Kiedyś miał wielkie wpływy, myślał, że może
być następcą Jarosława Kaczyńskiego. Dziś Zbigniew Ziobro jest na politycznym
marginesie i myśli o planie awaryjnym.
Michał Krzymowski
Jednym
z ostatnich wyznawców potężnego niegdyś Zbigniewa Ziobry jest poseł Patryk
Jaki. Spotykamy się 34 godziny przed ciszą wyborczą. Jest źle. Sondaże dają
Solidarnej Polsce w porywach trzy procent poparcia.
Poseł Jaki się nie poddaje: -
Kariery premierów Kaczyńskiego i Tuska też nie były nieustającym pasmem
sukcesów. W pewnym momencie obaj byli na dnie, poza Sejmem i życiem
publicznym, ale przetrwali i dziś są tak wysoko. Ziobro też to przetrzyma. Co
go nie zabije, to go wzmocni. Tym bardziej że biologia jest po jego stronie.
Przecież szef PiS kiedyś odejdzie i prawica będzie potrzebowała nowego
przywódcy.
Zanim Ziobro zostanie nowym Kaczyńskim,
czeka go polityczna kwarantanna. Plan B jest gotowy od dawna. W razie czego
Ziobro pójdzie drogą byłego wicepremiera Romana Giertycha. Wycofa się z polityki,
poterminuje u któregoś ze znajomych adwokatów - z zawodu jest prokuratorem,
przez co nie może z miejsca założyć kancelarii - i po dwóch latach otworzy
własną praktykę.
Z polityki raczej nie zrezygnuje.
Jeśli ludzie przy nim zostaną, to w przyszłym roku będzie kandydować w wyborach
prezydenckich. Jeśli się rozpierzchną, nie wystartuje. A wygląda na to, że
raczej się rozpierzchną. Morale w Solidarnej Polsce jest od dawna fatalne. To
cud, że klub parlamentarny nie rozpadł się jeszcze przed wyborami.
Mimo rozpaczliwej deklaracji
Ziobry wygłoszonej przedostatniego dnia kampanii, że PiS i Solidarna Polska
powinny się pojednać, o powrocie byłego ministra sprawiedliwości na łono partii
matki nie ma mowy. Kaczyński nie potrzebuje Ziobry upadłego. A i sam Ziobro
żyjący wspomnieniami o dawnej wielkości nie zamierza narażać się na kolejne
upokorzenia.
Już prędzej się wycofa. W trakcie
kilkunastoletniej politycznej kariery był za wysoko, by teraz wracać na sam
dół.
Ziobro polityk narodził się 11,5
roku temu w Piwnicznej, gdzie razem z dwoma partyjnymi kolegami - Adamem Bielanem
i Michałem Kamińskim - spędzał świąteczną przerwę.
Poranek 27 grudnia 2002 r. Bielan
właśnie wrócił z zakupów. Przyniósł „Gazetą Wyborczą”, która na pierwszej
stronie opublikowała reportaż Pawła Smoleńskiego
„Ustawa za łapówkę, czyli przychodzi Rywin do Michnika”. Tekst - jak się później
okazało - miał dać początek jednej z największych afer III RP.
Jeszcze tego samego dnia w Piwnicznej
rodzi się plan: trzeba powołać komisję śledczą i umieścić w niej Ziobrę. Prezes
PiS Jarosław Kaczyński początkowo skłania się ku kandydaturze byłego członka
Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Marka Jurka, ale ostatecznie daje się
przekonać, że w konfrontacji z Janem Rokitą, który ma zasiąść w komisji, lepiej
się sprawdzi polityczny pistolet.
Podczas prac komisji szybko dają
o sobie znać główne słabości Ziobry: brak pewności
siebie i podatność na stres. Wspomina były poseł PiS: - Ci, którzy znają
Zbyszka, wiedzą, że za maską szeryfa kryje się galareta. Dzień przed ważnym
przesłuchaniem wpadał w panikę i po nocach
obdzwaniał wszystkich znajomych. Zachowywał się tak, jakby walił się świat, i
prosił o radę w najdrobniejszych sprawach. Mimo że miał listę gotowych pytań,
to podczas posiedzeń bardzo się spinał. Z nerwów' dostawał wypieków,
czerwieniły mu się uszy, a pod stołem zaczynał szyć nogą.
Na to wszystko nakłada się przemęczenie.
Chcąc połączyć pracę w komisji z bujnym życiem towarzyskim, które
wówczas prowadzi, Ziobro wpada w błędne koło. Po ciężkim dniu
idzie na drinka, kładzie się późno, a rano musi wstać na kolejne
przesłuchanie. Mimo to końcowy bilans okazuje się dla niego korzystny. Ziobro
zgłasza daleko idące wnioski - chce na przykład wyglądu w billing! premiera - i wierci świadkom dziurę w brzuchu, zadając po
kilka razy to samo pytanie. Jest przy tym tak nieznośny, że podczas przesłuchania
szefa rządu Leszka Millera Rokita z niecierpliwości zaczyna nucić coś pod
nosem, a premier w końcu też traci panowanie nad sobą. - Jest pan zerem, panie
Ziobro - mówi ku uciesze młodego posła.
Praca w komisji okazuje się dla
niego tym większym sukcesem, że Sejm ostatecznie przegłosowuje jego wersję raportu. Choć jest w tym sporo przypadku, młody
poseł nagle staje się partyjnym bohaterem.
Podczas kampanii wyborczej w 2005
r. obok Ziobry nie ma już Bielana i Kamińskiego. Nowy gwiazdor PiS przestał im
ufać. Uważa, że spin doktorzy są nielojalni i napuszczają na niego
dziennikarzy. Dawanego Ziobry też już nie ma. Wystraszonego prawnika, którego
trzeba było siłą wypychać do komisji śledczej, zastąpił polityk pewny swej
pozycji w partii.
Był tak pewny, że już wiosną 2005
r. wiedział, że jeśli PiS wejdzie do rządu, to on stanie się jedną z głównych
figur. - Pół roku przed wyborami zaprosił mnie na spotkanie. Oznajmił, że
będziemy współpracować, bo w przypadku zwycięstwa on będzie ministrem
sprawiedliwości, a ja prokuratorem krajowym - wspomina Janusz Kaczmarek,
którego do ekipy PiS rekomendował Lech Kaczyński.
W tamtym czasie relacje Ziobry z
prezesem PiS były bardzo dobre. Być może dlatego, że Jarosław Kaczyński
widział w krakowskim pośle młodszą wersję siebie: polityka ambitnego, pełnego
pasji i - co najważniejsze - ideowego. Ziobro podobnie jak on nie miał rodziny.
Był kawalerem i mógł bez reszty poświęcić się politycznej działalności. Na tle
rówieśników odznaczał się też staroświeckim stosunkiem do kobiet, nie dbał o
pieniądze i miał polityczny dryg. Sprawnie budował partyjne struktury i umiał skupić
wokół siebie ludzi. I najważniejsze: choć Ziobro był już dojrzałym mężczyzną,
to wciąż łączyła go silna więź z matką, o czym chętnie wspominał. Z kolei z
ojcem, surowym i pedantycznym lekarzem, nigdy
nie umiał znaleźć wspólnego języka. W opowieściach Ziobry o stosunkach panujących
w jego rodzinnym domu prezes mógł się przeglądać jak w lustrze. Były działacz
PiS, który obserwował relacje obu poi i tyków: - Jarosław traktował Ziobrę jak
syna. Inna rzecz, że Zbyszek trochę na to grał. Zawsze interesowała go
psychologia, czytał Cialdiniego [Robert Cialdini, psycholog, autor głośnej
książki „Wywieranie wpływu na ludzi” - przyp. red.] i wiedział, jak podejść
Kaczyńskiego. Chociażby zabiegając o sympatię jego mamy. Odwiedzał ją,
dzwonił, prosił o radę.
W książce „Daleko od Wawelu”
Michała Majewskiego i Pawła Reszki można przeczytać, że Ziobrze zdarzało się
nawet wpadać na Żoliborz i pomagać pani Jadwidze w domowych obowiązkach.
Znacznie gorzej wyglądały relacje
z drugim z bliźniaków - Lechem. Prezydenta trapił podział ról w partii brata:
Jarosław nieustannie zbierał cięgi, a Ziobro spijał śmietankę. Lech Kaczyński
uważał, że to krzywdzące, bo przecież prawdziwym twórcą politycznej koncepcji
IV RP był prezes PiS, a młody minister - żalił się prezydent w rozmowach ze
znajomymi - tylko naśladował jego poczynania z czasów AWS. Poza tym Lech
Kaczyński wciąż miał przed oczami obraz
rozgorączkowanego sztubaka, którego pod koniec rządu Jerzego Buzka zaprosił do
współpracy w Ministerstwie Sprawiedliwości. Janusz Kaczmarek, były prokurator
krajowy w czasach PiS, wspomina w wywiadzie rzece „Cena władzy”, że mimo
upływu lat to postrzeganie się nie zmieniło: „Lech Kaczyński powtarzał mi
(...): Masz za ministra człowieka w wieku lat trzydziestu pięciu, o mentalności
dwudziestopięciolatka”. W rozmowie z „Newsweekiem” Kaczmarek dodaje: - W mojej
ocenie jako
prokurator generalny rzeczywiście
zachowywał się niedojrzale. Przeglądając akta śledztw, potrafił rozłożyć na
biurku prywatne zdjęcia ludzi czy wizytówki znalezione podczas przeszukań i
budować na ich podstawie różne hipotezy.
Popularność Ziobry rosła wraz z
jego wpływami w administracji. A te w pewnym momencie były potężne - minister
sprawiedliwości miał swoich ludzi nie tylko w prokuraturze, ale też w policji,
służbach specjalnych, MSWiA, resorcie skarbu i państwowych spółkach. Siła Ziobry
w końcu rozdrażniła też i prezesa PiS. Podczas jednej z rozmów Kaczyński zwrócił
mu nawet uwagę na zbyt pewny chód.
Z czasem ta pewność siebie zgubiła
Ziobrę. Zaczęło się od zarzutów dla doktora G., o którym minister wypowiedział
słynne słowa: „Już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie”.
Później doszły sprawy śmierci Barbary Blidy, przecieku w aferze gruntowej i
nieudanej ekstradycji Edwarda Mazura. Po przegranych wyborach w 2007 r.
zmieniły się też relacje z Kaczyńskim, który zaczął obwiniać Ziobrę za niepowodzenia partii i publicznie go upokarzać. Gdy były
ministerw2009 roku. dostał się do europarlamentu, Kaczyński publicznie odesłał
go do nauki języków.
Kurski szydzi jawnie
Jesienią 2011 r. w życiu byłego
ministra rozpoczął się nowy etap. W poniedziałek Ziobro odebrał ze szpitala
żonę Patrycję i nowo narodzonego syna Jasia, a w piątek był już poza partią.
Decyzją komitetu politycznego PiS został usunięty za nielojalność razem z
Jackiem Kurskim i Tadeuszem Cymańskim. Pięć miesięcy później powstała
Solidarna Polska.
W tym czasie w Ziobrze zaszła
kolejna metamorfoza. Uszło z niego powietrze. Były minister jakby cofnął się w
czasie: stracił pewność siebie i znów zaczął asekurować się opiniami innych.
Pierwszym symptomem zmiany była decyzja dotycząca nazwy partii. Ziobro chciał,
by ugrupowanie przyjęło nazwę Sprawiedliwa Polska i chodziło o odwołanie do jego wizerunku - ale uległ Jackowi Kurskiemu.
Mówi polityk SP: - To był błąd. Zabrakło
mu asertywności.
Inny dodaje: - Ciągle wszystko
konsultował, organizował telekonferencje. Po zamordyzmie, którego
doświadczyłem wPiS, na początku mi się to podobało, ale szybko zorientowałem
się, że Ziobrze po prostu brakuje charyzmy.
Jeszcze inny: - Kłopotem była też
żona Zbyszka, Patrycja, która wtrącała się do partii. Czasem może i miała
rację, ale sytuacja, w której lider przy ludziach spiera się z żoną o
polityczną strategię, nie wygląda dobrze.
Przywództwo prezesa Solidarnej Polski
szybko zaczęli podważać też inni. Najbrutalniej z Ziobry szydził Kurski. Robił
to zresztą jawnie. - Myślałem, że mam do czynienia z liderem, a okazało się, że
to facet, któremu trzeba codziennie zmieniać pampersa - drwił. Nie przejmował
się, że dotrze to do Ziobry. Przeciwnie, czasem zachowywał się tak, jakby na
tym mu właśnie zależało. Potrafił na przykład podejść do Patrycji Ziobro i z
uznaniem oświadczyć jej, że jest „babą z kutasem”. Ta wulgarność była nie tylko
specyficznym dowodem rewerencji dla jej twardego charakteru, ale stanowiła też
aluzję, że w małżeństwie Ziobrów to kobieta nosi spodnie.
Opowiada europoseł niezwiązany z
Solidarną Polską: - Kilka miesięcy temu lecieliśmy do Brukseli. Ja siedziałem
w pierwszym rzędzie, Ziobro w drugim, a Kurski w trzecim. W pewnym momencie
spytałem Jacka, czy nie żałuje rozstania z PiS. „Trochę żałuję, ale cała ta
sytuacja ma jeden plus. Przynajmniej wiadomo już, kto nie zostanie nowym
przywódcą prawicy” - odpowiedział, wskazując na Zbyszka. Reakcji nie było.
Ziobro, którego chciałem spytać o
plany na przyszłość i relacje z Kurskim, nie znalazł czasu na rozmowę z
„Newsweekiem”.
To charyzma, nie ładne oczy
Poseł Jaki: - Nie zgadzam się, że
Zbyszkowi brakuje charyzmy. Przez te dwa lata
pokazał charakter. W mediach
codziennie ogłaszano nasz pogrzeb, a on się nie poddał. Cały czas walczył z
przeciwnościami, brakiem pieniędzy w partii, niskimi sondażami. Utrzymał klub
parlamentarny, nie dopuścił do rozłamu. Jeśli to nie jest objaw charyzmy, to
co nią jest?
- Trudno mówić o charyzmie przywódcy,
z którego jawnie kpi jeden z jego zastępców - zauważam.
- Jacek też ma charakter, ale nie
sądzę, żeby robił to na serio. Skoro Zbyszek nie ma charyzmy, to za czym poszedł
Jacek? Za ładnymi oczami?
Na więcej pytań nie wystarczy już
czasu, bo poseł Jaki ma w komórce nieodebrane połączenie od Zbigniewa Ziobry i
musi jechać: - Przepraszam, że nie możemy
dłużej porozmawiać, ale zostały nam tylko dwa dni. Do końca kampanii, rzecz
jasna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz