Milczenie owiec
Nigdy w naszej historii cena obrony
demokracji i państwa prawa nie była tak niska jak w ostatnim czasie. Niestety,
choć obniżona, okazała się zbyt wysoka.
Republiki nie
padają z dnia na dzień. Republika Rzymska upadała kilka dziesięcioleci. Do dziś
trwają spory, czy upadła definitywnie, gdy Juliusz Cezar zdobył całą władzę,
wtedy, gdy do Rzymu wkroczył Oktawian August, czy też dopiero wtedy, gdy
przyjął tytuł Augustusa (wywyższonego przez bogów). Republika Weimarska upadała
ponad trzy lata. W Polsce PiS-owi poszło znacznie szybciej. Kilka przyczółków
republiki jeszcze trwa, ale to już agonia.
U nas też trwały
spory, czy realna demokracja zakończyła się wtedy, gdy PiS zaczęło mordować
Trybunał Konstytucyjny, wtedy, gdy ten stał się już wyłącznie atrapą, a może
definitywny moment nadejdzie dopiero za kilka tygodni lub miesięcy, gdy pod
butem władzy znajdą się sądy i samorządy. Okrzyki „to koniec demokracji” było
więc słychać miesiącami, co ludziom władzy i jej propagandystom pozwalało szydzić
- to ten koniec już nastąpił czy jeszcze nie? Rechot ów przypominał donośny
rechot przedstawicieli władzy ludowej, gdy ta zaprowadzała w kraju swoje
porządki i spychała na margines dotychczasowe elity.
Mordowanie
demokracji rozpisano na wiele aktów, stąd publika była wciąż w stanie letargu,
niedowierzania i konsternacji. TK? Ponieważ natarcie było metodyczne, ale nie
przypominało szturmu, nie zachęcało też to pełnego determinacji oporu.
Zresztą, może i w razie szturmu by go nie było.
Demokrację, o
której marzyły pokolenia Polaków, a w każdym razie pokolenia polskich elit,
odebrano nam więc niemal bezszelestnie. Jakby była może i atrakcyjna, ale
przecież nie niezbędna. By zauważyć śmierć demokracji i agonię państwa prawa,
trzeba mieć dobry wzrok, słuch, trochę wiedzy oraz prawdziwą wrażliwość. Tym
bardziej gdy Sejm wciąż się zbiera, w kieszeni wciąż jest paszport, a krytyka
władzy ma się naprawdę nieźle. Zresztą przeciw czemu tu protestować? Obalenie
Trybunału? Przecież to nie świątynia, Platforma też tam mieszała, a co ma
Trybunał wspólnego z moim życiem? Zamiana publicznych mediów w putinowską tubę
PiS? Mam inne stacje. Sądy? Szlag mnie trafiał, jak patrzyłam na ciągnący się
latami proces w mojej sprawie. Atak na samorządy? Przecież wciąż mamy tych
samych prezydentów i burmistrzów. Opluwanie prawdziwych bohaterów? Nikt nie
jest bez skazy. Cała reszta, ci Misiewicze i Sadurskie, puszcza, drzewa,
szkoła, muzeum wojny, kilka teatrów, no wiadomo, przeginają, to prymitywy, ale
każda władza przemija, czyż nie, więc po co to larum? Tym bardziej że w takim
TVN24 władzę można krytykować, nawet sami z mężem krytykujemy ją na Twitterze i
Facebooku, a ciocia Marysia raz się nawet dodzwoniła do „Szkła kontaktowego” i
pojechała po Waszczykowskim, że ho, ho.
No i były te
demonstracje. Na jednej to było może i 100 albo 200 tysięcy. Wspaniała
atmosfera. Wszyscy uśmiechnięci. Wróciliśmy do domu na obiad w dobrych
nastrojach. A jeszcze był ten czarny protest. Sukces. Jak poszłyśmy pod Sejm,
to była w powietrzu złość. Mąż z synem nam nawet pogratulowali. Wróciłyśmy do
domu wieczorem. Strasznie padało. Był jeszcze ten grudniowy protest przed
Sejmem, ale wtedy to było zimno jak cholera i w ogóle nadchodziły święta,
zakupy, prezenty, wiadomo, tradycja, więc się rozlazło. A tak w ogóle to co
niby mielibyśmy robić, jak cała opozycja taka niemrawa, a KOD i ten Kijowski,
no wiadomo.
Wkraczamy w epokę,
którą po interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji nazwano
normalizacją. To, co nienormalne, jest już codziennością, a więc właściwie normalnością.
Wkraczamy w epokę normalizacji może w nie najlepszych humorach, ale też z
solidnym alibi. Coś tam jednak robiliśmy, zupełnie przecież nie milczeliśmy.
A przecież stać nas
było na więcej. Znacznie więcej. To naprawdę „nie wymagało wielkiego
charakteru”. Wystarczyła
„odrobina niezbędnej
odwagi”, bo przecież, poza wszystkim, „była to sprawa smaku, tak smaku”.
Niepotrzebne było powstanie, zbędna była rewolucja, wystarczyło być Obywatelem,
bez którego demokracja staje się atrapą, a w końcu pada.
I tak to, w sumie
całkiem banalnie, największe osiągnięcie Polaków od 300 lat, demokratyczna
Polska, będąca w centrum Europy, a nie na jej marginesie, przepadła. Na oczach
narodu, który lubi o sobie mówić, że wolność ceni ponad wszystko. Nic się nie
stało, Polacy, nic się nie stało.
Nic, trzeba żyć
dalej. Kapitulacja nie wchodzi w grę. Będą przecież nowe wybory. Może nawet nie
zmienią ordynacji i będą naprawdę uczciwe, naprawdę nie ma co histeryzować. Mamy
się kopać z koniem? Nie dajmy się zwariować. Trzeba jakoś normalnie żyć.
Zresztą może nie
będzie aż tak źle. Kiedyś może tę demokrację odkopiemy jak Pompeje. Na razie
są wakacje i trzeba I trochę wypocząć.
Tomasz Lis
Do ostatniej drzazgi
No, wreszcie! Już się trochę bałem, że
dobra zmiana dostała lekkiej zadyszki, a tu minister środowiska Jan Szyszko
sprawił mi piękną przedwakacyjną niespodziankę. Najpierw subtelnie, acz
stanowczo, wyjaśnił, na czym polega konflikt o Puszczę Białowieską. Otóż
„Puszcza Białowieska to swego rodzaju okręt flagowy nurtu
lewicowo-libertyńskiego całej Europy Zachodniej”. No, piękniej bym tego nie
ujął. Już się cieszę na najbliższą wycieczkę z dziećmi do lasu. „O! Zboczona
brzoza, wytniemy! Pedalska łąka, zalejemy cemencikiem! Lewackie bagno,
osuszymy! Bociany, brudasy jedne, z Etiopii przyleciały, odeślemy uchodźców,
co na naszych żabach chcą się utuczyć!”.
Czułem sprawę, ale
brakowało mi erudycji, słownictwa i wrażliwości ministra Szyszki. Kiedym
widział te żubry, te chaszcze, których nikt wysprzątać nie raczył, od razu
kojarzyły mi się z jakimiś zboczeniami, libertyńskimi wielokątami swingersów i
markizem de Sade. Brakowało jednak myśli precyzyjnej jak maczeta, by tak
ładnie i zrozumiale rzecz ująć. No, bo do czego to podobne, że w czasach, gdy
porządkujemy i musztrujemy całą Ojczyznę, gdy nasza władza dba, by na każdej
ulicy mieszkał choć jeden ochotnik Wojsk Obrony Terytorialnej, który „będzie
prowadził rozpoznanie” sąsiadów i kolegów z pracy, jak to szczerze i po
żołniersku przyznał pułkownik Sławomir Kocanowski, świeżo powołany dowódca 1.
Podlaskiej Brygady Obrony Terytorialnej, a więc jak to możliwe, że w tych
pięknych czasach porządku i czujności nadal tolerujemy kompletny burdel w tej
lewackiej puszczy?
Jest przejawem jakiegoś
chorego antypolskiego, antychrześcijańskiego animalizmu, genderyzmu i barbarzyństwa
rodem ze zboczonego umysłu komunisty Macrona fakt, że ktoś nam, Polakom,
próbuje zabraniać uporządkowania naszego polskiego domu, i myślę, że powinien
zostać wprowadzony do Kodeksu karnego stosowny paragraf, zgodnie z którym
będzie można ścigać siejących ekoterrorystyczny ferment warchołów.
Tym większy
szacunek dla ministra Szyszki, który nie czekając na nowe regulacje prawne,
postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i skierował sprawę do prokuratury, bowiem
uznał, że „Puszcza Białowieska bezprawnie wpisana została na listę światowego
dziedzictwa przyrodniczego” UNESCO. Nie wiem, jakie uczucie targa mną silniej:
radość i ulga za sprawą pana ministra czy oburzenie z powodu czynów jego
poprzedników. Jakim trzeba być podłym człowiekiem, jak bardzo nienawidzić Polski,
jak strasznie gardzić Polakami, by wpisywać choćby kawałek świętej dla nas
polskiej ziemi na listę czegokolwiek zagranicznego?!
Niech sobie kraiki
bez honoru cieszą się z paciorków w postaci wpisu na listę tego, phi,
„światowego dziedzictwa”. My mamy dumę w sercu, a światowe dziedzictwo w dupie
i z lewacką puszczą rozprawimy się po polsku i katolicku. Przy czym może warto
by powiedzieć „b”, skoro rzekło się „a”, czyli złożyć więcej zawiadomień do
prokuratury.
Kto na przykład
odpowiada za to, że autostrada A2 prowadzi do Berlina? Czy naprawdę nie mamy
krzty godności? Rozumiem, że tak zadecydował rudy zdrajca, by czym prędzej
dotrzeć na dwór Makreli i się tam płaszczyć, sprzedając zostawione przez siebie
zgliszcza i ruiny, ale przecież, na litość boską!, już dwa lata temu wstaliśmy
z kolan, a na drogowskazach nadal Berlin?! Wstyd! Ktoś za to przecież
odpowiada, pewnie niejeden jeszcze kret ryje pod naszym polskim domem w naszych
polskich ministerstwach.
Czas również na
zawiadomienie prokuratury w sprawie bezprawnego zniesienia pańszczyzny. Jak
możemy półtora wieku później tolerować, że car, rosyjski okupant, niszczy
piękną polską tradycję, siejąc ferment nad Wisłą, a my z tym nic nie robimy.
Dochodzimy do prawdy w sprawie Smoleńska, zróbmy coś z pańszczyzną.
Z wydarzeń
nowszych: kiedy poniosą odpowiedzialność winni zapędzenia Polaków do UE? Kto
odpowie za zniewolenie narodu okrutniejsze niż za czasów ZSRR? Trzynaście
ostatnich lat, odkąd przemocą, szantażem i groźbą zamknięto nas w eurolagrze,
to najgorszy moment w ponadtysiącletniej historii Polski. Dopiero od dwóch
lat, dzięki dobrej zmianie, mozolnie powracamy na odwiecznie nam należne
miejsce na Wschodzie. Uda nam się, bez dwóch zdań, pierdol się Zachodzie, ale
winni tragedii rozpoczętej w 2004 roku powinni ponieść jak najsurowszą karę.
Najlepiej skazać ich na prace przy wyrębie tych lewackich kniei. Do ostatniej
drzazgi.
Marcin Meller
Władza sześciu milionów
W felietonie „Chwinie, Chwinie wystaw rogi”
(POLITYKA
24) Daniel Passent zachęca mnie, bym pokazał „rogi”, czyli doradził, jak
uratować dzisiejszą Polskę przed pisowską falą. Rzecz w tym, że problemem
dzisiejszej Polski nie jest żaden PiS. Problemem jest to, że niemal każdą
decyzję PiS popiera - jak pokazują sondaże - jakieś 6 mln ludzi, którzy
sprawili, że PiS wygrał w wyborach powszechnych.
Z pewnością partia
ta wygrała także dlatego, że w swoim programie wyborczym nawet jednym słowem
nie wspomniała ani zamiarze ułaskawienia Mariusza Kamińskiego, ani obezwładnienia
Trybunału Konstytucyjnego czy skasowania niezależności sędziów. Dzisiaj to już
jednak nie ma żadnego znaczenia. Bo wszystkie te posunięcia - budzące najwyższy
sprzeciw zwolenników liberalno-demokratycznego państwa prawa - spotykają się z
niemal niezmienną aprobatą sześciomilionowej, statystycznej większości czynnego
polskiego elektoratu, która może zadecydować o wyniku przyszłych wyborów.
W tym sensie rząd
PiS nie jest żadną garstką szalonych doktrynerów, którzy narzucają Polsce, co
chcą, nie licząc się ze zdaniem kogokolwiek, tylko, niestety, autentyczną
reprezentacją 6 mln polskich kobiet i mężczyzn. Jeśli jeszcze dodamy do tego
milczenie milczącej większości w obliczu rozmaitych pisowskich wyczynów,
będziemy mieć pełny obraz sytuacji. Brzmi to okropnie, ale mamy w obecnej
Polsce autentyczną „demokrację ludową”, ze wszystkimi jej zachwycającymi
urokami. Jarosław Kaczyński ma 6 mln sobowtórów, którzy w najważniejszych
kwestiach myślą dokładnie to samo co on. I to oni rządzą nim, nie on nimi.
Kto zatem krzywi
się na PiS, chcąc nie chcąc, krzywi się też na większość Polaków biorących
udział w wyborach. Bo niestety my, zwolennicy demokratyczno-liberalnego
państwa prawa, stanowimy w dzisiejszej Polsce, a raczej w tej części polskiego
elektoratu, która czynnie uczestniczy w wyborach, mniejszość.
to jest istota sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Stanowimy
nie tylko mniejszość polityczną, ale też mniejszość kulturową, co - jak myślę -
jest dużo poważniejsze. Bo Polska dzisiejsza rozdwoiła się na - pozwólmy sobie
na grube, acz malownicze uproszczenie, w którym kryje się ziarno prawdy -
słabnącą cywilizację Wojciecha Młynarskiego i rosnącą w siłę cywilizację Zenka
Martyniuka. Ta druga ma w głębokim poważaniu jakieś kanony wartości
liberalno-demokratycznych, które są dla nas istotne, uważa, że wola większości
jest najwyższym prawem, któremu wszyscy mają bezwzględnie podlegać, obojętne,
czy jest paskudna czy nie, trójpodział władzy to jakaś nikomu niepotrzebna,
inteligencka fanaberia, a wszelkie mniejszości - od politycznych począwszy na
seksualnych skończywszy - to stada „zboczeńców” i „zdrajców”, których należy
uciszyć.
Szlachetne polemiki
z polityką PiS, wyrazy oburzenia, błyskotliwe pamflety na rząd nie mają zatem
żadnego znaczenia, choć mogą nam dostarczyć sporo moralnej satysfakcji.
Prawdziwym problemem dzisiejszej Polski jest to, jak przemówić do tych 6 mln,
żeby one nieco przychylniej spojrzały na oświeceniowy projekt nowoczesnego
państwa i społeczeństwa. Te 6 mln nie czyta żadnej POLITYKI, „Tygodnika
Powszechnego” i „Gazety Wyborczej”, a nawet „Do Rzeczy” i „Gazety Polskiej”,
nie ogląda TVN, Telewizji Republika, a może i telewizji „narodowej”, tylko wie
swoje. To znaczy nie lubi gejów, kolorowych, lewaków, Żydów, ateistów,
liberałów (tych „wrogów Jezusa”), nie cierpi Niemców, Ruskich, banderowców oraz
„islamistów”. Gdyby przeprowadzić w Polsce referendum z ludowym zapytaniem:
„Czy jesteś za tym, by osadzać lesby w zamkniętych ośrodkach
karno-edukacyjnych o zaostrzonym rygorze?”, obawiam się, że miliony polskich
patriotów odpowiedziałyby z najzupełniejszym spokojem: „Czemu nie, jak
najbardziej!”, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że na podobne pytanie podobną
odpowiedź dali już niemieccy patrioci w 1933 r.
Wniosek, że sytuacja jest przesądzona na amen,
bo taka już jest wiecznie ta sama, endecko-narodowa „dusza polska”, uważam
jednak za przedwczesny. Warto bowiem przypomnieć, że wielu z dzisiejszych
zwolenników PiS nie tak dawno głosowało na partię liberalno-demokratyczną i to
jeszcze dwa razy z rzędu, a wcześniej na postkomunistyczną socjaldemokrację,
jawnie niechętną żołnierzom wyklętym, co z dzisiejszej perspektywy wygląda na
zupełną niedorzeczność. Wynika z tego, że elektorat polski jest dość mocno nieprzewidywalny,
a nawet nieobliczalny, i zupełnie nie wiadomo, jak może się zachować w
przyszłości, nawet jeśli aktualnie wydaje się twardo pisowski. Dzisiaj jednak -
takie jest moje przypuszczenie - każda partia, która w swoim programie
wyborczym umieściłaby zgodę na wpuszczenie do Polski muzułmańskich imigrantów,
przegrałaby wybory na sto procent.
Ja sam w sztuce bycia w mniejszości ćwiczę
się od dziecka, więc dla mnie taka sytuacja to nie nowina. Nawet jestem dość
dumny, że do mniejszości należę, bo nie widzę powodu, by zachwycać się
większością tylko dlatego, że jest większością, gdyż - jak historia dowodzi - i
większość potrafi mieć pragnienia wielce nieprzyjemne, a nawet paskudne.
Niestety, nie mam szacunku dla tej części polskiej inteligencji, która dzisiaj
chętnie przytakuje, że większość ma rację zawsze, szczególnie wtedy, kiedy jest
zwycięska i się do tej większości łasi, licząc na karierę w nowych, prawdziwie
narodowych warunkach. Zasadę „większość ma zawsze rację, dlatego że jest
większością” uważam za demoralizującą, niebezpieczną
zwyczajnie głupią. „Wola Narodu” bywa czasem daleka od tego,
co mądre, dobre i piękne.
Co zatem pozostaje?
Ano to, co zawsze. Nadal uprawiać sztukę rzucania liberalno-demokratycznym
grochem o ścianę, myśląc o raczej długim marszu ku lepszej przyszłości, który
zresztą będzie utrudniany przez partię narodowo-konserwatywną, jawnie wrogą
idei liberalno-demokratycznego państwa prawa. Robić więc, co się da, z
nadzieją, że może wreszcie zstąpi Duch i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi, nie
dopuszczając do zniszczenia państwa prawa do końca.
Tak to
przedstawiają się moje aktualne „rogi”, które na uprzejmą prośbę Daniela
Passenta wystawiam.
Stefan Chwin
Szampan dla ludu
Czy ktoś jest przeciw temu, aby Polska
rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej? Jeśli nie, powinien bez zastrzeżeń poprzeć
program rządzącej partii przedstawiony na zjeździe w Przysusze. Polska będzie
bowiem - niekoniecznie od razu, ale po kolejnej, już niemal pewnej, kadencji
PiS - przemysłową potęgą, liderem innowacji, krajem pięknym, zasobnym,
bezpiecznym, szanowanym. Zbudujemy nowe mosty, port lotniczy większy niż we
Frankfurcie, ścieżkę rowerową od Bałtyku do Tatr i bursztynowy szlak od Mazur
do Bieszczad, odtworzymy zamki Kazimierza Wielkiego oraz stocznie i kopalnie, a
każdy potrzebujący dostanie od państwa mieszkanie. Literaci otrzymają
przywileje podatkowe (jeśli zechcą być „prawdziwymi autorytetami”), a telewizja
publiczna stanie się jeszcze dużo bardziej pluralistyczna.
Brzmi super,
nieprawdaż? Kłopot tylko w tym, że tzw. średnio-starsze pokolenie, mające
wątpliwy przywilej wczesnego urodzenia, już to kiedyś słyszało i już wie, jak
to się kiedyś kończyło. Skojarzenia z Edwardem Gierkiem są obezwładniające. To
wtedy państwo zobowiązało się załatwić i rozdać Polakom dobrobyt (jak nie z
własnych, to z pożyczonych pieniędzy), pod warunkiem że nie będą się specjalnie
buntować przeciw kierowniczej roli Partii. Po ponad 40 latach usłyszeliśmy
niemal takie same obietnice, w tym samym tonie, z takim samym wezwaniem do
jedności moralno-politycznej narodu (główne hasło w Przysusze „Polska jest
jedna”). Ideologiczna innowacja jest taka: w roli zewnętrznego wroga, przed
którym chroni władza, niemieckich odwetowców zastąpili „sprowadzeni przez Niemców”
uchodźcy, a w roli syjonistyczno-korowskiej opozycji wystąpiły „elity”
Elity to w najnowszej wersji ideologii PiS
słowo klucz, które niemal całkowicie wyparło dawny „układ” To także jedno z
głównych pojęć prawicowej publicystyki, często używane w tzw. śmiesznych
formach, jako „elyty” lub „jelity” „Czy Polacy mają prawo wybrać rząd wbrew
woli elit?” - pytał retorycznie Jarosław Kaczyński na otwarcie zjazdu. Tak -
odpowiadał. I władza PiS jest tego dowodem. To elity III RP, dodawał Mateusz
Morawiecki, wywłaszczyły naród, uzależniły polską gospodarkę od obcych,
wypchnęły Polaków na emigrację.
A elity prawnicze, „kasta” sądowa - podkreślał Zbigniew
Ziobro - chcą dziś odebrać Polakom demokrację.
Cóż, retoryka
antyelitarna zawsze jest istotą każdego populizmu, jego znakiem rozpoznawczym.
Nie ma takiego zarzutu i oskarżenia, którym nie można by rzucić w elity,
zwłaszcza że ani się nie bronią (nikt przecież nie występuje w imieniu „elit”),
ani generalnie nie wiadomo, o kogo chodzi. To bardzo wygodny polityczny wróg:
jest tajemniczy, wszechobecny, można mu przypisać dowolnie negatywne cechy i
dowolny skład, przeciwstawiając zwykłym, prostym ludziom.
Jak dowodzi sondaż
POLITYKI, ta propaganda przynosi już pewne skutki; ledwie 20 proc.
ankietowanych gotowych jest polskie „elity” obdarzyć szacunkiem i mniej więcej
tyle samo chciałoby awansu swoich dzieci do elit. To dramatyczne ograniczenie
społecznych aspiracji, stojące w całkowitej sprzeczności z patetycznymi
deklaracjami PiS o budowie polskiej potęgi.
Antyelitarność PiS ma swój oczywisty
rewers: program wzmocnienia „Polski ludowej”. To tzw. klasa ludowa, czyli według socjologicznych opisów - grupy najgorzej wykształcone,
zamieszkujące wieś i małe miasteczka, tradycyjnie religijne, nieufne wobec
obcych, o niskich dochodach i mobilności, mają być trwałą bazą polityczną PiS.
Wszystko, co PiS czyni w warstwie kulturowej i propagandowej, zmierza do
dowartościowania i utrwalenia, zamrożenia na lata, tak zdefiniowanego ludu.
Ich życie - mówił Morawiecki - ma się spełniać w promieniu 30-40 km od domu. Tzw. media
publiczne, ale też w ogóle mecenat państwa, reprezentowany przez Ministerstwo
Kultury, mają promować sztukę popularną oraz narodową i patriotyczną
(rekonstrukcje historyczne, muzea niepodległości, disco polo, marsze, festyny);
orwellowsko nazwany Instytut Wolności ma wspierać publicznymi pieniędzmi
głównie prawomyślne „prorządowe organizacje pozarządowe”. Przestajemy, deklarowano
na zjeździe, gonić Zachód, aby tym lepiej chronić nasze wartości duchowe.
Władze całkowicie
zrezygnowały z towarzyszącej od początku polskiej transformacji retoryki
sukcesu osobistego, indywidualnej odpowiedzialności „brania spraw we własne
ręce'; zastępując to promowaniem roszczeń i próśb wobec państwa oraz
pretensjami wobec innych grup społecznych. Cała reforma edukacji wyraźnie
zmierza w stronę kształcenia „wspólnotowego” czyli nastawionego na tandetny
patriotyzm, posłuszeństwo wobec zwierzchników, umacnianie poczucia
historycznej krzywdy. Kształcenie ogólne ma być ograniczane na rzecz
zawodowego.
Jeśli zastanowić się, jakie cechy PiS przypisuje
swoim wyborcom i jakie z całą energią promuje, wyjdzie, że nie chodzi tu o „prosty
lud'” ale raczej o „ciemny lud” Ten lud ma być egoistyczny („nie będziemy
zbawiać świata, mamy dbać o siebie” - Ziobro ), ksenofobiczny, zawistny, próżny
i infantylny - przekonany o naszej narodowej wielkości i bezgrzeszności; ma
być oportunistyczny i wazeliniarski wobec władzy; oddający wolność „za michę”
(kogo obchodzi wasz Trybunał Konstytucyjny? - drwi z satysfakcją PiS).
Coraz częściej, do
niedawna bardzo ostrożni w sądach, liberalni intelektualiści zaczynają bić na
alarm, że odbywa się państwowa promocja chamstwa, agresji, ignorancji. W tym numerze
odsyłam choćby do tekstów prof. Hartmana czy znanego pisarza Stefana Chwina.
Każdą taką wypowiedź PiS wykorzysta jako dowód, że elity oderwały się od ludu.
Ale to mało ważne. Trzeba ostrzegać, bo co innego pozostało, że władza, mając
do dyspozycji wszystkie instytucje i środki państwa, próbuje pozbawić
społeczeństwo głowy, jego własnych, przecież nie przywiezionych z zewnątrz,
autorytetów zawodowych i środowiskowych, odebrać ambicję. Wszystkie opróżnione
miejsca mają wypełnić funkcjonariusze PiS, bynajmniej nie jako „elita”, ale
awangarda ludu pracującego miast i wsi. A po kolejnym zwycięstwie wyborczym -
przywołując stary dowcip z epoki Gierka - lud będzie mógł już spokojnie pić
szampana ustami swoich przedstawicieli. Żart historii?
Jerzy Baczyński
Duży Trump i Mały Trump
Mówcie, co chcecie, ale nasz Trump lepszy
jest od ich Trumpa. Porównanie Donalda Trumpa i Jarosława Kaczyńskiego wypada
zdecydowanie na korzyść naszego Trumpa. Ktoś może zapytać, dlaczego nie
porównuję państwa T. z państwem D., tylko z Jarosławem Kaczyńskim? Na głupie
pytania nie odpowiadam. Najwyższą władzę w USA przejmuje Donald Trump, z
Melanią. Jak zauważył satyryk amerykański Garry Trudeau, Duży często zaprasza
Melanię, żeby usiadła mu na kolanach, zwłaszcza gdy droga jest wyboista. U nas
najwyższą władzę sprawuje prezes Kaczyński. Gdyby państwo mieli do wyboru być
przy rozmowie prezydent - prezydent albo prezydent - prezes, to którą by
wybrali?
Żadne medium, nawet
tak Polsce niechętne jak „The Economist” czy „Washington Post”, nie ma wątpliwości,
że faktycznym odpowiednikiem Trumpa w Polsce jest Kaczyński. Amerykański Biały
Dom mieści się na Pennsylvania Avenue, głowa państwa, w tym mózg, są w tym
samym domu. Natomiast w Polsce, zgodnie z monteskiuszowskim podziałem władz,
głowa reprezentuje państwo w pałacu, a myśli na ulicy Nowogrodzkiej. Nawet
wrogie Polsce gremia, jak Komisja Wenecka czy Komisja Praw Człowieka ONZ, nie
mają wątpliwości, kto sprawuje władzę nad Wisłą. Nawet Jerzy Urban, wyrwany
ciemną nocą ze snu, na pytanie, „kto rządzi w Polsce - Jaruzelski czy Duda?”,
odpowie bez wahania: Kaczyński.
Nie ma co owijać w
bawełnę: nasz Trump jest o klasę lepszy od ich Trumpa. Raczej warto się
zastanowić, jak to się dzieje, że na czele największego mocarstwa, które ma
więcej Nagród Nobla niż reszta świata razem wzięta, staje ktoś taki jak Donald
Trump, który musi uznać wyższość Jarosława Trumpa z dalekiej Polski? Jak
wszyscy wielcy politycy, panowie mają dużo wspólnego. Na przykład podzielają
(zresztą z wzajemnością) niechęć do mediów. W jednym numerze tygodnika „The
New Yorker” sprzed kilku tygodni czytelnicy doliczyli się 17 karykatur i
rysunków niechętnych Donaldowi T. Numer wyborczy miał na okładce rysunki dwóch
ceremonii zaprzysiężenia. Na jednej Hillary przysięga na Biblię, którą trzyma w
rękach j ej mąż Bill, a na drugim Donald Trump przysięga na Biblię, którą
trzyma... Putin.
Donald Trump zwany
jest czasami Dużym Trumpem, ponieważ mierzy 190 cm wzrostu, ale to jest
jego jedyna przewaga. Nasz Trump jest wielki inaczej - góruje rozumem,
doświadczeniem, kulturą. Co jeszcze łączy obu Trumpów, to niechęć do imigrantów
i uchodźców. Ich Trump uznaje tylko nieliczne wyjątki, do których zaliczamy
Ivanę (182 cm)
i Melanię (180 cm).
Nasz Trump jest bardziej konsekwentny i nie uznaje wyjątków, nawet gdyby miały
dwa metry. Duży Trump przewiduje deportację milionów nielegalnych imigrantów (z
wyjątkiem modelek) oraz budowę muru wzdłuż granicy z Meksykiem, i to za ich
pieniądze (opodatkowanie przelewów pieniężnych z USA do Meksyku). Mały Trump
nikogo nie wysiedla i nie buduje żadnych murów. Chyba że między Polakami.
Żadnych uchodźców nie wpuści.
Tylko Donalda T., żeby go postawić przed sądem. Duży Trump
nie zbuduje muru wzdłuż Europy Środkowo-Wschodniej, bo skąd czerpałby żony?
Ich Trumpa łączy z
naszym Trumpem i to, że obaj do - szli do władzy w krajach zrujnowanych przez
poprzedników. Stan, w jakim pozostawia Amerykę Obama, jest pożałowania godny,
zresztą nie ma się czemu dziwić. Duży Trump mówi bez ogródek, że nie podoba mu
się „zbrązowienie Ameryki”. Jego hasło brzmi: „Make America great again”. Słowo
„again” („znów, ponownie”) wyraźnie wskazuje, że Ameryka była „great”, ale na
razie „great” nie jest. Nasz Trump po rzuceniu hasła „Poland in shambles”
(„Polska w ruinie”) odbudował ją w iście amerykańskim tempie, w ciągu zaledwie
kilku miesięcy kraj powstał z kolan, objął przywództwo narodów od Stambułu do
Rygi, gospodarka pędzi w zawrotnym tempie, a nasze państwo budzi podziw od
Waszyngtonu po Moskwę, ze szczególnym udziałem Rosji, Francji i Niemiec.
Kolejne podobieństwo:
jeden i drugi Trump nie cierpią elity, zresztą z wzajemnością, a także dużych
miast. Obaj są ulubieńcami białych robotników i ich rodzin, a także byłych
robotników z małych miast, gdzie upadł wszelki przemysł, a wraz z nim i
nadzieje... Obaj mają oddanych, fanatycznych zwolenników, wręcz zaślepionych,
którzy będą na nich głosować choćby się paliło i waliło. - Nasz Trump jest
wielki - mówią. Inaczej widzą ich przeciwnicy: dla nich trumpizm to głęboka
wrogość do polityki profesjonalnej, antypatia do elit merytokratycznych, dystans
wobec wartości liberalnych. Wedle Hillary Clinton amerykańscy „trumpiści” nie
mają wspólnej ideologii, to luźna, wirtualna koalicja białych nacjonalistów,
neomonarchistów, męskich szowinistów, nihilistów, konspiratorów i trolli na
portalach społecznych.
Duży Trump jest humorzasty, zarozumiały,
okrutny, mściwy, nietolerancyjny, to krętacz podatkowy, nieuk, nie zna się na
niczym poza deweloperką, kręci jak najęty - raz był za aborcją, teraz jest
przeciw, kiedyś mówił, że Reagan jest jak krowa - dużo ryczy, ale mało mleka
daje, dziś to jego idol. Bill Clinton kiedyś był dla niego wielki, dzisiaj to
„kryminalista”.
Duży Trump ma skórę
słonia, jest teflonowy, nic się do niego nie przykleja, nic mu nie szkodzi,
nawet ostrzeżenia ze strony 350 ekonomistów, w tym 8 laureatów Nobla, a także
50 byłych generałów i republikańskich specjalistów do spraw bezpieczeństwa.
Wszystko to po nim spływa jak Niagara.
Mały Trump wielu
tych cech nie posiada, kaczyzm to jednak niezupełnie trumpizm. Nasz Trump ma
świetną pamięć i jest pamiętliwy, mściwy, ale bywa łaskawy (vide Jacek
Kurski), podziela niechęć Dużego do mediów do sądów, także jego aprobatę dla
kary śmierci, cieszy się uznaniem radykałów i też ma twardą skórę, odporny
nawet na insynuacje, że jest psychiczny. Najważniejsze, że j eden i drugi jest
patriotą. Duży mówi „Put America first!”, dla Małego najważniejsza jest Polska.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz