Szanowni Rodacy, ustanowiliśmy rekord Polski.
28 lat normalności i demokracji. Mogło być znacznie dłużej, ale się nie udało.
Mamy jednak powody do dumy, prawda?
28 lat to wynik
imponujący. Przypomnijmy, że poprzednim razem, przed wojną, demokracja i
normalność trwały tylko osiem lat, wykonaliśmy więc teraz 350 proc. normy. Ale
też powiedzmy sobie szczerze: ta cała demokracja i ta cała normalność zaczęły
nam w którymś momencie strasznie ciążyć. Owszem, niby mieliśmy ten parlamentaryzm,
ale cała ta gadanina zaczynała być irytująca. Mieliśmy konstytucję, ale jakoś
nikt jej zanadto nie lubił. Mieliśmy publiczną telewizję, ale nigdy nie była
idealna. Mieliśmy niezależne sądy, ale były powolne. Mieliśmy prezydentów i
premierów, którzy nie byli marionetkami, ale mieli liczne wady. Mieliśmy
największy w ostatnich latach gospodarczy wzrost w Europie, ale przecież
„byliśmy głupi”. Mieliśmy niezłe szkoły, ale trzeba było „ratować dzieciaki”.
Krótko mówiąc, mieliśmy wiele, było znośnie, ale nie była to wyśniona Polska.
Do tego powstała w wyniku jakiegoś cholernego, zgniłego kompromisu, bez kropli
krwi, bez żadnych ran, tragedii i łez, a czyli bez bezcennego dla nas seksapilu.
Nie była więc ta Polska i ta cała demokracja czymś, za co warto byłoby umierać.
Oddaliśmy ją zatem bez walki i - w ogromnej większości - bez jednej łzy.
Tak, powiedzmy
sobie uczciwie, nie szanowaliśmy państwa, które mieliśmy, nie szanowaliśmy
demokracji, którą sami stworzyliśmy, nie uszanowaliśmy ani wielkiej pracy,
którą sami wykonaliśmy, ani wielkiego sukcesu, który sami odnieśliśmy. A przede
wszystkim nie doceniliśmy cudu, który nam się zdarzył. Bo wystarczyło wiedzieć
odrobinę naszej historii i rozejrzeć się wokół, by mieć świadomość
cudu. Jego oczywistość uderza w oczy szczególnie teraz, gdy demokracja
dogorywa. Bez specjalnego oporu z naszej strony. Dokładniej, bez żadnego
poważnego oporu.
W sumie łatwo
przyszło, łatwo poszło. 91 lat temu, by z demokracją skończyć, trzeba było na
ulice wysyłać wojsko. Były ofiary. Teraz jednak jesteśmy cywilizowani. Szanujemy
werdykty demokracji. Jeśli naród demokracji państwa prawa nie lubi ani nie
chce, to wolę narodu szanujemy. Zresztą trudno było dostrzec jakiś jeden
moment, kiedy jest już po wszystkim. Myślimy o sobie jak o dumnym orle z
rozpostartymi skrzydłami, ale tym razem ulegliśmy banalnemu w sumie syndromowi
gotującej się żaby. Wrzucona do wrzątku, wyskakuje. Ale wystarczy wsadzić ją do
wody zimnej i stopniowo tę wodę podgrzewać, by żaba wszystko zniosła, a nawet
odczuwała komfort. Gdy nagle woda niemal wrze, żaba jest zbyt oszołomiona, by
zareagować Zaraz potem się gotuje. Więc orzeł okazał się zwykłą żabą niestety.
Bywa. Więc my, narodowe żaby, ponad półtora roku siedzieliśmy spokojnie, gdy
woda była coraz cieplejsza. I tylko z lekka się denerwowaliśmy, słuchając
kaskady bezczelnych kłamstw, że przywracają nam publiczne media, że
przywracają nam konstytucyjny ład, niezawisłe sądy i co tam jeszcze. Poza
wszystkim - było nam cieplej.
Nieszczęście nie spadło z nieba, nie było
nieoczekiwane, nie powinno być szokiem. Tak, w historii głupoty w Polsce
zapisaliśmy w ostatnich dwóch latach imponujący rozdział, ale nasz romans z
głupotą i ignorancją zaczął się dużo wcześniej. Właściwie niemal od początku,
tuż po wielkiej zmianie.
Pamiętacie, gdy
przybył do nas kosmita z Amazonii, w okularach, z czarną teczką i obietnicą,
że jest zbawcą? W wyborach pokonał wtedy pierwszego premiera III RP, dostając
głos niemal co piątego głosującego Polaka. Tak, 20 procent z nas głosowało na
człowieka, nomen omen, nie z tej ziemi. A pamiętacie jego następcę w
gumofilcach? Na wiosnę 2004 r. jego partia miała w sondażach ponad 30 proc.
poparcia. Przepadła, bo znaleźli się jeszcze lepsi, tacy, którzy naszą
postpańszczyźnianą naturę i nasze kompleksy odczytali lepiej. Oto ponad 30
proc. poparcia na stałe miała partia, której liderzy twierdzili, że zdarzył
się zamach, czemu przeczyły wszelkie prawa fizyki i logiki. Co trzeci z nas na
stałe dołączył do obozu kosmitów, coraz bardziej tęskniących za PRL w
T-shircie pokropionym święconą wodą.
Obrońców republiki
było niewielu. Byli słabi, zalęknieni, chowali się po kątach za każdym razem,
gdy słyszeli, żeby już nie straszyli, nie histeryzowali, że nie będzie tak źle,
że nowym trzeba dać szansę. Poza tym czasem show był niezły. Choćby trzy lata
temu, gdy grupa, nazwijmy ją „Sowieci i przyjaciele”, wypichciła nagrania z
Sowy i Przyjaciół. Ileż oburzenia było w narodzie estetów na te „kurwy” i inne
bluzgi. Nie takich standardów od polityków oczekujemy, prawda. No to teraz mamy
na szczytach standard inny, jak w nazwie wódki - russkij standard.
Obrońców wolności
nigdy nie było u nas aż tak wielu. Tak, mit o tym naszym niezaspokajalnym
pragnieniu wolności stworzyliśmy skutecznie, ale zawsze był to tylko mit. I w
czasie powstań, i w czasie wojen, i w PRL, i w epoce Solidarności dla
większości nieposkromione było tylko pragnienie świętego spokoju, z którego nie
rezygnowano nawet, gdy cena sprzeciwu była wybitnie niska. Pamiętacie czerwiec
1989 r.? Solidarność zmiażdżyła przeciwnika, ale jej kandydaci wcale nie
miażdżyli konkurentów. Na „liście krajowej” komunistycznych notabli wszyscy
dostali po 45-48 proc. głosów, a głosowały w sumie niecałe dwie trzecie z nas.
45 lat PRL i tylko co trzeci Polak był gotów wymierzyć komunistom karę, gdy
wymagało to tylko kilkudziesięciu ruchów długopisem. To tyle w kwestii nieposkromionego
pragnienia wolności. Jedna trzecia. To mniej więcej tak jak teraz. Mijają
dziesięciolecia, a to, co najważniejsze, się nie zmienia.
No więc właśnie
widzimy, jak kończy się flirt z głupotą. Skończył się ciążą i mamy narodziny
potworka. Choć ze znaną przecież twarzą. Znaną dobrze wszystkim, którzy mają
przynajmniej pod czterdziestkę i pamiętają wcześniejsze wcielenie Polski
zwanej ludową. Może to, co dzieje się teraz, nie powinno się dziać akurat w
lipcu. Był to przecież jeden z mniej skażonych politycznie polskich miesięcy.
A jeśli już lipiec, to raczej 22,
a nie 12, ale to przecież tylko didaskalia. Cóż, Stalin
niekoniecznie miał rację, mówiąc, że komunizm pasuje do Polski jak siodło do
krowy. Właściwe siodło, parę narodowo-patriotycznych rekwizytów, jakiś „obcy”,
do którego można wzbudzić nienawiść, co przecież naturalne w kraju odwiecznej
tolerancji, i okazuje się, że krowa temu siodłu wcale się tak bardzo nie
opiera. Strach powiedzieć, jest jej z nim całkiem wygodnie.
Po 28 latach wracamy więc do PRL. Jedni
przyjmują to z satysfakcją i ulgą, bo przecież w gruncie rzeczy o tym przez
ponad ćwierć wieku marzyli. Inni, pewnie owa jedna trzecia, z przerażeniem, a
może w jeszcze większym stopniu z jakimś nieogarnionym smutkiem, w poczuciu,
że zabiera im się to, co najcenniejsze. Tlen.
Ale też bądźmy
uczciwi. Nowi Peerelianie właściwie wprost mówili, czego chcą, i głośno
krzyczeli: „Damy radę”. Dali. My nie daliśmy. I przegraliśmy. Walkowerem.
Bo przecież naprawdę trzeba było być ślepcem, by nie wiedzieć
co będzie dalej, gdy na naszych oczach gwałcono Trybunał Konstytucyjny. A i
wtedy zewsząd słychać było głosy współczesnych idiotów, zwanych teraz elegancko
symetrystami, że to nie jest to, co jest, że wcześniej też było nie tak, jak
trzeba, że trzeba jeszcze poczekać, zobaczyć, nie unosić się gniewem, nie
ulegać emocjom, ocenić na spokojnie i takie tam. Znakiem mądrości jest dar
wątpienia, który każe mówić: „ale z drugiej strony”. Czasem jednak największą
głupotą jest mówienie „ale z drugiej strony”, gdy elementarna uczciwość prosi
o jednoznaczność - jest, jak jest.
Tydzień temu
prosiłem w tym miejscu zwolenników PiS, by zapytali sami siebie, czy chcieliby,
by władzę, jaką ma teraz PiS, miał w Polsce ktokolwiek inny. Prawda. PiS ma
dziś władzę jeszcze większą niż tydzień temu, a wkrótce będzie miało jeszcze
większą. Sensu pytania to jednak nie zmienia. Przeciwnie. Pytanie nie doczeka
się jednak odpowiedzi, a nawet gdyby, nie jest dziś ona aż tak istotna.
Spójrzmy na Polskę
i na polskie państwo. Odłóżmy leki uśmierzające ból. Jest tak. Konstytucja jest
w śmietniku. Państwo prawa nie istnieje. Trybunał Konstytucyjny jest atrapą.
Sądy, łącznie z Sądem Najwyższym, tracą niezawisłość. Zostało kilka
niezależnych mediów. Ale groźbą, szantażem, ekonomiczną presją będą nas
wyłuskiwać krok po kroku. Wkrótce zatęsknimy nie tylko za prawdziwą wolnością,
ale nawet za tą sfastrygowaną, którą mamy jeszcze dziś. Ci, którzy będą się
stawiać, poniosą karę. Różne kary. Wyroki, kary finansowe, oszczerstwa,
insynuacje, ewentualnie cały antyobywatelski pakiet kar. Presję odczuwać będą
miliony ludzi w zakładach pracy. Miliony naszych dzieci przynajmniej otrą się o
próby indoktrynacji. Nie będzie w Polsce miło. Będzie bardzo niemiło.
Wolność nie była
nam dana raz na zawsze, ale i autorytaryzm nie zainstaluje się na zawsze.
Potrzebne na jutro, pojutrze, być może na lata, będą strategie przetrwania. Nie
dla wszystkich alternatywą jest przecież emigracja - wewnętrzna albo
prawdziwa. Każdy z nas, kto ma poczucie, że właśnie tracimy coś być może
najważniejszego, będzie musiał sobie z tym radzić na własny rachunek. Ale poradzimy
sobie z tym lepiej, gdy nie będziemy mieli poczucia osamotnienia. Nakazem
chwili jest codzienna, prawdziwa solidarność ze wszystkimi znanymi i
nieznanymi, którzy potrzebują przyjaznego gestu i pomocnej dłoni. Nakazem
chwili jest szacunek, także dla oponentów, nienawiść bowiem ani na jotę nie
zbliży nas do zwycięstwa. Przeciwnie, zniszczy wyłącznie nas samych. Nakazem
chwili jest pielęgnowanie wspólnoty, a w zasadzie wspólnot: wielkiej, narodowej,
i mniejszych, przyjacielskich, środowiskowych, sąsiedzkich. Nakazem czasu
będzie spisywanie win władzy, ale przede wszystkim spisywanie pomysłów na nową
Polskę. Także na to, co zrobić, by na demokratów głosowali ci, który dziś
popierają zamordystów.
Co będzie jutro i pojutrze? Większość
zamilknie. Większość się przystosuje. Więcej nawet. Większość nie będzie lubiła
tych, których odwaga i przyzwoitość będą stanowiły źródło dyskomfortu, że jednak
mimo wszystko można. Trudno. Tak po prostu będzie, trzeba to wiedzieć i
przyjąć. Tyle.
Władza, która
niszczy demokrację metodycznie, jest dość uczciwa w mówieniu, co zniszczy w
następnym ruchu. W logice systemu autorytarnego nie ma miejsca na prawdziwie
wolne media. Niektóre więc prędzej czy później znikną. Na to też należy być
przygotowanym. Póki nam nie zamkną ust, będziemy po prostu mówić; póki będziemy
mieli gdzie, będziemy pisać. A co potem? Zobaczymy, co potem.
Na jakiś czas
demokrację i państwo prawa plus zwykłą normalność po prostu przegraliśmy.
Boleśniej, niż bywało, bo bez pomocy okupanta czy przemocy zbrojnej. Ale uczucie
to znane naszym przodkom. Mamy jednak do ocalenia całkiem wiele. Na początek
honor i twarz. I naprawdę warto próbować je ocalić. Mogą się kiedyś znowu
przydać.
Po drodze może
będziemy mieć nawet wybory. Wielu bardzo się boi, że będą nieuczciwe. Podzielam
te obawy. Towarzyszą im jednak obawy inne. O to, co przyniosłyby wybory
uczciwe. I nie jest to nawet pytanie o partię, która rządzi, czy o opozycję.
To pytanie o nas samych, Polaków, na które odpowiedzi może jeszcze przez jakiś
czas lepiej nie znać. Za nami wspaniałych 28 lat. Nie, wcale nie byliśmy głupi.
Byliśmy nawet mądrzejsi niż kiedykolwiek wcześniej. W końcu odezwał się jednak,
jak tyle razy wcześniej, gen autodestrukcji. Na końcu okazało się po prostu,
że nigdy nie przestaliśmy być sobą.
Tomasz Lis
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz