przemoc i
bezwzględne metody działania można wygrać. Sprawdziłem to na własnej skórze.
W niedzielę wieczorem oglądałem łańcuch świateł pod gmachem
Sądu Najwyższego na pl. Krasińskich. W miejscu, gdzie 10 dni temu zwiezione
pisowskimi autobusami wycieczki wygwizdywały Lecha Wałęsę, paliło się
kilkanaście tysięcy światełek, a ludzie stali w milczeniu. W proteście
przeciwko złu i zdradzie, których doświadczamy. Ze szczególnym poruszeniem
patrzyłem na lekko pochylonego prof. Adama Strzembosza. „Nie mogę stać z boku,
gdy depcze się prawo” - powiedział niedawno. Prosto, ale dotkliwie.
To straszne, do czego doszliśmy, pomyślałem
sobie. O porządku prawnym w Polsce decydują pan magister serwilista Ziobro i
prokurator Piotrowicz z czasów stanu wojennego - obaj prowadzeni na smyczy
przez rozjeżdżającego kraj posła. Państwowa telewizja cały dzień donosi nie o
pokojowych protestach, ale o puczu przeciwko demokratycznie wybranej władzy i
opozycyjnych bojówkach. Na ekranie pojawiają się nieznane bliżej panie i
jeszcze mniej znani panowie, którzy zarzucają opozycji, że nie chce z władzą
rozmawiać, tymczasem ona do dyskusji aż się pali. Na każdym skrzyżowaniu w
każdym mieście stoją na zmianę Andrzej Duda i Jarosław Kaczyński, a często
obaj naraz, i żebrzą, by ktoś z opozycji choć chwilę z nimi pogadał. Nie ma
spraw niewygodnych, więc nie wiadomo, dlaczego wszyscy omijają tę parkę
szerokim łukiem i pędzą, by przyłączyć się do puczu. Przepraszam, nie
przyłączyć się do puczu, tylko - tu zacytuję Pawła Kukiza - drzeć japę na
ulicach, bo nic innego opozycji nie pozostało. I bardzo proszę, można pięknie
mówić o Polsce?
Stanisław Tym
Pała+
Wymieniając największych Polaków, Kopernika,
Chopina i Jana Pawła, prezydent Trump zapomniał o Mariuszu Błaszczaku, a
przecież to dopiero geniusz czystej krwi. To on wpadł na pomysł przerzucenia
kosztów ochrony miesięcznicy, które idą w setki tysięcy złotych, na złaknionych
krwi kontrdemonstrantów. W rozmowie telewizyjnej Błaszczak, uznany przez
samego prezesa za jednego z najlepszych ministrów, powiedział, że demonstranci
pragną krwi, podczas kiedy on łaknie pieniędzy, które państwo co miesiąc łoży
na ochronę aktu religijnego.
Dużo się mówi o
tym, że wkrótce każdy policjant będzie nosił minikamerę, która będzie
rejestrować, kogo legitymuje, razi pałą lub paralizatorem i czy robi to z
wdziękiem. Mało natomiast mówi się o tym, że policja wyposaży funkcjonariuszy
w przenośne terminale do inkasowania należności od uczestników
kontrmanifestacji, takie, jakie mają kelnerzy w restauracjach. Już wkrótce
policjanci wystąpią w roli inkasentów. Tą drogą będzie można także uiszczać
abonament na TVP.
Nietrudno wyobrazić sobie odprawę, jaka
mogła się odbyć w znanym telewidzom luksusowym gabinecie Komendanta Głównego.
Nadzorujący policję minister zwrócił uwagę, że pobór należności za zakłócanie
aktu religijnego przebiega zbyt powoli. Podliczając utarg dzienny („raport
kasowy”), minister Błaszczak przypomniał, że pieniążki nie lecą z nieba jak
confetti na ministra Zielińskiego i trzeba zabrać się do roboty. - Niektórzy
demonstranci celowo utrudniają pracę funkcjonariuszom powiedział dowódca wyróżniającej
się armatki wodnej. - Utrzymują, że nie mają przy sobie pieniędzy, gdyż
rzekomo nie wiedzieli, że bierny opór kosztuje, a udział w kontrdemonstracji
jest płatny. Kłamią przy tym, twierdząc, jakoby nie przychodzili na Krakowskie
Przedmieście dla pieniędzy, a przecież wiadomo, że są opłacani przez Sorosa.
Podczas siadania lub kładzenia się na jezdni, a zwłaszcza przy relokacji
demonstrantów, niejednemu wypadły z kieszeni srebrniki, które Zakład
Oczyszczanie Miasta spłukiwał nad ranem do kanalizacji, gdyż żaden uczciwy
funkcjonariusz nie chciał ich wziąć do ręki.
W celu uniknięcia
nadużyć i usprawnienia poboru policja będzie wyposażona w terminale, a
demonstranci w karty kredytowe CitiProtest lub Mastercard Protest. Narodowa
Karta Uczestnika Protestu będzie także zawierała fotografie z profilu i en face
oraz PESEL właściciela(-ki). Istotnie uprości to spisywanie zwolenników
awantury ulicznej. - Karta jest lekka, wygodna i niekłopotliwa - mówią
policjanci, którzy opiniowali prototyp.
- Za czasów ZOMO wszystko trzeba było robić rękoma
zgrabiałymi od mrozu, a teraz proszę bardzo: „pyk, pyk, karta, terminal i już
ich mamy”. Koniec z wiecznymi sporami pomiędzy ratuszem a policją o liczbę
uczestników demonstracji. Jeszcze polewaczki nie zdążą zjechać do zajezdni, a
my już będziemy mogli zameldować pani premier, ile tej szumowiny było, z
dokładnością do jednego prowokatora.
Terminalizacja
„protestantów”, a potem wszystkich obywateli, to jeden z wielkich projektów narodowych,
obok hybrydowych i elektrycznych radiowozów, szybkiej kolei próżniowej,
Centralnego Portu Lotniczego imienia wiadomo kogo, spławnych rzek i jedwabistego
szlaku.
Na wspomnianej
naradzie zwrócono uwagę na brak cennika protestu. - Nie może być tak - skarży
się niewysoki oficer policji - że ja pobieram od obywatelki sto złotych za
skandowanie „Lech Wałęsa!”, a kolega za takie samo zakłócanie aktu religijnego
pobiera dwa razy mniej. To nic innego niż dumping. Przez ten dumping inni chcą
skandować i zakłócać akty u kolegi, a ja wracam na komendę z pustym
terminalem... - żalił się funkcjonariusz, który nie może doprosić się cennika,
a przecież cennik usług policjanta już jest. Spisanie - 5 PLN, pouczenie bez
przemocy - 10 PLN, stanie na jezdni - 10 PLN, wznoszenie okrzyków zakłócających
- 20 PLN, siedzenie na jezdni - 100 PLN, leżenie - 150, środki bezpośredniego
przymusu - 200, kontakt fizyczny z funkcjonariuszem - 500, z funkcjonariuszką
- 1000, pałowanie plus - 1500 (dla emerytów gratis).
Sektor bankowy błyskawicznie zareagował na
genialną ideę ministra policji. W ofercie dla klientów pojawiły się już kredyty
na kontrdemonstracje. - Są klienci, którzy wybraliby się na Krakowskie
Przedmieście, ale nie stać ich na to, żeby zakłócać akt religijny, albo po prostu
„na dzień dzisiejszy” nie mają pokrycia na terminal
mówi przedstawicielka ProtestBanku, najszybciej rozwijającej
się sieci w Polsce. Wzdłuż trasy miesięcznicy powstanie sieć ProtestBankomatów.
- Nie myślimy tylko o elicie, która jednym ruchem palca wysyła przelew za zakłócanie,
chodzi nam o prostych ludzi, biednych, zmarginalizowanych, zwiezionych
autokarami z całej Polski, którzy też, chociaż raz, chcieliby zakłócić coś na
Krakowskim, przejechać się radiowozem, może nawet zetknąć się z paralizatorem,
a nie stać ich na to, bo są z Polski B. Z myślą o nich instalowane są
kredytomaty ProtestBanku. Bardziej zasobnym klientom polecamy Złotą Kartę,
która obejmuje wszystkie usługi funkcjonariuszy w ciągu 48 godzin, włącznie z
przejażdżką policyjną suką po Trakcie Królewskim, zabawą paralizatorem i
dostawą białych róż do aresztu.
- Inicjatywa
ministra jest dla nas wymarzona, jak gdyby uszyta na naszą miarę - mówi wysoka
funkcjonariuszka PZU, która jeszcze niedawno nabierała szlifów w Kancelarii
Prezydenta. Znam ten rewir doskonale – mówi wodząc wzrokiem po Krakowskim.
Nasza nowa polisa Canaletto ubezpiecza wszystkich chętnych od kar, grzywien i
mandatów na odcinku od placu Zamkowego do Pałacu Staszica, a za niewielką
dopłatą także Pałacu Kultury i Pałacu Mostowskich.
- Naszym celem jest
samowystarczalność finansowa policji. Wystarczy nie kraść. Wystarczy nie
próżnować. Im więcej kontrdemonstrantów zakłócających legalne akty religijne
pojawi się na Krakowskim, tym lepiej dla naszego budżetu. Nie możemy się już
doczekać - powiedział podkomisarz z numerem służbowym 3497. Jak nie będą chcieli
przyjść i zakłócać, to się ich doprowadzi (za dopłatą).
Daniel Passent
Przysucha w Warszawie
Powtarzam jak mantrę cytat z przemyśleń
któregoś z francuskich filozofów, określający „politykę jako sztukę
oszukiwania głupców” i jednocześnie zakładający, że „głupców jest większość”.
Cały czas żyję nadzieją, że słuchacze politycznej demagogii w naszym kraju są
w mniejszości i czy do Przysuchy, czy do Warszawy trzeba ich wozić, by w
odpowiednich miejscach krzyczeli i bili brawo. Przykro mi jednak, że do grona
„głupców” dołączają gremialnie tzw. komentatorzy, których uwiodły tanie pochlebstwa,
ogólniki i przekuwanie naszej bolesnej historii w akty zwycięstwa, co zwalnia z
obiektywizmu i zdrowego rozsądku. Od wielu niby mądrych usłyszałem, że przemówienie
Donalda Trumpa było wręcz genialne. Jedyne, co przyznaję, to to, że zostało
genialnie skonstruowane i zaadresowane do tej samej publiczności, która w
Przysusze bałwochwalczo powitała przemówienie Jarosława Kaczyńskiego. Jego
wystąpienie przy wystąpieniu prezydenta Trumpa okazało się trampkiem.
W tych kategoriach
będziemy liczyć tzw. wartości, czyli konsekwencje obietnic płynące z
wystąpień. Po przemówieniu Jarosława wbrew sprzeciwom konserwatorów zabytków
odbudujemy ruiny kazimierzowskich zamków, zrobimy w nich domy weselne i sale do
koncertów disco polo, opalane amerykańskim gazem. Do wszystkich zamków z
naszego nowego portu lotniczego doprowadzimy koleje nieprawdopodobnych
szybkości, a te będą strzeżone przez baterie najnowocześniejszych patriotów,
które już niedługo będą wynalezione.
Zwrócimy też jako
podatnicy koszty przejazdu i pobytu Donalda Trumpa w Warszawie. Na marginesie
dodaję, że jeżeli godzina lotu Air Force One kosztuje milion złotych, to
proszę sobie uświadomić, jak śmieszne są koszty lotów samolotem CASA
wszystkich naszych premierów od zarania dziejów. Pieniądze oddamy w kontraktach
gazowych i wojskowych bez zastanowienia z umiłowaniem dla amerykańskiej
potęgi.
Trump spowodował,
że wielu naiwnych uwierzyło w swoje bohaterstwo, zapominając o prawdziwych
ofiarach Powstania Warszawskiego. Garstka prawdziwych Powstańców ucieszyła
się, że z okazji pobytu prezydenta USA wyjątkowo nie zostali wygwizdani, co
jest dobrym newsem z Polski dla całego świata.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
Porady turystyczne
27 Maja
Cześć chłopie, fajnie, że odwiedzisz Polskę
po latach. Trochę czasu minęło i parę siwych włosów przybyło, odkąd się
widzieliśmy ostatnim razem latem 2017 roku. Teraz kilka rad na szybko, bo
dzisiaj szykujemy w redakcji rocznicową rekonstrukcję trzynastej miesięcznicy
smoleńskiej. Mam lekkiego stresa, bo moje dzieci zostały wybrane do ról ofiar
przemocy służb Tuska, sam rozumiesz, duża odpowiedzialność maluchów, a jeszcze
większa rodziców. Więc zaraz pędzę na Krakowskie, ale kilka sugestii zdążę ci
podać.
Zatrzymajcie się z
rodziną w hotelu Czynu Narodowego, na Lecha Kaczyńskiego przy rogu Ofiar
Smoleńska. Tylko nie pomyl z hotelem Narodowym na Jarosława Kaczyńskiego. W
pierwszym lepsze żarcie. Pamiętaj też, żeby zawsze sprawdzać dokładnie adresy,
bo w każdym mieście masz przynajmniej po jednym placu, alei, ulicy i skwerze
Lecha Kaczyńskiego, Jarosława Kaczyńskiego i Braci Kaczyńskich. To samo z
różnymi wariantami Smoleńska, Maryją, Chrystusem Królem i świętymi. Na początku
łatwo się pogubić, ale dasz radę. Stosuj system irański. Pamiętasz, jak byliśmy
dawno temu w Teheranie? I jak sobie miejscowi radzili z faktem, że jest
kilkadziesiąt ulic z jakimś prorokiem czy ajatollahem w nazwie? Najpierw
podawali nazwę największej ulicy w okolicy, potem mniejszą, która od niej
odchodzi, jeszcze mniejszą i na koniec jak mówili, że Alego 45, to mniej
więcej było wiadomo, o co chodzi. No więc w taksówce na wszelki wypadek mów:
aleja Braci Kaczyńskich, plac Maryi Królowej Polski, ulica Jarosława
Kaczyńskiego, skwer Lecha Kaczyńskiego. Dasz radę.
Dla dzieciaków
fajne będą zamki średniowieczne, tylko w tym roku zbudowano ze cztery. Podobno
na tym w Radomiu są latem fajne rekonstrukcje masowych egzekucji. Sprawdź
sobie w sieci grafik, bo każdego dnia jest inna. Znajomi mówią, że najbardziej
spektakularne są te katyńskie, potem wszyscy zmartwychwstają, są
superiluminacje, kiedy wydaje się, że już koniec, to zestrzeliwują nad zamkiem
holograficznego tupolewa znowu zmartwychwstają, i potem sztuczne ognie, i film
3D z przemówień Kaczyńskiego w Przysusze i Trumpa w Warszawie. Podobno rewelka.
Pewnie zanim przyjedziecie,
oddadzą do użytku Kamieniec Podolski pod Szczecinem, tam mają być ekstrapokazy
rzezi wołyńskiej, do czasu gdy nie skończą budowy Łucka pod Poznaniem. Jak
będziesz jechał ze Szczecina na Stargard, to za trzecim pomnikiem Kaczyńskiego (nie
pamiętam, który jest którego, ale są podobne) skręcasz w lewo, przejeżdżasz pod
lukiem Chrystusa Króla, mijasz kopiec rocznicowy zwycięstwa Andrzeja Dudy i
dojeżdżasz do billboardu z Macierewiczem. Tam w prawo i za dwoma Kaczyńskimi w
lewo i jesteś na miejscu.
Dzieci zresztą
możecie zostawić na koloniach patriotycznych. Mają fajne umundurowanie,
musztry, ćwiczenia strzeleckie, superatrakcyjne ćwiczenia obrony przed
zachodnią propagandą, uczą się wyłapywać dywersantów. Moje dzieciaki były
zachwycone. Po zeszłych wakacjach żartowały, że napiszą anonim do komitetu
dzielnicowego Partii i komendanta Obrony Terytorialnej z naszego bloku, jak to
opowiadałem, że super było na delegacji służbowej we Francji. Trochę się
spociłem, ale sam wiesz, jakie są dzieci. Pogadaliśmy z żoną, że trzeba
ostrożnie z taką nieukształtowaną psychiką, więc jak już u nas będziecie, to
żartujmy w gronie własnym i może im nie opowiadaj, jak w liceum nosiliśmy
nielegalne ulotki dla Frasyniuka, to nie jest dzisiaj dobrze widziane. Wiadomo,
młodość ma swoje prawa, musi się wyszumieć, każdy popełnia błędy, no ale
dzisiaj jesteśmy już odpowiedzialni, prawda, stary?
Zwłaszcza że
zaliczyłem dwa kursy rewitalizacji inteligencji, są za to specjalne punkty i
dzięki nim mogę zupełnie spokojnie pracować w redakcji. To w ogóle fajna
sprawa te kursy - tydzień w koszarach Obrony Terytorialnej, przyjmują nawet
byłych członków Platformy, ciekawi wykładowcy, miałem profesora Zybertowicza,
prokuratora Piotrowicza, redaktora Marka Króla, ojca Króla, panią Ogórek,
wiele rzeczy zrozumiałem, no i mogę pisać, co chcę, o ogrodnictwie, nikt mi się
w nic nie wtrąca, a słyszałem, że to wcale nie jest normą tam u was na Zachodzie.
Tak że tak. Więc dowcipy, jak dzieci pójdą spać, OK. A tak to nic się nie
zmieniło, poszalejemy jak za dawnych lat! Nie mogę się doczekać, stary!
5 czerwca
O rety, właśnie przeczytałem e-maila od ciebie. Naprawdę nie
przyjeżdżacie? Co się stało?
Marcin Meller
Polowanie na ludzi
Wizyta Donalda Trumpa ukradła mi jeden
dzień z życia. Straciłem go, gapiąc się w telewizor i czytając internet. Los
chciał, że wcześniej byłem świadkiem kilku wizyt polityków amerykańskich w
Polsce. Pierwszy był przyjazd wiceprezydenta Richarda Nixona w 1959 roku. Tłum
warszawiaków witał go entuzjastycznie wzdłuż alei Świerczewskiego, na której
jeszcze nie było asfaltu, tylko kostka brukowa. Nikt nie zwoził ich autobusami.
Mnie zabrał ze sobą ojciec - był starym AK-owcem, słuchaczem Radia Wolna
Europa, Nixon to był jego świat, jego sen o normalnej Polsce, jego rówieśnik.
Entuzjazm ojca i tłumu udzielił mi się mocno. Coś wrzeszczałem. Kwiaty fruwały
pod koła odkrytego samochodu. Możliwe, że wtedy lekko zachorowałem na Amerykę.
Potem Nixon
przyjechał ponownie w 1972 roku. Andrzej Mogielnicki, mój koleżka, późniejszy
autor tekstów Budki Suflera, pracował wówczas jako urzędnik w budynku, w
którym rezyduje dzisiaj Hanna Gronkiewicz-Waltz. Tego dnia rano, jak wszyscy
pracownicy urzędu, dostał w kasie Stołecznej Rady Narodowej sześć złotych i
pięćdziesiąt groszy specjalnego dodatku na kawę, by tylko nie poszedł witać
Nixona na trasie przejazdu. Wszyscy urzędnicy tego budynku i innych instytucji
dostali po 6,50. Ludzi przekupywano, byle tylko nie poleźli na trasę przejazdu
i nie machali chorągiewkami. Polska nie lubiła USA. Oczywiście poszliśmy witać
Nixona, a potem na piwo (sześć pięćdziesiąt wystarczyło na dwie butelki).
Dla odmiany na
powitanie Breżniewa ludzi spędzano, tworzyli szpaler i wiwatowali. Daje się
nas lepić jak kulki z plasteliny.
Na plac Krasińskich
ludzi zwieziono autobusami z całej Polski, wyposażono w transparenty, dykty z
nadrukiem, chorągiewki. Pani Pawłowicz, przypominająca mi z urody sowiecką
kulomiotkę Tamarę Press, zamaszyście macha rękami, zagrzewa tłum, by skandował
z nią słowo „Zło-dzie-je!” - i tłum to robi, a ona jest dumna. W obecności
agencji prasowych z całego świata, urzędników korpusu dyplomatycznego i amerykańskich
żołnierzy Polska pokazuje swoje oblicze, z którego zresztą słynie. Opowieść o
kadzi w piekle - której nikt nie pilnuje, bo żadnemu Polakowi inny Polak i tak
nie przepuści, nie pozwoli mu uciec, złapie za nogi, przy topi -jest już dawno
przetłumaczona na angielski.
Gdy patrzyłem na
panią Pawłowicz i jej pełne szczerej pasji pompowanie w ludzi zła, przypomniał
mi się rok 1968. Wtedy spędzani na akademie ludzie skandowali w halach
fabrycznych: „Syjoniści do Syjonu!”. Identycznie! Uczestniczyli w wyganianiu
Żydów z Polski, bo kazał im komunistyczny władca o nazwisku Gomułka, który
nie mógł uwierzyć, że Polacy sami z siebie są niezadowoleni z komunizmu. Że
samodzielnie myślą, krytykują, żądają jakiejś wolności słowa, tak, jakby jej
brakowało. Bo wykrył spisek w swojej partii.
Wygłosił jedno
przemówienie, wskazał w nim cel - „piąta kolumna”, „ludzie żydowskiego
pochodzenia, którzy przeniknęli do aparatu państwowego, opanowali urzędy,
działają na rzecz obcych”. Wystarczyło. Jest w nas, Polakach, ogromna łatwość
samoczynienia z siebie stada baranów na pokaz. Zero autorefleksji, że kiedyś
dzieci zapytają: „Co robiłaś w 1968 r., jak wyganiano Żydów?”. Pani Pawłowicz,
kobieta w moim wieku, mogła wtedy biegać po Krakowskim Przedmieściu i być
spałowana, choć nie sądzę. Dziś jest dyrygentem chóru.
„Co robiłaś w 1976 r.? Czy byłaś na Stadionie
Dziesięciolecia?”. Po strajkach w Radomiu i Ursusie inny komunistyczny władca,
Gierek, nie mógł ścierpieć poniewierki, jaką mu naród zgotował. Zorganizowano
mu wiece poparcia w całej Polsce i ten na Stadionie Dziesięciolecia był
największy. Szli piechotą, dowożeni autobusami, jak ci teraz, mieli gotowe
transparenty i dykty na kijach z hasłami. Mieli „drużynowych”, którzy nimi
dyrygowali, mówili gdzie iść, co krzyczeć. Na trybunach i murawie ponad 100
tysięcy ludzi wyskandowało: „War-cho-ły! War-cho-ły!” pod adresem
strajkujących. Coś jak hasło Brudzińskiego „Komuniści i złodzieje” pod adresem
KOD niedawno. Więc: „Co robiłeś, jak przyjechał Trump?”. Facet o pomarańczowej
cerze dostał w prezencie coś, czego nigdy wcześniej na oczy nie widział:
entuzjazm zwiezionych autobusami jak za komunizmu ludzi, którzy skandowali mu
niczym Janowi Pawłowi II: „Zostań z nami!”, a zaraz potem: „Zdrajca!” - na
widok bohatera Wałęsy. Tego samego Wałęsy, którego tysiące tych samych Polaków
witały na stadionach | w 1981 roku skandowaniem: „Le-chu! Le-chu!”.
Zbigniew Hołdys
Kiedy płoną lasy
Jak dziś skupić się
na pracy w Brukseli, na walce o dobre prawo dla nas, Polaków, Europejczyków,
kiedy w Polsce partia rządząca wypisuje nas ze wspólnoty europejskich wartości
i przybliża do państw, które z zachodnimi demokracjami niewiele mają wspólnego?
W ostatnich miesiącach w Parlamencie Europejskim zajmowałam
się kwestią dyskryminacji nas, użytkowników internetu, poprzez tzw.
geoblokowanie. I chciałam na tych łamach zapytać, dlaczego przedstawiciele
m.in. polskiego rządu zasiadający w Radzie Unii Europejskiej nie wspierają
zakazu powszechnie stosowanych praktyk takich, jak np. blokowanie wejścia na
wybraną stronę internetową czy też odmowa sprzedaży produktu lub usługi w
sieci, a nieraz i przyjęcie środka płatniczego ze względu na kraj, w którym
mieszka klient? Zastanawia mnie, czy obywatele, którzy tak chętnie krytykują
prawo unijne, a o samej Unii mówią w sposób, jakby była ona w stosunku do
Polski organizacją zewnętrzną, zdają sobie sprawę, że w UE prawo tworzone jest
przy znacznym udziale urzędników polskich ministerstw? Czy w ogóle wiemy, co
oni robią?
I czy na pewno reprezentują nas, obywateli?
Tylko, jak dziś
pisać o ułatwieniach dla przedsiębiorców i konsumentów, o lepszym dostępie do
wspólnego europejskiego rynku, walce przeciwko dyskryminowaniu mieszkańców
niektórych krajów (w tym bardzo często Polski) usiłujących dokonać zakupu w
internecie? Jak pisać o znoszeniu barier dzielących nasz europejski rynek na
28 - patrząc w skali globalnej - niewielkich i małych ryneczków? Barier, które
utrudniają Unii konkurowanie z innymi dużymi rynkami, konsumentom
uniemożliwiają korzystanie z pełnej palety towarów usług, a przedsiębiorców
pozbawiają możliwości osiągnięcia efektu skali, przez co ci najbardziej
innowacyjni przenoszą swoje biznesy do USA.
Jak pisać o tym wszystkim w momencie, kiedy
wodzowska partia PiS niszczy nam ostatnie filary demokracji? Kiedy Polska w
przerażająco szybkim tempie przestaje być krajem przyjaznym, otwartym,
ciekawym innych i interesującym dla świata? Przestaje być krajem łączącym się z
tą najlepszą organizacją międzynarodową, jaką jest Unia Europejska? Gdyby nie
to drastyczne zawracanie Polski ze ścieżki postępu, jaki dokonał się przez
ostatnie ćwierć wieku w naszym kraju, gdyby nie ten odwrót od demokratycznych
wartości, pewnie pisałabym dziś o tym, w jaki sposób powinniśmy rozwijać
unijne prawo, jak efektywniej moglibyśmy korzystać z członkostwa tak, żeby
przeciętny mieszkaniec Bronowic, Raciborska czy Polikarcic miał z tego realną i
odczuwalną korzyść - a jeszcze lepiej: żeby również zdawał sobie sprawę, że ma
tę korzyść, dzięki naszemu członkostwu w UE.
Jak jednak pisać o
tym wszystkim, kiedy polskie władze dążą do zniszczenia państwa prawa, czyli
oddalają nas coraz bardziej od standardów unijnych? Jak w ogóle zajmować się
dostępem do europejskiego rynku, kiedy na nasze własne życzenie nasz głos w
Unii słabnie i czeka nas kolejna debata w PE poświęcona łamaniu praworządności
w Polsce? Znowu nasłuchamy się okropnych, smutnych, pełnych niepokoju i
troski, ale niestety bardzo prawdziwych, oskarżeń. Natomiast pisowskie
propagandowe szczekaczki znowu nazwą nas, europosłów opozycji: targowiczanami,
sługusami Niemiec, agentami Sorosa, o stalinowskich genach i krwi na rękach.
Czy da się w takiej atmosferze organizować
współpracę w ważnych dla Polski sprawach między Parlamentem Europejskim a Radą
Unii Europejskiej (w której to zasiadają przedstawiciele również polskiego
rządu; oba te ciała wspólnie decydują o kształcie konkretnych rozwiązań legislacyjnych)?
Mniej więcej połowa europosłów wywodzi się z PiS, ale ich bardziej interesuje
nagłaśnianie „wybuchu smoleńskiego” i ubliżanie instytucjom europejskim -
głównie wiceprzewodniczącemu Komisji Europejskiej Fransowi Timmermansowi - niż
żmudna praca.
Choćby nad tym,
żeby po wyzerowaniu uciążliwych opłat za roaming uprościć np. europejską
dżunglę vatowską (mamy w UE ok. 80 różnych stawek i procedur), która ogromnie
utrudnia funkcjonowanie szczególnie małym i średnim przedsiębiorcom mającym
ambicje wychodzenia z działalnością poza własny kraj.
PiS nie interesują drobiazgi, o które w Unii walczymy jak
obniżenie ceny za transgraniczne przesyłki czy ujednolicenie praw autorskich
tak, żeby nareszcie zainteresowany mieszkaniec UE miał dostęp do filmów,
muzyki, e-booków, programów telewizyjnych oraz meczów piłkarskich według
swojego swobodnego wyboru.
Tylko, jak tu pisać
i pracować nad tym wszystkim, kiedy w Polsce zaczynają nas dzielić żelaznymi
barierami (jak ostatnio na Krakowskim Przedmieściu i przed Sejmem)? A nawet i
bez barier - kiedy dzieli nas coraz głębsza niechęć i podejrzliwość.
Jak zbliżać do siebie ludzi i przedsiębiorców z innych
krajów, kiedy nasi partnerzy w Europie widzą i słyszą, że wódz partii rządzącej
w Polsce odgraża się i wykrzykuje o zemście na wszystkich, którzy nie
podzielają jego frustracji i kompleksów (a jakby tego było mało, wszystko to
odbywa się pod osłoną „uroczystości religijnej”, której hierarchowie kościelni
się nie sprzeciwiają)?
Byliśmy już tak blisko. Aktywnie budowaliśmy
wspólnotę europejską. Tracimy jednak tę ciężko wypracowaną pozycję i wizerunek!
Zaczynamy być kojarzeni głównie z atakami agresji na inaczej wyglądających i
inaczej wierzących oraz z odmawianiem pomocy uchodźcom ratującym życie swoje i
swoich dzieci. Wydaje się jednak, że nasze społeczeństwo przyzwala na to - w
znacznej części uległo propagandzie zakłamanych mediów publicznych, wmawiających
Polakom, że każdy muzułmanin, nawet jeśli jest kobietą z małymi dziećmi, to
terrorysta.
Pada trójpodział
władzy, już i tak nadwątlona podstawa wolności, praworządności i demokracji, a
wielu oczekuje, że ktoś z zewnątrz wybawi nas z tego bagna, w które się sami
wpakowaliśmy.
I zamiast z tego, do czego sami doprowadziliśmy, wyciągać
wnioski i walczyć zgodnie, szukamy winnych w każdym poza sobą; rozliczamy się
wzajemnie.
Jak zatem dziś
myśleć o Polsce w Europie, o wyzwaniach i możliwościach, które stoją przed
krajem z takim potencjałem jak nasz, o roli do spełnienia, o procesach, które
się toczą i wpływaniu na nie, kiedy jesteśmy rządzeni przez partię dążącą do
osiągnięcia władzy totalnej, która o żadnym dzieleniu się suwerennością z
innymi krajami myśleć nie chce?
W końcu tę
suwerenność stracimy, bo zamiast ją umacniać mądrymi sojuszami, pozostaniemy
sami, rzuceni na pastwę łakomego sąsiada. Nie czas żałować róż, kiedy płoną
lasy. Choć i tych niedługo już nie będzie - padną pod siekierami ministra
Szyszki.
Róża Thun
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz