Ulubiony Donald PiS
W ostatnim ćwierćwieczu było w Polsce wiele
spotkań polskich i amerykańskich prezydentów. Spotkanie Trump - Duda będzie
jednak wyjątkowe. Nigdy wcześniej przywódcy obu krajów nie mieli tak słabej
moralnej legitymacji do pełnienia swych urzędów.
Jak wcześniejszym
tego typu spotkaniom, tak i temu towarzyszyć będzie PR-owska transakcja -
wzmocnienie polskiego przywódcy w zamian za dobre obrazki w amerykańskiej
telewizji. Tym razem będzie ona miała jednak charakter szczególny, bo bardziej
niż spotkania z ostatniego ćwierćwiecza będzie przypominała to z roku 1972,
kiedy do Polski przyjechał pierwszy amerykański prezydent - Richard Nixon.
Pozycja Nixona była wtedy niezwykle silna. Włamanie do siedziby demokratów w
hotelu Watergate nastąpiło dokładnie dwa tygodnie po jego powrocie z Warszawy,
a cała afera z wielką mocą eksplodowała dużo później.
Oczekiwania
prezydenta Dudy i oczekiwania partii rządzącej dziś Polską są dość zbliżone do
oczekiwań Edwarda Gierka i PZPR. Władzom PRL chodziło o wzmocnienie ich
legitymacji. Obecne władze RP z kolei chcą dowieść, że nie są izolowane na
arenie międzynarodowej. To cel ważny, biorąc pod uwagę, że w Europie są
izolowane coraz bardziej.
Dojdzie więc w
Warszawie do wymiany serdeczności między prezydentem Polski, kraju, który w świecie
zachodnich demokracji w coraz większym stopniu traktowany jest jak parias
(zresztą na własne życzenie), a człowiekiem, który jest w nim traktowany jak
intruz, symbol wulgarności i populizmu.
Prezydentów Dudę i
Trumpa różni wiele, ale kilka rzeczy ich łączy. Duda z całą pewnością złamał
swoją prezydencką przysięgę. Wiele wskazuje na to, że swoją złamał także
Trump. W tej pierwszej kwestii śledztwo się jeszcze nie toczy, w drugiej - jak
najbardziej. Andrzej Duda dobija do drugiej rocznicy swego zaprzysiężenia,
desperacko starając się zaznaczyć swoją obecność i samodzielność, Trump, dobijający
do półrocza kadencji, dość chaotycznie próbuje sobie radzić ze skutkami swej
nadobecności i zgubnymi skutkami samodzielności totalnej. Trump próbuje w
Ameryce udowodnić, że może wszystko, Duda próbuje udowodnić w Polsce, że nie
jest prawdą, iż nie może nic. Trumpa gubi arogancja wynikająca z pozornego
poczucia wszechmocy, Duda coraz częściej manifestuje arogancję, by zasłonić swą
niemoc. Obaj nie lubią prawdziwego dialogu. Jeden uważa, że rację ma zawsze,
drugi wie, że jego racje nic nie znaczą w zderzeniu z wolą jego mocodawcy.
Obaj prezydenci są
populistami. Tyle że Trump jest rzecznikiem populizmu własnego, Duda zaś jest
wyłącznie
rzecznikiem populizmu prawdziwego przywódcy państwa i jego
partii.
Istotą różnicy
między Ameryką Trumpa a Polską Kaczyńskiego, której twarzą bywa Duda, nie jest
jednak populizm przywódców, lecz różny stopień tego, jak te populizmy amortyzowane
są przez demokratyczne instytucje obu państw. Polska Kaczyńskiego jest jak
spełnienie niektórych marzeń Trumpa - Kaczyński robi bowiem wszystko to, co
chciałby zrobić Trump, ale czego zrobić nie jest i nie będzie wstanie. Gdy
Kaczyński metodycznie demoluje kolejne bezpieczniki demokracji, Trump musi się
ograniczyć do pomstowania na nie w coraz bardziej kuriozalnych wpisach na
Twitterze.
W Polsce rządy
prawa, które są sensem demokracji, zostały już zastąpione przez rządy jednego
człowieka. Ameryką rządzi najpotężniejszy polityk na świecie, który jednak nie
jest tak potężny, by swoją wolę narzucić demokratycznym instytucjom, a nawet
urzędnikom, którzy formalnie mu podlegają. Amerykańska demokracja w zderzeniu
z autokratą wpadła w turbulencje, ale test, choć bolesny i pozostawiający
blizny, przejdzie pomyślnie. Demokracja w Polsce w praktyce dogorywa. Jest
jednak prawdopodobne, że Trump do obecnych władców Polski będzie się odnosił z
podziwem za ich skuteczność. Podziw będzie mniej więcej taki, jaki Bush senior
miał dla Wałęsy, Clinton dla Kwaśniewskiego, a Obama dla Komorowskiego, ale
jego źródła są całkowicie odmienne. Poprzednicy Trumpa szczerze podziwiali to,
co Polakom udało się osiągnąć w dziele budowy demokratycznych instytucji. Trump
szczerze podziwiać musi to, co Kaczyński i jego podwykonawcy byli w stanie
osiągnąć w dziele ich demontażu.
Jest jeszcze jedna
różnica. Zwykle amerykańscy prezydenci czuli, że Polska jest dla nich tym
ważniejsza, im silniejsza jest jej pozycja w Europie. Dla Trumpa przeciwnie -
im bardziej Polska będzie w kontrze do Europy, tym lepiej. Dlatego wizyta
Trumpa będzie dobrą informacją dla polskich władz i dla PiS. Dla Polski i
Europy - niekoniecznie.
Tomasz Lis
Ameryka kocha Polskę. I odwrotnie.
Przyjechał -
wyjechał. My zostaliśmy. Pytanie: z czym?
Kilkunastogodzinna wizyta Donalda Trnmpa w
Polsce miała przede wszystkim charakter wizerunkowy; zresztą dla obu stron. I z
tego punktu widzenia była udana: każdy jakoś tam swoje ugrał. Prezydent Trump,
o którym słusznie się mówi, że do polityki ma podejście biznesowe, tuż przed
trudnymi spotkaniami w Hamburgu na szczycie G20 zastosował swoją ulubioną
technikę negocjacyjną, nazywaną przez niego leverage, czyli w wolnym
tłumaczeniu, pompowanie.
Nietrudno się
domyślać, że warunkiem jego nieoczekiwanego przyjazdu do Polski były widoki
rozentuzjazmowanego tłumu, skandującego „Donald Trump!”, obrazek nie do uzyskania
w żadnym kraju Zachodu. To był sygnał dla Angeli Merkel, że, sorry, jest
jeszcze inna Europa, która mnie jednak ceni i popiera. Równocześnie, wzywając
rozleniwionych Europejczyków do obrony cywilizacji zachodniej, prezydent USA po
raz pierwszy tak wyraźnie dał do zrozumienia, że nie rezygnuje z tradycyjnej
roli Ameryki jako przywódcy Wolnego Świata. To było czytelnie adresowane i do
„Mercrona”, i do Putina. A już do Putina bezpośrednio zostały skierowane
drobne przytyki o destabilizującej postawie Rosji w Syrii i na Ukrainie oraz
tak wyczekiwana od miesięcy przez sojuszników USA dość miękka (ale jednak)
deklaracja respektowania art. 5 Paktu Północnoatlantyckiego, fundamentu
kolektywnej obrony NATO.
Co powiedziawszy w Warszawie,
prezydent Trump mógł już jechać do Hamburga na spotkanie z przywódcami największych
krajów świata, nie jako nieprzewidywalny, niekompetentny i trochę kabaretowy
parweniusz, ale nabierający wagi i rozmiaru „mąż stanu”. To jest właśnie
leverage. Warszawa była tego warta.
Dla „Warszawy”, czyli rządzącej formacji,
korzyści wizerunkowych też było wiele. Już sam fakt sprowadzenia nowego
prezydenta USA do Polski jest niewątpliwym dyplomatycznym sukcesem, pierwszym
wyjątkiem od reguły ministra Waszczykowskiego, który z polskiej polityki
zagranicznej uczynił pasmo nieporozumień, gaf, błędów, pustosłowia. Należy
więc domniemywać, że za tym sukcesem nie stał MSZ, ale głównie ośrodek
prezydencki i szef gabinetu Andrzeja Dudy - Krzysztof Szczerski. Podsunięcie
prezydentowi Trumpowi pomysłu rozpoczęcia w Warszawie swoistej gry wstępnej
przed arcytrudnym dla niego spotkaniem z Putinem świadczy o pewnej zręczności.
A dowartościowanie Andrzeja Dudy - wyprowadzenie go, choćby na jeden dzień, z
obszaru niepowagi i medialnych kpin na środek sceny - to był już wielki
dodatkowy bonus. Duda też miał przy Trumpie swój leverage. Podobnie PiS.
Politycy tej partii nie ukrywali, że przyjazd Trumpa ma być dowodem, iż rząd
PiS nie znajduje się bynajmniej w międzynarodowej izolacji, jak głosi opozycja; że w odpowiedzi na połajanki Berlina, Brukseli i Paryża
pokażemy, że to właśnie nas łączą szczególne stosunki z Ameryką, że po brexicie
to Polska w tej roli staje się w Unii nową Wielką Brytanią.
Ten godnościowy
odwet na Unii wart był przełknięcia garści upokorzeń związanych z wizytą Trumpa.
Choćby tego, że to ambasada USA była gospodarzem uroczystości na placu
Krasińskich, a PiS został sprowadzony do roli organizatora klaki, że prezydent
RP nie otrzymał tam prawa głosu; że nawet, jak zauważali dyplomaci, flaga
polska ustępowała w precedencji amerykańskiej, że Trump musiał przed światem
przywitać Lecha Wałęsę, a całkowicie zignorował istnienie Jarosława
Kaczyńskiego.
Także politycznie PiS nie dostał, czego
chciał: jeśli Trump miał wzmocnić - jak zapewne kalkulowano - pozycję rządu
PiS przeciw Rosji, Brukseli i wewnętrznej opozycji, to ten plan powiódł się
słabo. Żadnych gwarancji trwałej obecności żołnierzy amerykańskich w Polsce
prezydent USA nie dał; przeciwnie - na dość żenującej w sumie konferencji
prasowej z Andrzejem Dudą, gdzie obaj skarżyli się na niechęć mediów - powiedział
wyraźnie, że o niczym takim nie było mowy. Nie było też - cytując komentarz
Donalda Tuska - żadnych wycieczek pod adresem Unii Europejskiej, a nawet padło
zdanie, że „silna Europa to błogosławieństwo dla Zachodu i całego świata”.
Nieprzyjemne dla
PiS mogło być też napomknięcie Trumpa, iż fundamentem naszych wspólnych
wartości jest państwo prawa, wolność słowa, wolność jednostki, a także ograniczenie
roli państwa i jego biurokracji, ale - na ile znamy samopoczucie partii
rządzącej - nie wzięła ona tego do siebie. Zresztą prezydent USA nie poszedł w
ślady poprzednika i nie czynił aluzji na temat naruszania przez PiS standardów
demokratycznych, bo i Trump nie jest w tej sprawie ortodoksem, a poziom
wolności obywatelskich czy praworządności w Polsce obchodzi go tyle, co w
Arabii Saudyjskiej. Jednak Donald Trump zachował w relacjach z gospodarzami
wizyty nieoczekiwaną ostrożność: poza kurtuazyjnymi banałami nie powiedział
niczego, co mogłoby być zinterpretowane jako poparcie dla rządów „dobrej
zmiany”. W sumie handlowy sukces: w sensie realnej polityki, a nawet mających
jakąś wagę politycznych deklaracji, Donald Trump praktycznie nic nie zapłacił
za triumfalny pobyt w Polsce; okupił się retorycznymi błyskotkami.
Działacze i wyborcy PiS, a przynajmniej
aktyw zwieziony na plac Krasińskich, doznawali ekstazy, ilekroć prezydent
Stanów Zjednoczonych mówił o wielkiej bohaterskiej przeszłości Polaków, dumie,
godności, niezłomności naszego narodu. „Ameryka kocha Polskę i Ameryka kocha
Polaków”. „Polska to cudowny, piękny kraj, jest tu naprawdę pięknie”.
„Jesteście dumnym narodem. Narodem Kopernika, Chopina, Jana Pawła II. Polska
jest ziemią wielkich bohaterów”.
„Potwierdziliście swoją tożsamość jako naród wiemy Bogu. I
wygraliście. Polska zawsze zatriumfuje”. Pomiędzy tymi kulminacjami była
opowieść, głównie o XX-wiecznej historii Polski, sprowadzona do sekwencji
cierpień, ofiary, poświęcenia.
Nie wiemy, kto i
jak przygotowywał wystąpienie prezydenta, ale ewidentnie było pisane pod PiS i
jego politykę historyczną. Oczywiście samo miejsce przemówienia, przy pomniku
Powstania Warszawskiego, narzucało pewien patos i wojenne metafory, jednak
kontrast z warszawskim przemówieniem Baracka Obamy sprzed 3 lat był uderzający.
Wtedy prezydent USA mówił głównie o niezwykłym sukcesie polskiej transformacji
ostatniego ćwierćwiecza, o gospodarczym, społecznym, politycznym awansie
Polski; nie tyle o walce o wolność, ile o wykorzystaniu szansy, jaką stało się
odzyskanie wolności. Radykalna zmiana perspektywy: Donald Trump, zapewne
wiedziony oczekiwaniami wdzięcznych gospodarzy, znów zobaczył w Polakach dumne
przedmurze chrześcijańskiej Europy, wojowników gotowych do ofiar w nadchodzącej
wojnie cywilizacji (Syria? ISIS? Korea Północna?). Przyszłych bohaterów i
przyszłych nabywców amerykańskiej broni (ewentualnie, i to bez żadnych obietnic
offsetowych) oraz skroplonego gazu (po, niestety, wyższych, niż nam się zdaje,
cenach).
Kilka dni po wyjeździe prezydenta USA
interpretacje jego przemówienia układają się według głównej dziś politycznej
linii frontu. PiS i jego propaganda wciąż umierają z zachwytu i wdzięczności
nad przebiegiem i przesłaniem pielgrzymki Donalda Trumpa („Naszego Donalda”);
umiarkowani przeciwnicy PiS są skłonni uznać, że „było miło”, ale niewiele z
tego konkretnie wynika; bardziej radykalni mówią o zawstydzającym pokazie paternalizmu
z jednej strony i serwilizmu z drugiej.
Fakt, że raczej
trudno sobie wyobrazić, aby prezydent USA przez pół godziny opowiadał Holendrom,
Hiszpanom czy Włochom patetyczną wersję ich własnej historii; byłoby
podejrzenie, że raczej nie traktuje gospodarzy poważnie po partnersku albo nie ma im nic ważnego do powiedzenia.
Wielu osobom przypomniała się w tych dniach nielegalnie nagrana u Sowy i
Przyjaciół wypowiedź Radosława Sikorskiego o upokarzającej polskiej gotowości
„robienia »łaski« Amerykanom” i pewnej „murzyńskości” we wzajemnych relacjach.
Dosadne, złośliwe, ale jeśli przez „murzyńskość” rozumieć kolonialną
mentalność, i to zarówno po stronie metropolii, jak i tubylców, trudno przed
tym skojarzeniem uciec.
Ze strony
prezydenta Trumpa to była - jak niektórzy się wyzłośliwiają - wizyta
komiwojażera, bo choć ani gazu, ani baterii Patriot Amerykanie nie mają teraz
na sprzedaż, to w Warszawie znów padło wezwanie, by kraje NATO w ogóle więcej
wydawały na broń oraz by sprzęt kupowały w Stanach. Zasada „Kasa dla USA za
ochronę” może być śmiało nazywana Doktryną Trumpa. Nasze Ministerstwo Obrony,
m.in. zrywając z Francuzami kontrakt na śmigłowce, nabywając bez przetargu
boeingi dla vipów czy obiecując podwyżkę wydatków wojskowych do absurdalnie
wysokiego poziomu 2,5 proc. PKB, już się w tę politykę wpisało.
Cynicznym
komentarzem do Doktryny Trumpa była - nazajutrz po warszawskim spotkaniu z
szefami 12 państw tzw. Trójmorza - dwuipółgodzinna, „bardzo konstruktywna”,
wręcz kordialna rozmowa prezydenta USA z prezydentem Rosji. Na wojnę mocarstw
się nie zanosi, na duży biznes jak najbardziej. Zresztą z perspektywy wydarzeń
w Hamburgu, na i wokół szczytu G20, warszawska wizyta Donalda Trumpa nagle
zmalała do rozmiarów propagandowego festynu. Entuzjazm partyjnego wiecu na pl.
Krasińskich zatarły obrazy brutalnych manifestacji antyglobalistów i różnych
„kukizopodobnych” grup młodzieży przeciwko samemu szczytowi, udziałowi w nim
lokalnych satrapów, a zwłaszcza przeciwko Trumpowi.
Prezydent USA,
wypowiadając paryskie porozumienie klimatyczne, obcinając fundusze na pomoc
rozwojową dla biedniejszych krajów, promując siłowe sposoby rozwiązania
globalnego problemu migracji, obrażając kobiety i rozmaite mniejszości
społeczne, stał się (nie tylko dla lewicy) symbolem egoizmu i
nieodpowiedzialności możnych tego świata. Zamiast wieszczonej przez Donalda
Trumpa wojny cywilizacji chrześcijańskiej z terrorystycznym islamem oglądaliśmy
w Hamburgu jakąś prefigurację wojny domowej, ślepego i chaotycznego buntu
młodych przeciwko porządkowi współczesnego świata. Ich odmowa uczestnictwa w
systemie politycznym, ekscesy globalizacji, społeczne nierówności i
frustracje, konsekwencje zmian klimatycznych to dla Zachodu większe wyzwania
niż hipotetyczny atak islamu.
Unia po swojemu próbuje się z tymi wyzwaniami mierzyć, nie
bardzo mogąc liczyć na Donalda Trumpa.
W rozmowach na szczycie G20 (czyli 19
państw plus Unia Europejska) Polskę, łącznie ze wszystkimi krajami Trój -
morza, reprezentował tak naprawdę wyłącznie Donald Tusk. Tam ujawniła się
dzisiejsza geopolityka: w grze mocarstw
Chin, Indii, Rosji, Japonii, USA, Niemiec, Turcji i innych -
Polska uczestniczy tylko jako zbiorowość, jako Unia. Marzenia o trójmorskiej
miniunii ze stolicą w Warszawie czy specjalnym sojuszu USA-Polska są iluzją,
chciejstwem, bez znaczenia w realnej polityce, zaciemniającym ogląd rzeczywistości.
Można zrozumieć, że rząd PiS, eksperymentując z jakąś lokalną wersją
autorytaryzmu, nie chce, żeby mu się „Unia wtrącała”; że mobilizując wyborców,
„podpompowuje” zagrożenie ze strony migrantów i uchodźców, a Europę coraz
częściej przedstawia jako „zgniły Zachód” niosący zagładę dla polskiej tożsamości - to
można pojąć w kategoriach doraźnej skuteczności wyborczej. Ale celebrowanie
naszej peryferyjności i prowincjonalizmu jest strategią politycznie i
psychologicznie skrajnie niebezpieczną. Nie mamy lepszego zakotwiczenia we
współczesnym wzburzonym świecie niż Unia Europejska. Na dobre i na złe. Donald
Trump to dla Polski - cytując mało elegancki żart - wciąż niepoważna
„pomarańczowa alternatywa”.
Jerzy Baczyński
Fałszerze słów
Prezydent Trump przyleciał do Warszawy,
spokojnie się wyspał, a że łóżko przygotowano mu nadzwyczaj wygodne,
postanowił się odwdzięczyć odczytaniem laurki o Polsce. O tym, jak przez wieki
cierpiała, bo ciągle była napadana i skąpana we krwi swoich bohaterów, ale
pozostała dumna. Itd., itp. Żonglowanie naszą smutną historią i pamięcią szło
Trumpowi zręcznie. Tylko o 1989 r. nawet się nie zająknął. Tu chciałbym
pogratulować ministrowi Krzysztofowi Szczerskiemu tak uroczystej rewitalizacji
instytucji cenzury. Doradca prezydenta RP musiał być nieźle przerażony, że
świat się nagle dowie, kto wyprowadził wojska sowieckie z Polski, obalił mur
berliński i jest symbolem odzyskania wolności przez kraje wschodniej Europy. Z
dumą więc opowiadał, jak telefonował do lecącego nad Atlantykiem Air Force One,
by wydusić skróty w przemówieniu Trumpa na pl. Krasińskich. Prezydent USA
przeczytał, co trzeba, machnął ogonem, który tak pięknie nosi na głowie, i
tyleśmy go widzieli.
Zaraz potem zaczęły
się u nas zawody pisowskich heroldów. Brązowy medal otrzymuje ode mnie Patryk
Jaki za słowa: mądra polityka rządu sprawiła, że staliśmy się jednym z
najważniejszych graczy na świecie. Podobno zazdrośni Chińczycy od razu
zaproponowali Jakiemu obywatelstwo i stanowisko rzecznika rządzącej w Państwie
Środka partii komunistycznej.
Srebrny medalista
dostaje ode mnie dwa złote medale. Jest nim Antoni Macierewicz, któremu
przemówienie prezydenta USA zaimponowało głębią i rozmachem. Porównał je do
wystąpień dwóch największych postaci w historii świata - Lecha Kaczyńskiego i
Winstona Churchilla: „To jest ten poziom analizy historiozoficznej, ale także
bieżącej politycznej i militarnej”. Minister obrony narodowej ma rację. Po
prostu z ust mi to wyjął. Przemówienia Lecha
Kaczyńskiego są do dziś komentowane przez wybitnych znawców
przedmiotu, zaś Churchill - jak wiadomo - szlochał nad losem Polaków po
konferencji w Jałcie. A swoją drogą ciekawe, co Putin obiecał Trumpowi i który
z nich będzie musiał się popłakać. Pewnie ten, kto po szczycie G20 tweetował:
„Czas na konstruktywną współpracę z Rosją”.
Namaszczeni na
europejskie mocarstwo - polityczne, gospodarcze i moralne - możemy spokojnie na
kolejnej miesięcznicy oderwać drugie skrzydło od samolotu i dalej lecieć ku
prawdzie. Możemy wysyłać do Aleppo pocztówki ze słowami otuchy i fotografią
pomnika Powstania Warszawskiego. Możemy wyciąć w pień najstarszą w Europie
Puszczę Białowieską na złość UNESCO i „zielonym faszystom”, a nawet postawić
pomnik kornikowi drukarzowi z wdzięczności za pretekst. Dla pewności przypomnę
tylko definicję słowa pretekst - jest to zmyślony powód podany w celu ukrycia
właściwej przyczyny.
Aż strach pisać, co jeszcze możemy. My, to
znaczy oni rządzący Polską fałszerze słów. Wśród nich fenomenalny Mariusz
Błaszczak. Porównał on szczyt G20 w Hamburgu z pl. Krasińskich w Warszawie i
okazało się, że Polska to kraj należący do Europy pierwszej prędkości -
stabilny, nadzwyczaj gościnny i co najważniejsze - bezpieczny. Tymczasem w
Niemczech, kontynuował szef MSWiA, mieliśmy potężne zamieszki. Palono sklepy i
samochody, a kilkuset policjantów znalazło się w szpitalach - wymieniał nie bez
satysfakcji. To tam jest ta Europa drugiej prędkości, zakończył swój wywód.
Czyżby minister w natłoku zajęć nie zauważył, że antyglobaliści przyjechali do
Hamburga, bo tam spotkali się przywódcy krajów decydujących o przyszłości
naszego świata? Nie zauważył, i trudno się dziwić, przecież Beaty Szydło ani
Andrzeja Dudy tam nie było.
Stanisław Tym
Upadłe państwo prawa
Obraz państwa prawa w
Polsce coraz bliższy jest tzw. państwom upadłym. Tam o tym, co jest prawem,
decyduje tylko wola tego, kto aktualnie dzierży władzę.
Prawo jest więc tylko o tyle przewidywalne,
o ile przewidywalne są wola i działania władzy. Polskę do państw upadłych
zbliża też to, że osoby oficjalnie sprawujące władzę i - według prawa za
sprawowanie władzy odpowiadające w istocie nie sprawują rządów. Władzę sprawuje zaś osoba
niepodlegająca odpowiedzialności za sprawowanie władzy.
W składzie dwóch
wybranych przez PiS sędziów i jednego dublera Partyjny Trybunał Konstytucyjny
rozpatrzył wniosek prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry zmierzający do
uznania, że sądzący w Trybunale od 2010 r. trzej sędziowie zostali wybrani w
sposób naruszający konstytucję. To może dać pretekst do usunięcia ich z urzędu.
W chwili zamykania tego numeru nie znaliśmy rozstrzygnięcia.
Jednak tę sprawę
sądziła Julia Przyłębska, wybrana na prezesa TK na podstawie przepisu, który w
momencie tego wyboru jeszcze nie wszedł w życie, i bez podjęcia w tej sprawie -
wymaganej pisowską ustawą o TK - uchwały przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów TK.
A więc bezprawnie. Tę sprawę sądził też Mariusz Muszyński, który został wybrany
do Trybunału na zajęte już miejsce, a więc nielegalnie (co potwierdza
opublikowany przez PiS wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 3 grudnia 2015 r.).
Jeśli Małgorzata Gersdorf straci urząd w wyniku uznania przez ten skład
Trybunału, że została wybrana nielegalnie, to co z Julią Przyłębską i Mariuszem
Muszyńskim? Oczywiście wiemy, że nic, bo żyjemy w kraju, w którym prawo nie
znaczy prawo, a wszystko zależy od woli nieformalnie rządzącego.
Coraz bardziej się do takiej sytuacji przyzwyczajamy.
Tym bardziej że w jakiś sposób sankcjonują ją „starzy” sędziowie Trybunału
Konstytucyjnego. Jest to akceptacja przez zaniechanie oporu.
Tydzień wcześniej
prezydent mianował wiceprezesem TK Mariusza Muszyńskiego, wybranego na to
stanowisko przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów TK, w którym uczestniczyli też
„starzy” sędziowie. Nie zbojkotowali oni Zgromadzenia, mimo że zdawali sobie
sprawę, że koniec końców wskazany zostanie Mariusz Muszyński, bo „nowi”
sędziowie mają przewagę głosów. Wiedzieli zatem, że wiceprezesem zostanie
osoba niebędąca - wedle ich własnego wyroku - sędzią Trybunału, a więc
niemająca prawa pełnić tej funkcji. Ich przyjście na Zgromadzenie można zrozumieć:
mogli głosować na kontrkandydata: „starego” sędziego Stanisława Rymara.
I tak też zrobili. Muszyński dostał siedem głosów, Rymar -
sześć. Udziału w głosowaniu odmówił tylko jeden „stary” sędzia, Marek Zubik.
Potem wszyscy sędziowie - oprócz sędziego Zubika - przyjęli uchwałę o
przedstawieniu prezydentowi do wyboru kandydatów Muszyńskiego i Rymara.
Jak to możliwe, że
„starzy” sędziowie uznali, że można prezydentowi przedstawić kandydaturę
niesędziego? Sędziowie nie wydali dla opinii publicznej żadnego oświadczenia na
ten temat. Trudno to zrozumieć inaczej, jak uznanie, że mimo iż Muszyński nie
jest sędzią, to skoro prezydent uznaje, że jest - to niech go mianuje. Zatem
sędziowie sądu konstytucyjnego w Polsce - z wyjątkiem sędziego Marka Zubika -
uznali prawo władzy do stawania ponad prawem. Usankcjonowali upadłe państwo
prawa. Pół roku wcześniej, gdy Zgromadzenie Ogólne Sędziów TK wybierało
prezesa TK, też przyszli. Ale przynajmniej złożyli votum separatum - oficjalne
oświadczenie do protokołu, że wybór odbył się z naruszeniem prawa.
Potem jednak uznali
prawo Julii Przyłębskiej do występowania w roli prezesa i podporządkowują się
jej zarządzeniom.
Starzy” sędziowie zasiadają w składach
sędziowskich razem z dublerami sędziów i podpisują się pod czymś, co ma
nagłówek: „Wyrok Trybunału Konstytucyjnego”. Podporządkowują się poleceniom
osoby, która została w sposób prawnie nieważny wybrana na prezesa Trybunału.
Wzięli udział w wyborze na wiceprezesa osoby, która nie jest sędzią. I
podporządkowują się jej poleceniom. Zapewne będą to robić także, gdy po
uznaniu przez Trybunał za bezprawny wybór Małgorzaty Gersdorf zostanie ona
przez PiS zdymisjonowana. A więc usankcjonują złamanie zasady równości wobec
prawa: inne jest dla prezesa Sądu Najwyższego, inne dla sprawujących funkcje
prezesa i wiceprezesa TK.
Jak to mają
rozumieć ludzie, którzy półtora roku temu przychodzili na wielotysięczne
demonstracje w obronie Trybunału, państwa prawa i konstytucji? Że należy się
podporządkowywać bezprawnemu prawu i że wola władzy jest ponad konstytucją?
Znamy argumenty
„starych” sędziów: zostali wybrani na sędziów i będą swoją służbę pełnić do
końca kadencji. Ale mają już chyba jasność co do jednego: że ta „służba”,
wbrew ich woli, przyczynia się do sankcjonowania upadku państwa prawa.
Sędziowie weszli na
równię pochyłą, na której nie ma dobrego punktu, by się zatrzymać. Niestety,
nie robią tego tylko na własny rachunek.
Ewa Siedlecka
Konstytucja ciućmoków
Na myśl o tym, że konstytucję polską mają
zamiar zmieniać ci, którzy są teraz u władzy, dostaję na przemian ataków
śmiechu i przecierania oczu ze zdumienia. To się naprawdę dzieje, choć pasuje
do programu „Nie do wiary” Macieja Trojanowskiego o latających spodkach czy
żyjących pod ziemią niebieskich pożeraczach kamieni. Nie wiem czemu, ale
natychmiast wskoczył mi do głowy następujący slalom skojarzeń.
Gdy byłem świeżo
wyrwanym z ulicy nastolatkiem, moimi dostarczycielami literatury, o której
istnieniu nie miałem pojęcia, byli Bogdan Olewicz, zakochany w literaturze i
poezji amerykańskiej, Andrzej Mogielnicki, specjalista od literatury
iberyjskiej, i Marek Malak, wielbiciel wierszy T.S. Eliota czy Dylana Thomasa.
A że sami pisali, i to nieźle, więc teraz już nie pamiętam, czy opowiadanie,
które mam na myśli, Andrzej Mogielnicki dał mi do przeczytania jako dziełko
mrocznego Rogera Żelaznego, czy też sam tę historyjkę wymyślił. Z grubsza
chodziło o to: jest wiek XXI (czytałem to 50 lat temu), cywilizacja panuje
kosmiczna, małżeństwo z wielkim przejęciem szykuje jedynego syna na egzamin,
na który idą razem, bo to największy egzamin czternastolatka w życiu, więc
chcą mu towarzyszyć. W hipernowoczesnej budowli, gdzie drzwi rozpoznają twarze
ludzkie i same się otwierają, kiedy trzeba, są kierowani tajemniczymi głosami
do właściwego miejsca. Rodzice są bardzo zdenerwowani, wiedzą bowiem dobrze,
co to za egzamin, ale nie mogą synowi powiedzieć, proszą go jedynie, żeby nie
szarżował. Młody się lekko stresuje, w końcu wychodzi po niego człowiek-cyborg
i każe iść za sobą. Młody rusza dziarsko, uśmiechając się do starych na
pożegnanie. Da radę. Po dwóch godzinach wychodzi cyborg z urną w dłoniach.
„Niestety, jego inteligencja znacznie przekroczyła dopuszczalny poziom. Syn
został poddany natychmiastowej eutanazji i tu są jego prochy” - wręcza urnę.
Koniec. Zakładam, że to jednak Zelazny.
Teraz myk, jesteśmy
w Chinach, rok 2017. Sunway TaihuLight - tak się nazywa najszybszy komputer
świata, w którym tkwi 41 tysięcy procesorów, z czego każdy dysponuje 260
rdzeniami, co daje łącznie 10,65 min rdzeni. Mnie to nic nie mówi, więc czytam
dalej: wykonuje 93 biliardy operacji zmiennoprzecinkowych na sekundę, co mnie
również nie rusza. Jego układy są wspomagane przez 1,3 petabajta pamięci, co
prawdopodobnie oznacza kilka razy zsumowaną pamięć całej ludzkości. To już lepiej.
Ma służyć analizie zmian klimatycznych na całej kuli ziemskiej, badać ruchy
wszelkich wiatrów, prądów morskich, deszczów, chmur, promieniowania, co komu do
głowy wpadnie. No, to jesteśmy w domu. Mam dla niego zadanie.
Zamierzam poprosić
Chińczyków, żeby zeskanowali nim wszystkie myśli posła Suskiego. W ten sposób
powstanie wzorzec wiedzy i inteligencji człowieka, do którego będzie się
przymierzać każdego, kto w pracach nad konstytucją będzie brat udział. Za
wysokie IQ - może nie eutanazja, jak u Żelaznego, ale nakaz milczenia na pewno.
Żeby było jasne: sędziowie Morawski i Przyłębska - tak, ale już tacy Łętowska i
Rzepliński - nie. Młodzi, którzy gwiżdżą na obchodach rocznic Poznania ’56,
Radomia i Ursusa ’76 - jak najbardziej, zaś kontestatorzy internetowi, którzy
piszą dobrze o Frasyniuku - bez prawa głosu. Pani Mazurek - mus. Jej złote
myśli powinny być wydane w purpurowej książeczce, jak kiedyś myśli Mao w
czerwonej czy Kaddafiego w zielonej i wręczane harcerzom - wskazówka pod adresem
Kuźniara: „Panu jeszcze nikt łomotu nie spuścił? Szkoda” byłaby realizowana w
ramach harcerskiego programu „Niewidzialna ręka”. Dokonania młodzieńcze posłów
Pięty i Brudzińskiego (jakieś kradzieże i rozboje) byłyby rekomendacją nie do
przebicia, a hasło: „Trzeba bijących zrozumieć” powinno wisieć w szkołach.
Otóż wyżej
wymienieni wraz z innymi członkami swojego zakonu mają wszelkie prawa
intelektualne, by wymyślić nam nową konstytucję (zamiast Geremka, Mazowieckiego
i innych). Wpisać do niej wszystkie swoje ważkie myśli: ksenofobię, homofobię,
rasizm, antysemityzm, bakterie, zalegalizować bojówki ONR, wszechpolaków i
plucie na muzułmanki, miesięcznice zamienić w codziennice, kobiety zagonić do
garów, kazać im rodzić, zezwolić na ich bicie, uczynić Jezusa królem. I tylko
jedno byłoby karane surowo: za zgłoszenie zapisu obowiązującego w Czechach:
„Zmiany ingerujące w istotę demokratycznego państwa prawnego są niedopuszczalne”
powinna być kara śmierci. Koniecznie.
Zbigmiew Hołdys
Akt odwagi
Mówią, że chcą naszego bezpieczeństwa, a
jednocześnie żądają, żebyśmy żyli w wiecznym strachu. Mamy się bać uchodźców z
pierwotniakami w organizmach, terrorystów, lesbijek i gejów, przyjęcia euro,
Rosjan itp., itd. Jestem zastraszany. Jak będę się bał, to uznam, że wszystkie
dobrodziejstwa, które spływają na mnie dzięki rządzącym, są po to, żebym się
bał mniej. Jeśli chodzi o mnie, to nie tylko się boję, jestem wręcz przerażony
ilością głupoty, która mnie otacza. Wszyscy politycy w kampaniach wyborczych
odwołują się do mądrości Polaków. Wielokrotnie zastanawiam się nad tą
mądrością, czytając wpisy internetowe i twitterowe, które nawet jeśli mnie
dotyczą osobiście, są wyrazem takiej głupoty, że nie robią mi żadnej
przykrości. Kiedy jadę jednym z najbardziej niebezpiecznych odcinków autostrad
w Polsce, z Warszawy do Łodzi, to zaczynam walczyć o życie, bo liczba idiotów
szalejących prawym pasem ruchu między tirami i spokojnie jadącymi samochodami
jest tak ogromna, że życie ich - co mnie obchodzi mniej ale i moje, i
normalnych kierowców jest poważnie zagrożone.
Jeżeli policjant
używa paralizatora wobec skutego (nawet przestępcy), to nic jest stróżem
prawa, tylko psychopatą, który wymaga izolacji. Jeżeli jego przełożeni potrzebują
roku i nacisku opinii publicznej oraz mediów, żeby na to zareagować, to się
nie nadają do pracy. Cynik, oszust, naciągacz, kryminalista bryluje i wodzi za
nos grupę niby-poslów przebranych za detektywów, a ci udowadniają, że z logiką
i znajomością prawa nigdy się w życiu nie spotkali.
Nic chodzi mi o poglądy czy o walkę polityczną, chodzi mi o
rozum lub jego brak. Senator, który płomiennie udowodnił nam, kim jest
mężczyzna, a kim kobieta, nie nadaje się do resocjalizacji ani też pobytu w
liceum sprofilowanym według nowej, genialnej reformy szkolnictwa. Jest
zdecydowanie niepełnosprawny i apeluję o jego publiczną izolację. Na zakończenie
stwierdzam, że życie w obecnych czasach ze strachem przed wielowymiarową
głupotą jest dużym aktem odwagi.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz