Kochanek
twierdzi, że Marta K. zmarła w wyniku nieszczęśliwego wypadku podczas
sadomasochistycznego stosunku. Sąd skazał go jednak za zabójstwo.
Anna Winczakiewicz
Mam w
mieszkaniu martwą kobietę - usłyszał tuż przed godziną drugą w nocy z 1 na
2 stycznia 2010 r. dyspozytor numeru alarmowego 112 w
Białymstoku. Wysłał karetkę pogotowia i zawiadomił policję. Okazało się, że Maciej
T., który telefonował, miał blisko dwa promile alkoholu we krwi, a na twarzy i
ciele liczne zadrapania. W salonie leżała kobieta. Mimo akcji reanimacyjnej nie
udało się jej uratować. Mężczyzna został zatrzymany, po wytrzeźwieniu usłyszał
zarzut zabójstwa. Do dziś się nie przyznał.
Według jego wersji z Martą K.
łączyła go relacja seksualna z elementami sadomasochizmu. Kobieta lubiła
brutalny seks, bicie i szarpanie, a w celu zintensyfikowania wrażeń -
podduszanie. Tej nocy dwukrotnie odbywali stosunek, za każdym razem z
uwzględnieniem jej próśb o uciskanie szyi, zakrycie dłonią ust i nosa. Przy
drugim zbliżeniu mężczyzna zauważył, że kobieta zsiniała i przestała się
ruszać. Próbował ją ratować poprzez masaż serca i sztuczne oddychanie, wreszcie
zadzwonił po pomoc.
- To był nieszczęśliwy wypadek i
niezamierzona śmierć - przekonywał sąd.
OSTATNI WIECZÓR
Zielonooka blondynka, 31-letnia
Marta K. uśmiecha się na każdym zdjęciu. Wybrała karierę prawnika i podczas
aplikacji jej losy splotły się z kancelarią należącą do Macieja T. Zamożny,
pewny siebie, lubiący dobrą zabawę, zawrócił jej w
głowie. Rodzice przeczuwali, że nie jest to właściwy wybranek dla ich córki,
ale zakochana dziewczyna nie chciała ich słuchać. Starszy o cztery lata, miał
za sobą rozwód i był zaangażowany w związek z konkubiną. Na tym tle dochodziło
do nieporozumień, a Marta miała dosyć bycia tą drugą. Gdy wspominała, że go
zostawi i odejdzie z pracy, padały szantaże i groźby, że to będzie koniec jej
zawodowej kariery.
Sylwestra spędzali osobno, ale już
w Nowy Rok złożyli wizytę rodzicom dziewczyny. Ze strony prawnika padła
propozycja oświadczyn, matka była jednak sceptyczna wobec takich deklaracji. Na
pożegnanie Marta czule przytuliła się do mamy i zapewniła, że ją kocha. Czy
przeczuwała, że stanie się coś złego? Ten obraz ukochanej córki chcą zapamiętać
rodzice. Bo kolejny to już zdjęcia z zakładu pogrzebowego.
Ostatni wieczór aplikantka
spędziła z kochankiem w swoim mieszkaniu. Czy pokłócili się, bo konkubina
mężczyzny chciała, by do niej wrócił? Czy też on nie uwierzył, że Marta
spędziła noc sylwestrową z rodzicami, i podejrzewał, że wróciła do poprzedniego
partnera? Co wydarzyło się za drzwiami mieszkania, wie teraz tylko Maciej.
Ojciec ofiary, gdy rano zjawił się
w mieszkaniu córki, zastał - jak później relacjonował - pobojowisko: poprzesuwane meble, wywrócony fotel, połamana
kanapa, doniczka na podłodze. I wszędzie krew, również na drzwiach, co mogło
świadczyć o próbie ucieczki. Z łazienki zniknęły ręczniki, brakowało też
ubrania, które kobieta miała na sobie. W odtworzeniu przebiegu zdarzenia pomógł
protokół z sekcji zwłok. Opis obrażeń zajmuje kilka stron: siniaki i
zadrapania na całym ciele, złamanie kości gnykowej, podbiegnięcia krwawe w
okolicy żuchwy i szyi, pęknięta nerka, uszkodzona wątroba i trzustka, zajmujący
pół twarzy siniak pod okiem, krwiaki na nadgarstkach. „Do śmierci doprowadziło
uduszenie w przebiegu dławienia i zamykania otworów oddechowych” - stwierdzili lekarze. Obrażenia na ciele miał również
partner - ślady po paznokciach, siniaki, rany na twarzy, szyi i klatce
piersiowej. Typowe rany, jakie może zadać broniąca się osoba swojemu
agresorowi. Prokuratura nie miała wątpliwości, że doszło do zamierzonego
zabójstwa.
NIEBEZPIECZNE ZABAWY
W zupełnie innym świetle
przedstawiała zdarzenie obrona. Oskarżony do dziś utrzymuje, że śmierć
dziewczyny była skutkiem nieszczęśliwego wypadku podczas stosunku seksualnego.
Był to pierwszy proces w Polsce, w
którym zaistniała konieczność zgłębienia zagadnienia podduszania partnerów
seksualnych. Biegli mówili o asfiksjofilii, czyli swoistym zaburzeniu preferencji
seksualnych, w którym podniecenie następuje w wyniku odcinania dostępu tlenu
do organizmu. Dzięki temu komórki mózgowe zaczynają umierać, a w tkankach
uwalniają się beta- endorfiny, hormony o działaniu wielokrotnie silniejszym od
morfiny, odpowiedzialne za euforię, produkcję adrenaliny, poczucie odprężenia.
Osiąga się stan zbliżony do halucynacji czy odurzenia narkotykowego, a poczucie
zagrożenia i strachu schodzi na drugi plan.
W XVI w. podduszanie zalecano jako
remedium na impotencję i problemy ze wzwodem. Były to czasy, gdy
zainteresowaniem gawiedzi cieszyły się publiczne egzekucje na szubienicach. U
wieszanych osób obserwowano czasem erekcję z ejakulacją, co jest uzasadnione z
medycznego punktu widzenia, ale dla widzów była to oczywista oznaka
przyjemności. Obecnie uważa się, że po tego rodzaju praktyki sięgają osoby
mające skłonność do podejmowania w życiu ryzyka bądź pragnące połączyć doświadczenia
niedotlenienia z masochistycznymi fantazjami o poniżaniu i torturach.
Podduszanie może się wiązać z
zagrożeniem życia. Ucisk na szyję wywołuje co prawda ból, ale też daje
satysfakcję fizyczną. Do tego dochodzi przyjemność czysto psychiczna, mająca
podłoże w poczuciu uległości, pozostawaniu zdominowanym. Nierzadko towarzyszą
temu chłosta, bicie, wyzwiska i poniżanie, a granica między pożądanym
cierpieniem a realnym zagrożeniem życia jest cienka. Inną sprawą jest
niemożliwość wypowiedzenia hasła bezpieczeństwa, jakie powszechnie stosuje się
w relacji sadomasochistycznej. Z uwagi na zatkane usta i unieruchomioną szyję
trzeba w inny sposób informować o przekraczanej granicy bólu.
Dodatkowe niebezpieczeństwo to
nieprzestrzeganie niepisanej zasady o wykluczeniu alkoholu i innych
odurzających substancji. Niektórzy dla wcielenia w życie swoich fantazji
potrzebują wypić kieliszek czy dwa, co ułatwia przełamanie oporów i zwiększa
wytrzymałość na ból. Tylko że wtedy jeszcze trudniej o kontrolę nad własnym
organizmem, a słowo „stop” nie chce przejść przez gardło. Konsekwencje mogą być
śmiertelnie niebezpieczne.
INSTRUKCJA REANIMACJI
Z opinii sądowoseksuologicznej
wynika, że u Macieja T. rozpoznano skłonność do sadyzmu seksualnego.
- Z uwagi na obowiązującą mnie
tajemnicę nie mogę tego komentować - mówi prof. Zbigniew
Lew-Starowicz, który był biegłym w procesie. - Aczkolwiek sadyzm seksualny nie
jest częstym zjawiskiem. Na kilkadziesiąt opinii, które przygotowuję co roku
jako biegły sądowy z zakresu seksuologii, najwyżej jedna dotyczy osoby, u
której stwierdzono takie zaburzenia. Jeżeli chodzi o podduszających się,
rocznie również mam najwyżej jednego pacjenta z takim problemem. Do tej pory
wyłącznie mężczyzn - dodaje.
Seksuolog zaznacza jednak, że
pary, które z powodzeniem stosują takie techniki i potrafią je kontrolować, nie
przychodzą raczej do gabinetu. Sadyści i masochiści często tworzą spełnione
związki, gdyż ich potrzeby wzajemnie się uzupełniają. Jeżeli jednak
ktoś nie ma kompana do wspólnego poszukiwania wrażeń, pozostaje mu spełnienie w
samotności. Po poradę sięgnie osoba, która przestraszy się możliwych
konsekwencji swojego działania bądź pozna kogoś, z kim chciałaby stworzyć
klasyczny związek erotyczny. - Najsilniejszą zachętą, by zwrócić się o pomoc,
jest lęk przed brakiem akceptacji - wyjaśnia lekarz.
- Propozycja wspólnego duszenia
raczej nie spotka się z aprobatą nowego partnera, chyba że charyzmatyczny
kochanek będzie długo przekonywał albo jego wybranka również będzie miała takie
upodobania.
Według autorów artykułu „Zgony w
przebiegu asfiksji wywołanej w celu eskalacji doznań seksualnych. Opisy
przypadków” zamieszczonego w „Archiwum Medycyny Sądowej i Kryminologii” Marta
K. miała tego rodzaju doświadczenia. Na dysku jej komputera znajdowały się
materiały pornograficzne i korespondencja z opisami praktyk seksualnych oraz
śladów na szyi. Kobieta pisała, że dwukrotnie zdarzyło jej się stracić
przytomność. Zwierzała się z problemów z mężczyznami, którzy nie chcieli
zaakceptować jej upodobań. Ponadto na komputerze zapisano instrukcję reanimacji,
z którą - jak potwierdzili trzej byli partnerzy - zaznajamiała ich Marta, zanim
przystępowali do zbliżenia i podduszania. Maciej T. zapewne wiedziało
preferencjach swojej kochanki, nie ma też powodów, by wątpić, że dochodziło
między nimi do tego rodzaju aktów seksualnych.
TO NIE BYŁ WYPADEK
O sprawie zrobiło się głośno ze
względu na rodzinne powiązania Macieja T. Z ich powodu wszyscy
białostoccy sędziowie wyłączyli się ze sprawy, a proces przeniesiono do
Lublina. Prawnikowi nie przedłużono tymczasowego aresztowania i nie zastosowano
żadnego innego środka zabezpieczającego. Odpowiadał przed sądem z wolnej stopy.
Nawet przez chwilę nie okazał skruchy czy żalu. Mimo że został zawieszony w
prawach adwokata, brylował w towarzystwie. Jego obrońcy przedłużali
postępowanie, zasypując sąd wnioskami o powoływanie nowych biegłych z zakresu
medycyny sądowej, badań genetycznych, psychiatrii czy seksuologii. Z
obawy przed manipulacją procesem rodzina K. odważyła się pokazać zdjęcia córki
- te z wakacji, na których jest szczęśliwa, i te, na których widać jej
skatowaną twarz. Ojciec ofiary, który był oskarżycielem posiłkowym, wycofał się
z żądania wyłączenia jawności, o co wnioskował na początku procesu. Sąd nie
przychylił się jednak do tej prośby i rozprawy toczyły się w dalszym ciągu za
zamkniętymi drzwiami.
Gwoździem do trumny okazała się
dla oskarżonego opinia biegłych z zakresu medycyny sądowej, którzy wykluczyli,
by w ostatnich godzinach przed śmiercią Marty K. doszło do stosunku. Koronny argument
obrony - chęć pomocy i wezwanie karetki - stracił moc w momencie ujawnienia
billingów telefonicznych, według których numer alarmowy był dopiero piątym,
jaki Maciej wybrał. Wcześniej dzwonił między innymi do znajomego prawnika i
lekarza. Od chwili zgonu minęła prawie godzina.
Prowadzący sprawę prokurator Józef
Murawko w mowie końcowej zażądał najwyższego wymiaru kary - dożywocia. Obrońcy
oskarżonego konsekwentnie utrzymywali wersję o nieumyślnym spowodowaniu
śmierci. Sąd nie miał wątpliwości co do winy oskarżonego. Jego wyjaśnienia
uznał za niewiarygodne, wykluczył seksualny motyw zdarzenia i uznał, że do
zabójstwa doszło w zamiarze bezpośrednim, co oznacza, że mężczyzna chciał
pozbawić życia ofiarę. 2 grudnia 2013 r.
Maciej T. został skazany na 25 lat pozbawienia wolności. Był wyraźnie zaskoczony
orzeczeniem. Zdumiony wysłuchał decyzji o natychmiastowym trzymiesięcznym
areszcie, po której wyprowadzono go w asyście policyjnego konwoju.
Zanim jeszcze ucichły komentarze
do wyroku, kilkunastu znanych i wpływowych znajomych skazanego złożyło wniosek
o zamianę aresztu na poręczenie majątkowe w
niebagatelnej wysokości 3,3 min zł. Sąd pozostał nieugięty.
Strony otrzymały w maju pisemne
uzasadnienie wyroku, od którego przysługuje apelacja. Prokuratura będzie się
ponownie domagała dożywotniego pozbawienia wolności, a obrona - jak
najniższego skazania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz