Zarzut, że Jarosław
Kaczyński dzieli Polskę, właśnie się oficjalnie przedawnił. Teraz usiłuje ją
połączyć, aby odzyskaną całość podporządkować swej woli. Jak temu
przeciwdziałać?
Gdyby
niedawny „kongres programowy” PiS - zamiast w Przysusze na rubieżach Mazowsza
- odbywał się w Sali Kongresowej, deja vu byłoby absolutne. Bo rytuał niemal
identyczny jak na dawnych zjazdach kompartii.
Podobne napięcie towarzyszące
oczekiwaniu, co ogłosi „pierwszy”; kogo pochwali, a kogo zgani, w jakiej kolejności
i zestawieniach. Jego słowa z trybuny zjazdowej tak samo jak kiedyś
niekoniecznie znaczą to, co znaczą. Potrzeba głębokiej znajomości stosowanej
przez niego ornamentyki retorycznej, aby właściwie odczytać sygnały. Mniej
zorientowani mają problem z niby to przypadkiem wtrąconymi dygresjami. Trudno
im np. rozeznać, czy „pierwszy” pochwalił panią premier za to, że ogólnie rzecz
biorąc jest świetnie, czy też bezosobowo zganił sugestią wystąpienia jakiegoś
zaniedbania, o którym wie tylko ona i jej najbliższy krąg. Bez fachowej
interpretacji ani rusz. To - też kuluary po przemówieniu „pierwszego” niepewnie
starają się zrekonstruować poukrywane prawdziwe sensy.
Kolejność pozostałych wystąpień dostarcza z kolei budulca spekulacjom na
temat wewnętrznej hierarchii w strukturze władzy. Wicepremier Morawiecki
przemówił zaraz po „pierwszym”, więc jego akcje najwyraźniej wciąż stoją
wysoko. Pani premier nie przemówiła wcale, więc jej pozycja słabnie. Ale i tego
można się jedynie domyślać. Pewne jest tylko to, że formalna ranga stanowisk
państwowych ma się nijak do faktycznej.
Wszystko w tym świecie jest na
opak i wbrew semantyce. Kongres programowy? Wyobraźnia podpowiada dyskusję nad
programem rządzącej partii, wielość krzyżujących się opinii i poglądów, kompromisy
zawarte w tekstach uchwał. Tyle że ten kongres nie przyjmie żadnej programowej
uchwały. O dyskusji też zresztą nie ma mowy. Zwiezione tu z całej Polski setki
delegatów mogą tylko klaskać. Ich jedynym narzędziem komunikacji z „górą” są
dłonie.
I nawet przyjemnie by się dalej
kpiło, gdyby nie to, że widowisko doskonale spełniło rolę, jaką mu wyznaczono.
My,
poddani
„Czy polscy obywatele mają prawo
wyboru władzy wbrew woli elit? Czy Polacy, rząd przez nich wybrany, ma prawo naprawiać
Polskę wbrew woli elit? Czy Polacy, rząd przez nich wybrany, ma prawo
przeciwstawiać się hegemonii i eksploatacji Polski?” - mnożył pytania
retoryczne Jarosław Kaczyński.
Był rozluźniony, swobodny, nawet
pozwalał sobie na akcenty autoironiczne. Lecz zbitka „Polacy, rząd przez nich
wybrany” - choć brzmiała tak, jakby autor sam
się zdyscyplinował, precyzując nazbyt szeroko zakreśloną na wstępie kategorię
- nie była przypadkowa. Chodziło właśnie o to, aby jedno z drugim zrównać. Bez
wchodzenia w niuanse o większości i mniejszości. Bez wnikania w istotę
demokratycznej reprezentacji. Sprawa jest prosta: Polacy równa się rząd.
Koniec, kropka.
Hasło kongresu (powtórzone kilka razy w przemówieniu „pierwszego”)
brzmiało: „Polska jest jedna”. Ta z pozoru banalna fraza oddaje imperialne
ambicje PiS, sugerując dokonane właśnie przesunięcie. Bo do tej pory, i to od
wielu lat, Kaczyński specjalizował się przecież w budowaniu bipolarnych
układów. Są w Polsce tacy i tacy. Jedni dobrzy, drudzy źli. Solidarni i
liberalni. Genetyczni akowcy i kapepowcy. Ci, co stoją tam, gdzie stali, i ci,
co stoją tam, gdzie ZOMO. Polacy lepszego sortu i gorszego.
Jednak nastał czas, aby skończyć z podziałem. Spór ostatecznie został
rozstrzygnięty. Teraz „Polska jest jedna”. Nasza, wspólna. Ma swoje
bezdyskusyjnie już ustalone wartości, swoje plany i ambicje, wreszcie swój
rząd. A tamci - liberałowie, kapepowcy, zomowcy - stali się tak nieznaczący, że
w zasadzie już ich nie ma. Nie warto wręcz trudzić się nad znieważającym ich
nowym epitetem, nawet jeśli sala bez wątpienia doceniłaby taki wysiłek.
„Pierwszy” niejeden raz w swym
wystąpieniu podkreślał nieważność „onych”. „Nie ma sensu się nimi zajmować”.
„To nie jest tak, że poglądy kapepowców i ich następców, a poglądy polskich
patriotów to są poglądy równoważne”. „Były (sic!) dwie Polski i różni ludzie.
Ale trzeba pamiętać o tym co dobre”.
Dawał Kaczyński do zrozumienia, że wspomina o „tamtych” już tylko
dlatego, że szczekają nadspodziewanie głośno jak na ich wymiar. Nie ma jednak
żadnego uzasadnienia dla ich krytyki. Jeśli więc nadal krytykują, to dlatego,
że podważają legitymację władzy. Czyli że nie potrafią pogodzić się z
demokratyczną decyzją Polaków. Powinni zatem zamilknąć albo nie będzie dla
nich miejsca.
„Polska jest jedna” z kongresu
PiS pozornie kojarzyć się może z republikańską wspólnotą. Ze sławnym „my,
naród” (we, the
people) z amerykańskiej konstytucji. Oczywiście bez narzucających w
polskim tłumaczeniu etnicznych konotacji; chodzi o piękny ideał, o którym
wzniośle pisał Alexis
de Tocqueville, iż „lud rządzi amerykańską
rzeczywistością polityczną tak, jak Bóg rządzi Wszechświatem; jest zarazem racją
i kresem wszystkich rzeczy, wszystko pochodzi od niego i wszystko do niego
powraca”. Tak samo PiS wyraża dziś odwieczne polskie pragnienia, przywraca
właściwy naszej historii i kulturze porządek rzeczy. Wszystko, co PiS głosi, ma
swe źródło w narodowej substancji. I za pośrednictwem medium, jakim jest
partia rządząca, do świadomości narodu teraz powraca. Osiągniętą harmonię przypieczętował
zaś demokratyczny werdykt.
Jest tylko pewien problem. Bo jeśli faktycznie „Polska jest jedna”, to
strumień jej energii płynie w niewłaściwą stronę. Powinna przecież wychodzić
od ludu ku jego reprezentantom. Tak przynajmniej zakładał republikański ideał,
którym zachwycał się Tocqueville:
„Wybierając prawodawców, lud uczestniczy tym
samym w kształtowaniu praw, a wybierając urzędników sprawujących władzę
wykonawczą - w ich stosowaniu. Udział administracji w rządzeniu jest tak mały,
tak bardzo czuje się ona ludową, tak bardzo jest posłuszna sile, która ją
powołała do życia, że można powiedzieć, iż lud rządzi sam”.
W obecnej Polsce, upartyjnionej przecież w stopniu bezprecedensowym,
sprawy mają się nieco inaczej. Jedynym źródłem mocy jest nie lud, a jego
samotny najwyższy przedstawiciel. Nawet delegaci reprezentujący rządzącą
partię, który udali się do Przysuchy, choć teoretycznie stanowią najwyższą jej
władzę, nie mają nic do gadania. Po prostu ogłoszono im, jak powinni oceniać
swe dotychczasowe rządy i czego należy się spodziewać w drugiej części
kadencji. Ale jeśli nawet oni nie są godni praw suwerena, to cóż dopiero lud?
Nie ma więc żadnego „my, naród”. Jest oblane demokratyczno-republikańskim
lukrem ordynarne „państwo to ja”.
PiS idzie na całość
Na długo przed kongresem zaczynały krążyć spekulacje, czy dojdzie na nim
do „rekonstrukcji rządu”. Tyle że anonimowi, rzekomo „dobrze poinformowani”
informatorzy z Nowogrodzkiej sprzedawali dziennikarzom wyłącznie intuicje.
Uczciwsi przyznawali, że wszystko jest w głowie „pierwszego”.
Jedna z gazet w ostatnim tygodniu zasugerowała, że prezes zaordynuje
złagodzenie kursu i czeka nas teraz pisowska wersja „ciepłej wody w kranie”.
Owszem, Kaczyński jak na siebie był nawet łagodny. Ale przecież nie dlatego, że
nabrał ochoty wejść w buty Tuska. Nie o temperaturę wody tu chodzi, lecz o
napięcie między wyobrażoną całością polskiej
wspólnoty a naturalnym w demokracji zróżnicowaniem postaw, tożsamości i
interesów.
Tym, co wyróżnia współczesnych populistów - jak zauważa niemiecki
politolog Jan-Werner Muller - jest uzurpacja, iż reprezentują ogół obywateli.
Nie ma w niej miejsca na choćby jednoprocentowy margines. „Populiści mówią tak,
jakby takie obietnice można było spełnić. Mówią i zachowują się tak,
jakby naród mógł wykształcić jednolity osąd rzeczywistości, jednolitą wolę
i stąd też jednolity, jednoznaczny mandat. Mówią i zachowują się tak, jakby
naród był jednością - w której każda opozycja, o ile w ogóle uznaje się jej
istnienie, ma wkrótce zaniknąć. Mówią tak, jakby ludzie, jeśli tylko
właściwi reprezentanci zapewnią im wpływ na rzeczywistość, mogli w pełni
kontrolować swój los” - pisze Muller w pouczającej, wydanej niedawno po polsku
broszurze „Co to jest populizm?”.
Poparcie dla takich uzurpacji nie bierze się znikąd. Wyrasta z poczucia
kresu dotychczasowego technokratycznego ładu. Jeden z jego pierwszych proroków
niemiecki socjolog Niklas Luhmann miał kiedyś prowokacyjnie stwierdzić, że
„społeczeństwo nie składa się z ludzi, ponieważ człowieka nie można dziś
umieścić w żadnym cząstkowym systemie społeczeństwa”. „Teoria systemów”
Luhmanna opisywała sterylny porządek, w którym zawodowi politycy zajmują się
polityką, biurokraci administrują, ekonomiści odpowiadają za gospodarkę, artyści
tworzą sztukę. Systemy nie miały prawa się przenikać, gdyż wprowadzenie obcych
pojęć do danej dziedziny rzekomo zakłócało jej wewnętrzną strukturę i
osłabiało funkcjonalność.
Zachodnia demokracja - oparta na zimnych procedurach prawnych i oddająca
coraz więcej kompetencji ekspertom bez demokratycznego mandatu - faktycznie
podążała w tę stronę.
Od kilku lat obserwujemy jednak
niekontrolowany odwrót, który najlepiej zdołali zagospodarować populiści.
„Polska jest jedna” to właśnie jedna
z wielu lokalnych reakcji na ogólny kryzys. Co technokraci rozbijali na
racjonalne części, populiści obiecują połączyć z powrotem w całości. Regiony w
ramach jednolitego, centralizującego się państwa. Grupy społeczne - ponad
podziałami klasowymi, korporacyjnymi, wynikającymi ze stylu życia - w narodowej
wspólnocie.
„III RP rozrywała polskie płótno
na strzępy. A my to płótno chcemy pozszywać” - mówił w Przysusze wicepremier
Morawiecki. „Nie hołdujemy żadnym ideologicznym skrajnościom. Ani
neoliberalizmowi, ani socjalizmowi. Chcemy łączyć gospodarkę ze
społeczeństwem. Tworzymy kapitalizm republikański, kapitalizm równych szans.
Kapitalizm solidarnościowy”.
Pretensjonalne, a czasem i groteskowe bywały metafory Morawieckiego, za
pomocą których przerzucał pomosty ponad przeszłością i przyszłością.
Projektowana autostrada Via Carpathia to „nowy bursztynowy
szlak”. Jedna z 5 tys. zapowiadanych nowych ścieżek rowerowych biec będzie
szlakiem pierwszej kadrowej. Projektowi cyfryzacji towarzyszy hasło „sto
megabitów na stulecie niepodległości”. Lektury szkolne w postaci darmowych
e-booków to z kolei spełnienie marzeń Andrzeja Frycza-Modrzewskiego. Spójnej
strategii rozwojowej nie dało się z tych obietnic wywieść.
Morawiecki okazał się nieco łaskawszy od Kaczyńskiego, gdy zapowiedział,
że „dla wszystkich starczy miejsca pod tym dachem”. Warunkiem inkluzji musi
być jednak poddanie się wspólnym regułom. Polska, wedle słów wicepremiera, to
bowiem „matka, która ma służyć wszystkim, a my mamy jej słuchać”. Słuchać
Polski, czyli słuchać polskiego rządu, a w zasadzie „pierwszego”.
Czas na politykę
Jeśli ta opowieść - mimo absurdalnego nieraz fałszu - trafia do tak
wielu obywateli, to próżne i jałowe są dotychczasowe wysiłki opozycji. Kolejne
autorytarne posunięcia władzy, które punktował Grzegorz Schetyna na równolegle
odbywającej się Radzie Krajowej PO, wcale bowiem nie podważają konstrukcji
wznoszonej przez PiS.
Skoro bowiem „Polska jest jedna”, to wypłukiwanie samorządności,
uderzanie w organizacje pozarządowe, monolog upartyjnionych mediów publicznych,
a nawet izolacja Polski na arenie międzynarodowej mieszczą się w nowej logice.
Wszystko, co z liberalno-demokratycznej perspektywy jest patologią, daje się
uzasadnić jako lepszą lub gorszą, ale konieczną „zmianę”.
Równie smętnie prezentują się mobilizacje obrońców praworządności na
zbliżającą się miesięcznicę smoleńską. Jakiej korzyści politycznej można się
spodziewać z ewentualnego wyniesienia Lecha Wałęsy z Krakowskiego
Przedmieścia? Oburzą się ci, co zawsze. Świat pokaże obrazki i szybko zapomni.
Sierpniowa antymiesięcznica, której raczej już nie uda się przebić obecnością
jeszcze wyższego autorytetu, wywoła co najwyżej wzruszenie ramion.
Oczywiście nie w tym rzecz, że sprzeciw wobec niekonstytucyjnej ustawy
ograniczającej prawo do zgromadzeń nie ma uzasadnienia. Ma, i to głębokie. Jest
jednak wyłącznie spektakularnym dawaniem świadectwa. Przywołując czasy bezradności
opozycyjnej inteligencji, która w stanie wojennym w podziemiach kościołów
krzepiła serca emfazą, że „są nas miliony”, podczas gdy realny opór społeczny
zupełnie już oklapł.
Jeden z nielicznych opozycyjnych realistów tamtego czasu Piotr
Wierzbicki zwracał uwagę na niepopularną prawdę, iż autorzy stanu wojennego
cieszą się autentycznym poparciem sporej części społeczeństwa: „Biednemu -
wiatr w oczy. Słabszy musi przegrywać, silniejszy musi odnosić sukcesy. (...)
Punkt widzenia życzeniowy taką właśnie podpowiada odpowiedź: władza odnosząca
pewne sukcesy, bo mająca aparat przymusu, ale głupia, nieokrzesana,
niekompetentna. Realistyczny punkt widzenia odrzuca tę formułę. Ta władza w
działaniu politycznym wykazuje znaczny stopień kompetencji, fachowości,
inteligencji. Ci ludzie mogą się nie podobać, mogą wygłaszać rzeczy wołające
o pomstę do nieba, ale oni nie są politycznymi
dyletantami ani amatorami. (...) Kto tego nie widzi, jest ślepy i chce być
ślepy”.
Jedynym rozsądnym wyjściem poza sferę gestów jest przemyślane działanie
polityczne, które w latach 80. w oczach Wierzbickiego uosabiał - nomen omen -
Lech Wałęsa. I dziś równie potrzebne. Służące nie cementowaniu wiary aktywnej
mniejszości, lecz uderzające w podstawy populistycznej uzurpacji. Adresowane
przede wszystkim do wspólnotowych potrzeb i tęsknot obywateli, którzy dali się uwieść
populistom. Uliczne konfrontacje z silniejszym przeciwnikiem tego jednak nie
załatwią, podobnie jak moralizatorskie odezwy w obronie zakwestionowanego ładu.
Nie wystarczy też (choć i nie zaszkodzi) rutynowa, parlamentarna krytyka
poczynań rządzących.
Polska naprawdę jest jedna. Ale nie na kształt symbolicznego balona
napompowanego bliżej nieokreśloną energią duchową. Pożądaną spójność trzeba
więc wreszcie przedstawić w realistycznych wymiarach, rozpisać na konkretne
obszary i dedykowaną im politykę. Społeczną, ekonomiczną, infrastrukturalną,
kulturalną. Z rozwiniętymi płaszczyznami dialogu, celem godzenia sprzecznych
interesów. Sama, choćby nie wiadomo jak żarliwa, obrona liberalnej demokracji
niestety nie zdoła ogrzać dotkliwego chłodu jej procedur. Nie pomaga też jak na
razie odsłonić prawdziwej natury rządów PiS. Tymczasem realizacja projektu
„państwo to ja” Jarosława Kaczyńskiego konsekwentnie postępuje.
Obietnicą odzyskanej w 1989 r. polskiej demokracji było przecież
widowiskowo zapożyczone przez Wałęsę „my, naród” z pamiętnego przemówienia
przed amerykańskim Kongresem. Jak najprędzej trzeba je wydobyć i wreszcie
sensownie zagospodarować.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz