Show-biznes mnie
troszkę rozczarował. W dupie mam, co o mnie powiedzą, jestem za stara, żeby
kokietować – mówi ILONA ŁEPKOWSKA.
Rozmawia IZABELA SMOLIŃSKA
Podobno Ilona Łepkowska porzuca
seriale. Znowu. Ile razy można?
Ilona Łepkowska: Odchodzę z posady producenta „Barw szczęścia”. Tym razem definitywnie,
choć nie jest to łatwe. Próbowano mnie zatrzymać, bo odejście współproducenta i
głównego pomysłodawcy fabuły to zawsze dla serialu ryzyko.
Dlaczego teraz?
To przyszło z zewnątrz. Szykowałam
się do atrakcyjnego urlopu, kiedy nagle się okazało, że przez potworny ból nie
mogę się ruszyć. Nawalił kręgosłup. Miesiąc nie wstawałam z łóżka, ale mimo to
na silnych lekach przeciwbólowych musiałam sprawdzać materiały literackie i zatwierdzać
odcinki serialu przed montażem. Miałam też sen, w którym jakaś serialowa postać
pomieszała mi się z prawdziwymi ludźmi. Wtedy powiedziałam sobie: „Łepkowska,
zaczyna ci odbijać szajba, czas z tym kończyć!”. Po prostu mam dość. Każdy
normalny człowiek ma czasem prawo, żeby zachorować, odpocząć.
A pani sobie takiego prawa nie
dawała.
Bo zawsze mi się wydawało, że
muszę dawać sobie radę ze wszystkim. Trzy lata temu miałam poważną operację
barku. Zamiast dochodzić do siebie, nauczyłam się używać myszki lewą ręką i
poprawiałam tak na komputerze odcinki. Po takiej operacji lekarze dają trzy
miesiące zwolnienia. Ja wzięłam trzy dni. Tylko na pobyt w szpitalu.
Może trudno się pani pogodzić z
tym, że polska branża filmowa się bez pani nie zawali.
Nie zawali się na pewno. Mój tata
mawiał, że cmentarze są pełne ludzi niezastąpionych. Ale z drugiej strony to on
zaszczepił we mnie to - chwilami nadmierne - poczucie odpowiedzialności. Wie
pani, ja nie potrafię się po prostu wyłączyć. Proponowano mi na przykład, żebym
jednak nie zostawiała całkowicie „Barw szczęścia”, żebym trochę je nadal
doglądała. Tylko że ja tak nie umiem. Nie
potrafię przeczytać źle napisanego odcinka i machnąć ręką. Albo coś się robi
porządnie...
Albo wcale. Podobno często mówi
to pani swoim aktorom.
Tak mówię? Być może. Bywam szczera
i apodyktyczna.
Stawia im też pani brutalne
ultimatum: „Albo grasz u mnie, albo wcale”.
Takie podpisujemy z nimi umowy. Odpowiadam
za produkcję serialu, za jego poziom, za to, co dostaną widzowie. Na ogół jestem bardzo konkretna, więc sprawiam wrażenie
ostrej. Jednak moim zdaniem w głębi duszy jestem aniołem, tylko nikt tego nie
widzi.
I anioł właśnie się zmęczył?
Anioł zaczął się uczyć, jak być
dobrą dla siebie samej. Od dłuższego czasu, siadając do laptopa, miałam odruch
wymiotny. Stwierdziłam, że to bez sensu, i swojej decyzji jestem dziś
absolutnie pewna.
Złośliwi mówią, że to pani
odchodzenie to tak naprawdę podbijanie stawki...
Bzdura. Pieniądze w pracy to ważny
motyw. Ale w tej chwili żadne argumenty, także natury finansowej, nie są w
stanie mnie zatrzymać.
Przyzna pani jednak, że
serialowa produkcja to komfort finansowy. Za taśmową produkcją idą taśmowe
przelewy.
Oczywiście. Tylko komfort
przestaje być komfortem, jeżeli człowiek dobrze zarabia, a nie ma kiedy z
przyjemnością wydać tej kasy.
Jakoś trudno mi współczuć...
Żeby było jasne: nie narzekam.
Jestem szczęśliwa, że praca, którą wykonuję i w której odniosłam sukces, daje
mi dochody pozwalające spokojnie żyć. Tylko co z tego, że mam pieniądze na to,
żeby pojechać na drugi koniec świata, jeżeli nie mam możliwości, żeby urwać się
z pracy na dłużej niż tydzień? Tymczasem czas pędzi nieubłaganie. Niedługo
kończę sześćdziesiątkę, mam prawo zwolnić tempo. Powoli dochodzę do wniosku,
że nic nie muszę. Że mogę sobie po prostu
pójść wieczorem spacerkiem z mężem i psem na lody. Mam też ogródek przy
mieszkaniu i wielki ogród przy domu na wsi, w których ciągle jest coś do
zrobienia. Mam też nowe projekty.
A więc jednak. Jakieś
szczegóły?
Na pewno nie będę już producentem
i głównym scenarzystą jakiegoś serialu jednocześnie. Na pewno nie wezmę na
siebie żadnego „tasiemca”, bo to obowiązek, który przez lata nie pozwala
odejść. Jeśli będę wymyślać jakiś serial, to nie sama, tylko z kimś, żebym nie
miała wszystkiego na głowie. I najwyżej jakieś 13 odcinków w sezonie, raz w
tygodniu. Chcę też robić zupełnie nowe rzeczy. Zdecydowałam się zainwestować
swoje prywatne pieniądze w artystyczny projekt fabularny mojej koleżanki
Natalii Korynckiej - Gruz. Z pełną świadomością, że mogę na tym stracić. Ale
pomyślałam - dlaczego nie? Zrobiłam w życiu tyle komercji, że może czas zrobić
coś dla przyjemności i „honoru domu”. Wyszedł dobry film z bardzo dobrą
obsadą. Podoba się tym, którzy go już widzieli w wersji roboczej.
Pani ogląda swoje produkcje?
W telewizji? Nie, tylko na
montażu. Nie oglądam też swoich dawnych
seriali.
A cudze?
Chętnie, najchętniej longiem, na DVD. Ale seriale, nie opery mydlane. Teraz na przykład „Dynastię
Tudorów”, już trzeci sezon. Na te, które pokazuje na bieżąco telewizja, nie mam
czasu. Nie jestem osobą, która przychodzi do domu o 16.30, bo o 16.10 ma
autobus spod biura, a potem szybko obiera kartofle, żeby zdążyć z obiadem na
„Klan”. Ciężko pracuję, w różnych godzinach, poza tym prowadzę dość intensywne
życie towarzyskie, staram się bywać w teatrze i w kinie. Więc nie oglądam.
Najwyżej przypadkiem zerknę na kawałek jakiejś dawnej produkcji.
Na przykład?
„M jak miłość”. Niedawno
stwierdziłam, że trzech czwartych postaci w ogóle nie znam. To po co mam
oglądać?
I pomyślała pani sobie:
„Kurczę, co oni zrobili z takim fajnym serialem”, tak?
Miałam tak. I przy „Na dobre i na
złe”, i przy „emce”. Ale na szczęście w porę puknęłam się w głowę. Oddałam,
więc to nie jest już moje i nic mi do tego.
Wyobrażam sobie, że pani
następczyni nie miała łatwo.
Oj, nie miała. Próbowałam ją na
początku nakierowywać, poprawiać. Ona się straszyła, ja byłam zła. Wszyscy,
którzy pracują po mnie, są w trudnej sytuacji. Zresztą wiele osób uważa, że
nadal robię „Na dobre i na złe” choć przestałam jakieś 12 lat temu, podobnie
jest z „M jak miłość”, przy którym też już nie pracuję dobrych kilka lat. To
wkurza moich następców, ale czasem też mnie, bo czuję się przez to
odpowiedzialna za zjawisko, które nie zawsze mi się podoba.
Czyli?
Kiedy zaczynałam „Klan”, to był
pierwszy z tak długich polskich seriali telewizyjnych. Staraliśmy się z
Wojtkiem Niżyńskim robić go najlepiej, jak potrafiliśmy.
Po czym nagle się okazało, że
każdy kolejny serial to kura znosząca złote jajka. Więc tych seriali zaczęło
być coraz więcej, w tym samym czasie na rynek weszły tabloidy, pojawili się
celebryci. Seriale stały się liczniejsze i w większości bardzo powierzchowne, a
kryzys sprawił, że w dodatku muszą być coraz tańsze. Coś, co było przed dziesięciu laty przyzwoitą rozrywką z
głębszym sensem, staje się coraz częściej papką. Przykre.
Ale dochodowe. Wzięła pani
kiedyś jakiś serial, żeby spłacić kredyt?
Nie musiałam, bo nigdy niczego na
kredyt nie kupiłam. I nie dlatego, że dostałam mieszkanie od rodziców,
odziedziczyłam majątek po babci czy cioci. Po prostu zawsze starałam się żyć na
miarę swoich dochodów. Nie wydawałam nawet w myślach pieniędzy, których nie
miałam na koncie.
Tyle że raczej zawsze pani
miała.
Wcale nie. Dziś powodzi mi się
dobrze, ale nie zawsze tak było. Kiedyś byłam samotną matką, bez alimentów, bo
znudziło mi się szarpanie po komornikach z byłym mężem. Utrzymywałam córkę sama
i miałam dokładnie tyle, ile zarobiłam. Jedyne, co zawsze miałam w domu, to 100
zł w pudełku na prywatnego lekarza, bo córka często chorowała. Może dlatego do
dziś uważam, że kupowanie torebki za 5 tys. zł czy sukienki za 15 tys. jest
niemoralne i głupie. Wie pani, jak dzisiaj patrzę na przykład na Piotra
Adamczyka, którego zresztą znam i cenię, i widzę go non stop w serialu albo w
reklamach, to zastanawiam się, gdzie jest granica. I czy naprawdę tak trzeba.
Pani chyba też ceni komfort.
Bardzo lubię pojechać za granicę,
ale nie mam problemu z lataniem tanimi liniami albo mieszkaniem w dwugwiazdkowym
hotelu. Trzy to dla mnie maks.
Nie wierzę.
OK, zdarzyło mi się kiedyś nocować
w pięciogwiazdkowym, ale nie było to dla mnie żadne przeżycie. Po prostu wiem
już, jak to wygląda, i tyle. Nie że jestem kutwą, tylko myślę sobie: po co?
Jeśli jadę do Toskanii, to przecież nie po to, żeby mieć łoże z baldachimem czy
łazienkę z jacuzzi i w nim siedzieć, tylko żeby chłonąć piękno, które nas tam
otacza. Wydawanie kasy na Ritza to dla mnie kompletnie bez sensu. Nie muszę
zarabiać coraz więcej i więcej. Byłam jedyną osobą z kierownictwa „Barw
szczęścia”, która protestowała przeciw zwiększeniu liczby odcinków do pięciu
razy w tygodniu. Taka taśma produkcyjna mi nie odpowiada. Dla mnie zawsze
bardziej będzie się liczyła jakość niż ilość. I to, o czym chcemy widzom
opowiadać, a nie ile razy w tygodniu.
W „Barwach szczęścia” pojawił
się wątek homoseksualny.
Nie tylko się pojawił, to nadal
jest jeden z głównych wątków.
A serial jest emitowany w
telewizji publicznej.
Wprowadziliśmy go, kiedy prezesem TVP był Piotr Farfał. No i co?
To, że dzięki pani obyczajowa
rewolucja trafiła pod strzechy.
Nie mam takiego poczucia. Chociaż
gdyby mi kazano tego geja z filmu usunąć, zagroziłabym, że odejdę.
Nie tylko pani nie usunęła, ale
jeszcze wprowadziła w ten gejowski wątek dziecko.
Kiedy zaproponowałam to na
naradzie scenariuszowej, zapadła na moment cisza. Fakt.
Sporo widzów też miało problem.
No bo ten Władek taki fajny i
jeszcze świetny ojciec, tylko, cholera, czemu gej! ? A ja od początku chciałam,
żeby to był ktoś, kogo każdy chciałby mieć za syna czy zięcia. Jestem
przekonana, że wielu pomogliśmy zrozumieć, że orientacja seksualna nie wiąże
się z tym, czy ktoś jest dobry, czy zły.
Myśli pani, że wrócimy jeszcze
do mądrych seriali?
Liczę na to, że doczekam takiego
momentu. Może zrobi to telewizja publiczna, która ma przecież misję do
spełniania? Podobno polskie HBO przymierza się do serialu o Jagiellonach.
Byłoby świetnie, bo jeżeli oglądamy „Dynastię
Tudorów” czy „Rodzinę Borgiów”, to dlaczego nie mamy się zająć naszą historią?
Nie rozumiem na przykład, dlaczego nie zrobiliśmy jeszcze serialu o Marii
Skłodowskiej-Curie. To nie tylko dwa Noble, ale i fascynujące życie osobiste.
Może pani powinna?
Bardzo chętnie, jeżeli tylko
pojawi się propozycja. Człowiek ma jakieś obowiązki wobec własnego dziedzictwa.
Źle się czuję z tym, że te nasze telewizje tłuką jeden show za drugim.
Widzowie to lubią.
Ja czasami też. Na przykład
programy kulinarne. Ale nie może być tak, że kupujemy tylko zagraniczne
formaty, a własne zarzynamy, jak to się stało
z „Szansą na sukces”.
Czasem się jednak nam udaje.
„Rodzinka” świetnie się przyjęła.
Podobnie jak „Niania”. Tyle że
najpierw wkłada się ogromny wysiłek, żeby taki serial przystosować do lokalnego
rynku, a potem przez cały czas ma ograniczenia i buli kasę zagranicznym twórcom
i producentom. A nasi scenarzyści nie mają możliwości pokazać, na co ich stać.
To bez sensu. Nie chodzi mi o to, żebym to ja zarabiała. Ale niech to robią
młodzi. Niech się rozwijają, uczą. Nie bądźmy kolonią, do której się przywozi
paciorki.
Kilka oryginalnych produkcji
też mieliśmy. Np. doskonałą „Głęboką wodę”. Serial, który dostał Prix Italia.
I zginął.
Bo był za smutny, za trudny, za
ponury, w dodatku dotykał drastycznych problemów biedy i wykluczenia
społecznego. Tymczasem my, polscy przeciętni widzowie, lubimy, żeby było
ładnie i kolorowo, żebyśmy mogli podpatrzeć w serialowych dekoracjach jakąś
ładną lampę, która właśnie by nam pasowała do salonu. Ja się czuję z tym bardzo
źle. Najpierw zatrudniało się aktorów. Potem zaczęło się zatrudniać osoby,
które nie są aktorami i które nawet nie mają talentu, ale za to regularnie
ustawiają się na ściankach. A dalej ? Dalej jest już tylko „Ekipa z Warszawy”,
czy jak to się tam nazywa. Nie chcę w tym uczestniczyć.
Za późno. To pani też stworzyła
tego potwora.
Rzeczywiście, mówiono mi, że moja
popularność napędza serialom koniunkturę, więc też stawałam czasem na ściance.
Aż pomyślałam: właściwie po co mam iść na jakąś imprezę, skoro nie mam
kompletnie ochoty? Czy mam kupować nową sukienkę tylko dlatego, żeby na
Pudelku nie napisali, że byłam dwa razy w tej samej ? Normalni ludzie chodzą
trzy, dziesięć czy nawet trzydzieści razy w tej samej, bo albo mają ulubioną,
albo nie stać ich na nową. Nasz światek celebrycki na to nie pozwala. To
wszystko jest strasznie śmieszne. Nam się wydaje, że jesteśmy jakąś Kalifornią,
sęk w tym, że nie jesteśmy, pod żadnym względem. A nasze panie przyjeżdżają w
środku zimy na galę w bucikach z odkrytymi palcami i gołymi nogami, tyle że po
wyjściu z limuzyny nie ma czerwonego dywanu, ale błoto pośniegowe. Co najwyżej
czerwona wykładzina dywanowa namoknięta breją.
Pani te szpilki w brei się
znudziły?
Ja się po prostu nie godzę na
takie bzdury. Mam kłopoty z nerkami i gówno mnie, za przeproszeniem,
interesuje, że ktoś potem napisze komentarz, że przyszłam na premierę w
rajstopach i zimowych butach. Albo że za te pieniądze, które zarabiam,
powinnam sobie zrobić operację plastyczną. Otóż mogłabym, ale na pewno nie
powinnam i nie zamierzam,
I nie wytnie pani tego w
autoryzacji?
Nie wytnę. Dwa razy zdarzyło mi
się odbierać Telekamerę w tej samej sukni, bo mi było szkoda wydawać na nową.
Stwierdziłam, że zmienię tylko szal i będzie gites. I było, nikt nie zauważył.
Rozczarowała się pani światem
showbiznesu?
Troszkę tak, chociaż ciągle jedną
nogą w nim jestem. Widzę jednak, że nasze życie celebryckie to coraz bardziej
totalny plastik. W programach śniadaniowych najpierw jest przepis na krupnik,
potem materiał o zakonnicy, która gwałciła dzieci, potem ewentualnie coś o nowym
trendzie w malowaniu paznokci i o jakimś nowym zjawisku w kulturze.
A między tymi materiałami jeszcze
pani, która przychodzi do studia i opowiada, jak to była wieczorem na bankiecie
i zadawała gwiazdom pytanie, czy pamiętają swoją maturę. O uroczystości
rozdania poważnych nagród filmowych pisze się
w kontekście tego, jaką sukienkę miała na gali Joanna Kulig.
Pani za to też odpowiada, bo
pani te gwiazdy promowała.
OK, biorę część winy na siebie.
Myślę, że rzeczywiście, bezwiednie się do tego przyczyniłam.
A pani tym plastikiem nie
przesiąkła? Nie było pokusy?
Na szczęście zawsze, kiedy
zaczynałam podnosić głowę, moje otoczenie ściągało mnie na ziemię. Jeszcze w
PRL, kiedy zrobiłam komedię „Och, Karol”, a przed kasami kin ustawiały się
długie kolejki, tata uważał, że zajmuję się czymś niepoważnym. Do końca życia
miał zresztą takie wrażenie. Był naukowcem, siostra została nauczycielką, brat
adwokatem, a ja? Robię w jakiejś mało ambitnej rozrywce. Mama pod koniec życia
reagowała niby inaczej, czytała na przykład wywiady ze mną, ale przesadnej
ekscytacji moimi dokonaniami też nie przejawiała. Więc rodzina zawsze mnie
stawiała do pionu.
A mąż?
W ogóle nie ogląda moich seriali,
nie kojarzy nawet zbyt dobrze ich tytułów.
Bo jest politykiem, znanym
działaczem opozycji demokratycznej w PRL. W dodatku prawicowym.
Kiedyś pisali o mnie, że jestem
grubą, wstrętną ropuchą. Po tym jak się związałam ze Sławkiem [Czesławem
Bieleckim - red.], piszą, że jestem grubą, wstrętną, żydowską i PiS - owską
ropuchą.
Czyli czyta pani komentarze w
internecie na swój temat.
Był taki okres, kiedy na forach
czytałam niesłychanie inteligentne i zabawne wpisy. W tej chwili tylko to, że
ktoś jest gruby, chudy albo źle ubrany. Po materiale, w którym pokazywane były
domy gwiazd, ktoś napisał, że na wieżyczce domu Sławka, w którym mieszkam,
powinna być flaga z gwiazdą Dawida. Wtedy pomyślałam, że przejmowanie się
ludźmi, którzy piszą takie rzeczy, jest poniżej mojej godności.
Niektórzy piszą jednak o pani
dobrze. Ostatnio nazwisko Łepkowska pojawiło się na liście nominowanych w
plebiscycie 25-lecia „Ludzie Wolności”.
Jak zobaczyłam swoje zdjęcie i
nazwisko w gazecie, poczułam się beznadziejnie. Dlaczego?
Bo to mi się wydaje strasznie na
wyrost. Ja odniosłam sukces w dziedzinie kompletnie
komercyjnej. Owszem, w tym, co robię, jestem dobra, ale też miałam farta.
Trafiłam na moment, w którym seriale zaczęły
być szalenie popularne. Wie pani, oglądałam gazetową informację o tej nominacji
z moim mężem, człowiekiem, który za tę wolność siedział w więzieniu, 11
miesięcy głodował. I pomyślałam: „Boże, świat chyba oszalał”.
A on?
Żartował, że byłam królową
seriali, a teraz jestem nawet cesarzową. Wiem, że powinnam za tę nominację
podziękować, więc z grzeczności to robię. Ale dla mnie to sprowadzenie słowa
„wolność” do tego plastikowego świata. Podobne uczucie miałam przy swoim
pierwszym filmie, „Och, Karol”
Który okazał się
nieprawdopodobnym hitem.
A ja się poryczałam. To była
komedia, którą napisałam w dziesięć wieczorów, a mówiono, że to film, który
jest nadzieją podupadającej polskiej kinematografii. Teraz czułam podobnie:
reklamując plebiscyt „Ludzie Wolności”, w telewizji pokazują między innymi
przemawiającego w Kongresie USA Wałęsę. Co ja robię w tym towarzystwie, jakaś
pani od seriali? Scenarzystka, która tylko ma w miarę sprawne pióro i żelazny
tyłek, żeby siąść na dziesięć godzin i poskładać puzzle wątków w odcinek numer
1245...
Ludzie powiedzą, że pani
kokietuje.
Sorry, ale w dupie mam, co o mnie
powiedzą. Ja mówię o sobie prawdę. Jestem za stara, żeby kokietować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz