poniedziałek, 5 maja 2014

Łatwo mnie ugłaskać



Nie koncentrowałem się na tym, żeby za wszelką cenę udowodnić zabójstwo Katarzynie W. Wolałbym, żeby okazało się, iż jej dziecko zginęło w wyniku wypadku, świat byłby wtedy lepszy

Z prokuratorem Zbigniewem Grześkowiakiem rozmawia Marcin Pietraszewski

- Pewnie pan nie uwierzy, ale jak tylko usłyszałem w radiu, że w Sosnowcu ktoś porwał dziecko, w luźnej rozmowie z kolegami z pracy, tak trochę cynicznie rzuciłem, że to pewno jakaś banalna sprawa dzieciobójstwa. Nie zaprzątałem sobie tym głowy, bo prowadziłem potężne śledztwo w sprawie katastrofy w kopalni Wujek-Śląsk, gdzie we wrześniu 2009 roku w wybuchu metanu zginęło 20 górników. Przygotowywałem właśnie zarzuty dla kilkudziesięciu pracowników dozoru kopalni...

...gdy wezwał pana szef.

- Zainteresowanie tą historią było już gigantyczne. O poszukiwaniach Madzi mówiły wszystkie stacje telewizyjne i radiowe, zdjęcia dziewczynki wylądowały na pierwszych stronach gazet i portali internetowych. Dziecka szukały tysiące wolontariuszy, ludzie na ulicach nie mówili o niczym innym. To była sprawa narodowa, wywołała niezwykłe społeczne emocje. Szefowie uznali, że uda mi się dojść do prawdy.

Wcześniej jednak prokuratur rejonowy mówił dziennikarzom, że historia z porwaniem wydaje się wiarygodna.

- A jak pan to sobie wyobraża? Cała Polska szuka dziecka, wszyscy współczują rodzicom, a my mówimy, że to jest lipa? Dziennikarze by nas pożarli. Poza tym rozgrywanie sprawy w mediach tylko zaszkodziłoby śledztwu. Wiedzieliśmy już, że Katarzyna W. jest wyrachowana, że wykorzystała w swojej opowieści prawdziwą osobę. Byliśmy pewni, że kłamie. Nie wiedzieliśmy tylko, co się stało z dzieckiem, czy wciąż żyje. Spekulowaliśmy, że mogła je komuś sprzedać albo zabrał je ktoś z rodziny.

Czym się zdradziła?

- Powiedziała policjantom, że została napadnięta przez mężczyznę w beżowej kurtce z ciemnym pasem. Bardzo dokładnie go opisała. Twierdziła, że uderzył ją w głowę i porwał Madzię z wózka. Policjanci mieli nagranie z ulicznego monitoringu. Widać, jak kilkadziesiąt minut wcześniej matka pcha wózek, a za nią idzie opisany przez nią mężczyzna. Ale po dwóch dniach policjanci odnaleźli tego człowieka, miał żelazne alibi.

Nikomu o tym nie powiedzieliście.

- Gdybyśmy wyłożyli karty, Katarzyna W. mogłaby jeszcze bardziej mataczyć i zacierać ślady. Mogłaby też nastawić przeciwko nam opinię publiczną - ogłosić, że nie potrafimy znaleźć córki, więc zwalamy na nią winę.
Oficjalnie więc policja szukała Madzi, a operacyjnie zbieraliśmy dowody, które obalały wersję porwania. Z pamiętników W. dowiedzieliśmy się, że nie chciała dziecka, że gdy dowiedziała się o ciąży, myślała o aborcji. Czuła się rozczarowana małżeństwem, które nie było takie jak jej idylliczne wyobrażenia. Jej znajomi mówili nam, że nie była emocjonalnie związana z córką, a w historii o porwaniu były poważne luki czasowe. Z każdym dniem byliśmy coraz bardziej przekonani, że szukamy ciała dziewczynki. W końcu postanowiliśmy przeprowadzić z Katarzyną W. kolejny eksperyment procesowy. Jeszcze raz miała przejść trasę z domu do miejsca porwania, planowałem wtedy wypunktować wszystkie nieścisłości, jakie pojawiały się w jej zeznaniach. Liczyłem, że się złamie i powie, co się stało z córką. Nie zdążyliśmy.

Bo?

- Katarzyna W. wyznała Krzysztofowi Rutkowskiemu, że jej córka nie żyje, wypadła jej z rąk, uderzyła głową o próg. Ciało zakopała ze strachu.

Rutkowski powiedział Katarzynie W., że ma świadków, którzy widzieli, jak sama położyła się na ziemi przy pustym wózku. Wy nie mogliście blefować?

- Nam nie wolno. Ale matka i tak nie była do końca szczera. Zabrała Rutkowskiego w miejsce, gdzie nie było ciała. Dopiero policjanci nakłonili ją, żeby pokazała, gdzie je ukryła.

Jak się zachowywała?

- Była spokojna, powiedziała, że zakopała ciało w ruinach, w parku Żeromskiego w Sosnowcu. Pojechała tam z policjantami, ale nie dopuszczono jej na miejsce. Potem mogłaby twierdzić, że wszystkie znalezione tam ślady potwierdzające jej obecność zostawiła w trakcie wykopywania zwłok. To byłby poważny błąd. Prosto z parku pojechała do prokuratury, a my przez kilka godzin dokonywaliśmy oględzin. Było tak zimno, że buty przymarzały do ziemi.

Zdołaliście unieść ten ogromny głaz, który miał ukrywać zwłoki?

- Katarzyna W. powiedziała, że zwłoki włożyła do płytkiego dołu między murem, a wielkim głazem. Nie byliśmy pewni, czy znowu nie robi nas w konia. Gdybyśmy kopali z góry, warstwa po warstwie, moglibyśmy zniszczyć znajdujące się w ziemi dowody. Technicy, niczym archeolodzy, odsłonili boczny przekrój grobu i zobaczyliśmy, czym przysypano ciało dziecka. Kopiąc z boku musieli jednak odwalić ten głaz. Następnego dnia w świat poszła fama, że ten kamień robił za płytę nagrobną. Ale matka nie potrafiłaby podnieść go sama.

Znaleźliście dowód, że tam była?

- Nie zaprzeczała temu, ale przecież w każdej chwili mogła zmienić swoje wyjaśnienia. Dlatego szukaliśmy "twardych" dowodów. W pryzmie śniegu znaleźliśmy niedopałek papierosa. Na szczęście nie zamókł i z ustnika udało się wyizolować DNA Katarzyny W. Znaleźliśmy też zasypane rękawice robocze, które matka Madzi wykorzystała do ukrycia ciała córki. Dzięki temu za paznokciami nie miała śladów ziemi, nie pokaleczyła też dłoni o gruz. Później identyczne włókna jak te z rękawic znaleźliśmy na ubraniu Madzi.

A potem policjanci wyciągnęli z ziemi zwłoki dziewczynki.

- Widok nie był przyjemny. Widziałem już setki zwłok, i to w różnym stanie rozkładu. Może to zabrzmi nieludzko, ale uodporniłem się już na takie rzeczy. Bardziej wstrząsnął mną widok ciał górników, którzy zginęli podczas wybuchu metanu. Tam było tak gorąco, że jednemu z nich torba raportówka wtopiła się ciało i nie można jej było oderwać.

Mieliście ciało dziecka...

- ...ale nie wiedzieliśmy, co było przyczyną zgonu, czy przedstawiana przez Katarzynę W. wersja wypadku jest prawdziwa i czy ktoś jej nie pomagał. Ona była wtedy podejrzana tylko o zawiadomienie o niepopełnionym przestępstwie oraz nieumyślne spowodowanie śmierci dziecka.

Ale pan wysłał wniosek do sądu o jej aresztowanie.

- Pan zaraz powie, że to był areszt wydobywczy. Ale co ja niby miałem z niej wydobywać? Przyznanie się do winy? Tak robili w PRL-u. Teraz wiemy, że człowiek ze strachu jest gotowy przyznać się do wszystkiego, byle tylko mieć święty spokój. Ten areszt był podyktowany wyłącznie obawą matactwa. Katarzyna W. od początku kłamała, a my chcieliśmy spokojnie przesłuchać świadków, zanim ona do nich dotrze. Niech pan nie zapomina, że wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, co było przyczyną śmierci dziewczynki i czy nie miała wspólnika.

Jak to nie? Wstępne wyniki sekcji zwłok potwierdziły uraz z tyłu głowy, co pasowało do wersji o upadku.

- Zwłoki były zamarznięte na kamień, patolodzy musieli je delikatnie rozmrozić. Wstępne oględziny wskazały tylko, że był taki uraz, ale nie potwierdziły, co było przyczyną zgonu. Badania tomograficzne nie wykazały uszkodzenia rdzenia kręgowego. Potrzebne były szczegółowe badania histopatologiczne pobranych tkanek, to miało zająć kilka tygodni. Musieliśmy zdecydować - rozcinamy niezwykle ważny szyjny odcinek kręgosłupa, ryzykując utratę dowodów, czy konserwujemy go do dalszych badań. Zdecydowałem się czekać na wyniki. Teraz wiemy, że to była słuszna decyzja.

Nie uwierzył pan w wersję o nieszczęśliwym wypadku?

- Ja się nie uprzedzam do wersji podejrzanych. Wtedy wiedziałem tylko, że wersja o porwaniu dziecka jest nieprawdziwa, i nie mogę podważyć tego, że dziewczynka mogła wypaść matce z rąk. W sprawach związanych z tajemniczymi zgonami zawsze zlecam bardzo szczegółowe badania. Kryminalistyka jest królową nauk śledczych. Jeśli w ciągu 48 godzin nie zabezpieczy się odpowiedniego materiału dowodowego do badań, on przepada, a śledztwa toczą się latami. I nawet jeśli po czasie znajdzie się jakiś ślad, jakąś próbkę, to trudno ją wykorzystać, bo nie ma jej z czym porównać. Lepiej więc wziąć do badań więcej materiału, niż potem żałować. Na wyniki można poczekać.

Zaniepokoił się pan, kiedy Katarzyna W. próbowała się zabić w areszcie?

- Szybko się okazało, że to był pic na wodę. Rozpuściła w szklance trochę proszku do mycia naczyń i udała, że to połknęła. Nic się jej nie stało, nie pozwoliła nawet, żeby zbadał ją lekarz. To był kolejny element jej gry.

Wkurzył się pan, kiedy kilka dni potem sąd wypuścił Katarzynę W. na wolność?

- To była samodzielna decyzja niezawisłego sądu. Ja jestem wyjątkowo spokojnym facetem, zwłaszcza w sprawach zawodowych. Sąd trochę nam pokrzyżował plany, gdyż zmusił do zmiany kolejności i tempa czynności. Poza tym nic się nie stało.

W marcu po raz pierwszy powiedzieliście, że sprawdzacie wersję morderstwa. Dlaczego?

- W śledztwie zawsze rozpatruje się wszystkie prawdopodobne wersje zdarzeń. A to, że doszło do zabójstwa, było zaś wysoce prawdopodobne. Psycholodzy stwierdzili, że Katarzyna W. nie ma uczuć wyższych i jest patologiczną kłamczynią. Wiedzieliśmy, że krótko przed śmiercią dziecka sprawdzała w internecie informacje, jak zabić bez śladu, ile kosztuje pogrzeb dziecka, ile dostaje się zasiłku. To jeszcze nie dowód zabójstwa, bo każdy może sprawdzać w internecie, co chce. Ale była to poszlaka, której nie mogliśmy zignorować. Z zeznań i ustaleń wynikało, że przed śmiercią matka oglądała film "Kolor zbrodni". To opowieść o kobiecie, która zgłasza porwanie syna i oskarża o to niewinnego człowieka. Okazuje się, że sama zabiła dziecko.

To i tak za mało.

- Naprawdę nie koncentrowałem się na tym, żeby za wszelką cenę udowodnić tej kobiecie zabójstwo. Szukałem prawdy - tylko tyle i aż tyle. Wolałbym, żeby okazało się, iż to dziecko zginęło w wyniku wypadku, świat byłby wtedy lepszy. W czasie śledztwa pojawiło się nawet podejrzenie, że Madzia mogła mieć raka, bo w pobranych tkankach rdzenia mózgowego znaleziono obce komórki. Onkolodzy z Centrum Zdrowia Dziecka wykluczyli nowotwór. Stwierdzili, że to fragmenty móżdżku, które zostały wepchnięte do rdzenia. Powołaliśmy więc zespół najlepszych w kraju ekspertów medycyny sądowej. Mieli wyjaśnić, co się stało.
Czyli czy dziewczynka została uduszona.

- No tak, ale to przecież nie musiało być uduszenie zbrodnicze. Dziecko mogło się zakrztusić. Należało wyeliminować wszelkie możliwe przyczyny uduszenia, żeby znaleźć tę jedyną...

Kiedy pan zyskał pewność, że Katarzyna W. zamordowała córkę?

- W lipcu, gdy dostałem opinię o przyczynie śmierci Madzi. Była jednoznaczna - dziewczynka została uduszona gwałtownie, w wyniku działania osób trzecich. Z takim dowodem nie sposób dyskutować. To zmieniało też układ wcześniej zebranych dowodów. Wpisy w pamiętniku czy w internetowej wyszukiwarce nabrały nowego znaczenia. Po przesłuchaniu kilkudziesięciu świadków, analizie połączeń telefonicznych oraz punktów logowań ich telefonów komórkowych mieliśmy pewność, że Katarzyna W. była ostatnią osobą, która widziała córkę żywą. Przedstawiliśmy jej zarzut zabójstwa dziewczynki i po raz kolejny złożyliśmy wniosek o tymczasowe aresztowanie.

I wtedy nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji.

- Sąd ponownie wypuścił ją na wolność. Katarzyna W. była jedyną znaną mi osobą w Polsce, która z zarzutem zabójstwa nie siedziała w areszcie.

Jak zareagowała, kiedy zarzucił jej pan zabójstwo córki?

- Była niesamowicie spokojna. Gdyby mi ktoś powiedział, że jestem podejrzany o coś, czego nie popełniłem, chyba by mnie rozniosło. Ona przyjęła to bez emocji. Była zimna jak głaz. Jej znajomi są podobni. Kiedy ich przesłuchiwałem, miałem problem z odczytaniem ich emocji. Po raz pierwszy w karierze spotkałem się z taką sytuacją. Ale może to efekt różnicy pokoleń? Oni wszyscy mieli niewiele ponad 20 lat.
Była trudną przeciwniczką?

- To bardzo inteligentna kobieta z patologiczną skłonnością do kłamstwa i manipulacji.

Gdy była wolna, na każdą konferencję prokuratury odpowiadała wywiadami w tabloidach. Drażniła pana?

- Nie. Nie chcę też oceniać, czy budowanie popularności na śmierci dziecka, robienie zdjęć w bikini na koniu jest moralne, czy nie. Rolą prokuratora nie jest stanie na straży moralności. Z punktu widzenia śledztwa to było dobre, bo rzeczy, które opowiadała mediom, świadczyły o tym, że dalej mataczy.

Kiedy przestała się stawiać na policji, spekulowano, że nie wytrzymała presji i popełniła samobójstwo.

- Ani przez moment w to nie wierzyłem. Psychologowie i psychiatrzy nie znaleźli u niej skłonności autodestrukcyjnych. Była przecież królową życia, po co miałaby się zabijać?

Długo pan sprawdzał, czy Katarzynie W. nikt nie pomagał ukryć ciała?

- Do ostatniego dnia śledztwa. I po raz pierwszy, z powodu medialnych spekulacji, przeprowadziłem negatywną selekcję podejrzanych. Ale jestem pewien, że kobieta działała sama. Brak jest jakiegokolwiek dowodu, by było inaczej.

Męża Katarzyny pan podejrzewał?

- Tak jak każdego członka rodziny. Kiedy znaleźliśmy ciało Madzi, chciałem go sprawdzić i poprosiłem o identyfikację zwłok. Nie była to głęboka rozpacz, ale okazał wzruszenie. Nie było jednak tak, jak napisał w swojej książce, że zobaczył ciało córki po sekcji. Nie jestem potworem, żeby pokazywać ojcu pocięte ciało dziecka.
Rozpoczął się proces, pan się bał porażki?

- Nigdy nie wiadomo, czym skończy się proces, ale byłem pewien, że zebrałem mocny materiał dowodowy. Opinia biegłych była nie do podważenia, a uzupełniał ją ciąg poszlak wskazujących na motyw zabójstwa. W sądzie byłem spokojny.

Ale gdy obrońca Katarzyny W. zaczął forsować teorię laryngospazmu, czyli że dziecko zmarło w wyniku skurczu krtani, myślałem, że wstanie pan razem z biurkiem.

- (śmiech) Odniósł pan takie wrażenie, bo jestem dużym człowiekiem, ale mimo moich gabarytów łatwo mnie ugłaskać. Nie podnoszę głosu, a kto mnie zna, to wie, że jak jestem wściekły, mówię powoli i cicho. Jestem kryminalistykiem i przechodziłem szkolenia z zakresu medycyny sądowej. Obrońca oskarżonej chyba nie. Teoria laryngospazmu była równie prawdziwa jak to, że Leo Messi gra w Realu Madryt. Zresztą laryngospazm został wykluczony przez biegłych w toku badań.

Proces trwał pół roku, a pan stał się najbardziej rozpoznawalnym prokuratorem w Polsce.

- Z moją posturą trudno się ukryć w tłumie. Moja córka zaczęła się skarżyć, bo koledzy się śmiali, że znowu widzieli tatę w telewizji. Gdy robiłem zakupy, obcy ludzie zaczepiali mnie i wypytywali o sprawę. To były opinie pełne emocji, czasami naładowane nienawiścią do oskarżonej. To mi uświadomiło, jak ludzie czuli się zawiedzeni i oszukani przez Katarzynę W.

Dlatego domagał się pan dla Katarzyny W. dożywocia?

- Popełniła najgorszy z możliwych czynów, a psychologowie ocenili, że w jej przypadku nie ma szans na resocjalizację, że jest niebezpieczna, szafuje życiem innych. Takiej osobowości nie zmieni wycinanie różyczek z papieru ani pogadanki z więziennym wychowawcą.

Sąd skazał ją na 25 lat.

- Kara powinna być adekwatna do stopnia zawinienia, uwzględniać społeczną szkodliwość czynu, cel prewencyjny oraz jak wpłynie na społeczną świadomość prawną. W przypadku Katarzyny W. mówimy o najwyższym stopniu zawinienia. Zaplanowała zabójstwo własnej córki i zamordowała ją, bo chciała zmienić swoje życie. To najgorsza z możliwych pobudek. Nie ma nic bardziej szkodliwego społecznie od pozbawienia kogoś życia. Pytam: co jeszcze trzeba zrobić, żeby zasłużyć na dożywocie? Sąd może wziąć pod uwagę okoliczności łagodzące, jak skrucha czy przyznanie się do winy. Tyle że w tym wypadku nie mieliśmy do czynienia ani z jednym, ani z drugim. Dlatego złożyliśmy apelację. Dalej podtrzymujemy żądanie dożywocia.

Po wyroku podziękował pan wszystkim, którzy pomogli panu dojść do prawdy.

- Przecież nie jestem Sherlockiem Holmesem samotnie rozwiązującym sprawy w zaciszu gabinetu. Gdyby nie technicy kryminalistyczni, laboranci, biegli, oficerowie policji, inni prokuratorzy czy asystenci w prokuraturze, nigdy nie oskarżyłbym Katarzyny W. o zabójstwo. Zostałaby osądzona za nieumyślne spowodowanie śmierci córki i cieszyłaby się wolnością.

Został pan Prokuratorem Roku. To nagroda za sukces?

- Ależ ja nie miałem pojęcia, że jest taki konkurs! Parę miesięcy temu przełożeni powiedzieli, że mnie zgłosili, ale nie ekscytowałem się tym, bo nie jestem łasy na tytuły czy komplementy. Teraz pan pomyśli, że gadam jak uczestniczka konkursu Miss World, ale naprawdę byłem zaskoczony wygraną. Tytuł przyjąłem jednak z pokorą. W nagrodę dostałem dyplom i eleganckie piórko, którym będę teraz podpisywał akty oskarżenia. No i zwyczajowo nagrodzono mnie, dając mi więcej nowych spraw do prowadzenia (śmiech) .

Ma pan do czynienia z zabójstwami, strasznymi zdarzeniami. Przynosi pan to potem do domu?

- Długo pracowałem nad tym, żeby nie przenosić emocji z pracy do domu, w końcu się nauczyłem. Oczywiście są sprawy, na które nie ma rady - telefon o zdarzeniu dzwoni podczas świątecznego obiadu, seansu kinowego czy weekendowego wyjazdu. Nie można o określonej godzinie ogłosić fajrantu, zamknąć akt w szafie i spokojnie iść do domu. Czasami trzeba pracować bez przerwy nawet przez kilka dni, jedząc w biegu i śpiąc w samochodzie. To, co noszę w głowie, zawsze tam zostaje, zawsze gdzieś w głębi duszy myśli się o sprawach, analizuje dowody, zdjęcia, wygląd miejsca zdarzenia, układa zdania uzasadnienia. Jednak gdy przekraczam próg mieszkania, staram się ten cały syf zostawić za drzwiami. W końcu my, prokuratorzy, dotykamy "ciemnej strony mocy", spoglądamy w otchłań po to, by inni nie musieli tam spoglądać. Nawet gdybym chciał, nie mogę mówić o sprawach poufnych czy tajnych, zresztą tak jest lepiej dla mojej rodziny. Gdy jestem z rodziną w parku, chcę, by cieszyli się widokiem jeziora, lasku i łąki - po co im wiedzieć, że kiedyś w tym jeziorze utopiono pod lodem dziecko, w lasku zgwałcono brutalnie nastolatkę, a na łące zakopano ciało skatowanego dłużnika? Bez tej wiedzy życie jest weselsze.

W sprawie Madzi też stosował pan tę zasadę?

- Oczywiście! To, że cały kraj żył tą sprawą, nie oznaczało, że ja też musiałem. Miałem do czynienia z wieloma okropnościami. Śmierć tego dziecka wcale nie była największym z nich.
Nie wyobrażam sobie czegoś bardziej okropnego.

- 25 grudnia 1999 lub 2000 roku, Boże Narodzenie, ludzie wracali z kościoła. A ktoś znalazł na śmietniku zwłoki noworodka. Leżały na papierach po prezentach, wśród skórek pomarańczy i papierków po cukierkach. Ten widok mną wstrząsnął. Policjanci, chłopy jak byki, a płakali jak bobry. Po tej historii stwierdziłem, że nigdy więcej nie będę przynosił pracy do domu.

Żona nie była ciekawa, nie pytała o szczegóły?

- Moja żona wie, że o pewne rzeczy nie powinna pytać. Jest też bardzo wyrozumiała, np. zachowywała spokój w sytuacji, gdy przyjeżdżaliśmy do jej mamy na obiad, a ja dostawałem wezwanie do zgonu. Była w tym niewytłumaczalna regularność, która na szczęście się skończyła.

Pan jest Ślązakiem?

- Jożech je synek ze Drajoka, ze familoków. Staroszek zginyli aże przed wojnom, na grubie. Starzyk byli inżyniyrem, uojciec sztajgnuł na magistra inżyniyra, jo ich wszystkich przeskoczył i ostołech dochtorym kryminalistyki (śmiech). (Jestem chłopcem z katowickiego Załęża, wychowałem się w familokach. Pradziadek zginął przed wojną w kopalni, dziadek był inżynierem, tata został magistrem inżynierem, a ja ich wszystkich przeskoczyłem i jestem doktorem kryminalistyki). Taka klasyczna na Śląsku równia pochyła. Posługuję się językiem polskim i śląskim, zresztą w tej pracy jest to konieczne. Bardzo wiele osób używa śląskiego, czasami łatwiej im zeznawać w tym języku, szkolna polszczyzna ich krępuje, starają się dobierać słowa, podczas gdy po śląsku mówią swobodniej, bardziej otwarcie. Jako prokuratorowi przydaje mi się także śląska pracowitość, upór i drobiazgowość oraz brak skłonności do ułańskiej fantazji i budowania zamków na piasku.

Dlaczego został pan prokuratorem?

- Odkąd pamiętam, chciałem zostać prawnikiem, ale nie adwokatem. To specjalizacja, w której trzeba umieć się sprzedać, wykazać się duchem przedsiębiorczości. Nie moje klimaty. Ja umiem walczyć, ale nie o własne sprawy. Na targu mam problem, aby utargować 5 zł, ale przed sądem potrafię wywalczyć wysokie zadośćuczynienie za krzywdę. Już po liceum wiedziałem, że zostanę prokuratorem.

A skąd zamiłowanie do kryminalistyki?

- Bo to - jak mawia pan Piotr Bałtroczyk - fajne zajęcie, jak picie wódki (śmiech) . Mam smykałkę do wynajdywania drobiazgów i łączenia ich w całość. To pasjonujące, jak po zapachu, nitce materiału, włosie czy fragmencie naskórka można ustalić sprawcę przestępstwa. Gdy pracowałem w Tychach, prowadziliśmy sprawę kiboli, którzy napadli na dwóch bezdomnych i skatowali ich kijami bejsbolowymi. Znaleźliśmy jeden z tych kijów, miał ślady po psich zębach. Kiedy zatrzymaliśmy podejrzanych, okazało się, że jeden z nich ma rottweilera. Świadkowie zeznali, że lubił się z nim drażnić, wkładając mu kij do pyska. Zrobiliśmy więc odlew zębów psa, pasowały idealnie do śladów na kiju. Chłopak się już nie wywinął. Pan się ze mnie śmieje?

Cieszę się, bo mówi pan o tym z taką pasją.

- Tak się czyni sprawiedliwość. Oczywiście sprawiedliwość absolutna nie istnieje, ale ja naprawdę czuję, że dzięki mojej pasji na świecie jest trochę normalniej.

Zdarza się panu przegrać w sądzie?

- Jeśli wyłączymy przedawnienia, to właściwie się nie zdarzyło.

Pamięta pan swoje pierwsze samodzielne śledztwo?

- Nie, bo kiedy skończyłem aplikację, jako nowy, koledzy zarzucili mnie swoimi sprawami, do których nie mieli serca. To u nas taka stara świecka tradycja. Ale pamiętam pierwszego podejrzanego, którego aresztowałem. To był znany w Tychach włamywacz. Przedstawiłem mu kilkadziesiąt zarzutów, a on miał nieprawdopodobne wytłumaczenie dla każdego z nich. Twierdził np. że poszedł w krzaki zrobić siusiu i znalazł kasę fiskalną skradzioną z jakiejś hurtowni. Przyznał się tylko do jednej kradzieży. Potwierdził, że wybił szybę w sklepowej witrynie i ukradł materac, na którym spał potem w zsypie na śmieci. Kiedy go zapytałem, dlaczego przyznał się akurat do tego czynu, stwierdził, że ktoś mu ten materac ukradł, i chciał złożyć zawiadomienie o przestępstwie.

Zazdrości pan...

- ...kolegom, którzy potrafią prowadzić sprawy gospodarcze. Tam jest ogromna trudność wychwycenia przestępstwa, bo przecież różnica między ryzykiem gospodarczym a "przewałem" jest niewielka. Trzeba udowodnić, że miało się zamiar ten "przewał" zrobić. W moim przypadku jest łatwiej. Ktoś został postrzelony, ktoś strzelał. Trzeba tylko jedno połączyć z drugim.

Za rządów PiS-u chciał pan to rzucić.

- Widzę, że przygotował się pan do rozmowy (śmiech). Ale to nie tak, żeby zaraz "rzucić". Powiedzmy, że nie do końca podobała mi się ówczesna polityka firmy. Uważałem, że niektóre działania, może i wynikające z dobrych chęci, ale robione na hura, szkodzą firmie. To wynikało z przyczyn czysto profesjonalnych, broń Boże nie politycznych - jestem apolityczny i jeśli trzeba, bez skrupułów stawiam zarzuty zwolennikom wszelkich partii, jak i bezpartyjnym, wierzącym czy ateistom. Zresztą było, minęło.

Bandyci panu grozili?

- Nie doświadczyłem takich sytuacji. Ja nie krzywdzę ludzi, nie prześladuję, tylko wykonuję swoją robotę. Każdemu według zasług - tylko tyle i aż tyle. W każdym staram się widzieć przede wszystkim człowieka. Nikogo na wstępie nie przekreślam, nie uprzedzam się. I moi podejrzani zdają się to doceniać. Mieszkam na tyskim osiedlu, gdzie niejeden facet był podejrzanym, a nawet siedział w moich śledztwach. Nie mają pretensji, wiedzą, że dostali to, na co według prawa zasłużyli. Kłaniamy się sobie, czasami przychodzą po poradę w codziennych problemach.

Naprawdę nie ma pan prawa jazdy?

- Kto jest pana informatorem!? Nie prowadzę auta, bo na drogach jest wystarczająco niebezpiecznie bez Zbigniewa Grześkowiaka za kierownicą. Do pracy dojeżdżam pociągiem, dzięki temu mam czas na czytanie. Kupiłem sobie czytnik e-booków, mam w nim kilkaset książek - od historycznych, przez fantasy, po kryminały.

Kryminały pana nie nudzą?

- Wręcz przeciwnie, pozwalają mi zrozumieć motywacje ludzi do popełniania przestępstw. Wie pan co, musimy kończyć.

Bo?

- Moja cierpliwa żona, czekająca z obiadem, może jednak nie wytrzymać i mnie zabije. Jeśli jednak przeżyję, pobawię się z córką, a wieczorem odpalę komputer i zagram w "Diablo3" lub "Fallout". Nawet pan nie wie, jak to mnie relaksuje...

40 lat, prokuratorem jest od 1997 r. Najpierw prowadził śledztwa w Prokuraturze Rejonowej w Tychach, w 2007 r. delegowano go do Prokuratury Okręgowej w Katowicach. Zajmował się tam przypadkami użycia broni przez policjantów, katastrofami górniczymi, tropił też właściciela firmy utylizującej odpadki medyczne, który przemielił kilkadziesiąt ton fragmentów ludzkich ciał i przechowywał we własnym ogródku. W styczniu 2012 r. przejął śledztwo dotyczące śmierci półrocznej Madzi z Sosnowca. Obecnie delegowany do pracy w wydziale zwalczania przestępczości zorganizowanej Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach. Mieszka w Tychach wraz z córką i żoną

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz