wtorek, 15 marca 2016

Dzielenie i jątrzenie



Kaczyński mówi wyborcom: uczestnicy marszów KOD to zdrajcy, płatni agenci, pożyteczni idioci Putina. To coś więcej niż mowa nienawiści, to ewidentne szczucie - tłumaczy politolog, badacz politycznych manipulacji, prof. Mirosław Karwat.

ROZMAWIA RENATA KIM

NEWSWEEK: Chodzi pan na demon­stracje Komitetu Obrony Demokracji?
PROF. MIROSŁAW KARWAT: Nie. Ob serwuję je z pozycji badacza. Ale mam w rodzinie osoby, które wcześniej nie były aktywne politycznie, a teraz uważają udział w tych marszach za swój obo­wiązek. Myślę, że makiawelista Jarosław Kaczyński, upojony swoim parlamentar­nym blitzkriegiem, musiał doznać szoku, widząc, jak liczne są te manifestacje.

I dlatego, tak jak ostatnio w Łomży, mówi, że ich uczestnicy nie zasługują na to, by nosić biało-czerwoną flagę?
- Przemówienia Kaczyńskiego skiero­wane są do różnych kręgów odbiorców. Do każdego z nich zwraca się inaczej. Do polityków europejskich mówi po­średnio, ustami zaufanych ludzi. Do tak zwanej szerokiej publiczności zwraca się głównie w okresie przedwyborczym, a wtedy sugeruje rozszerzenie wspól­noty, otwartość na inne niż PiS-owskie racje. Ale najlepiej porozumiewa się ze swoimi zwolennikami, a zwłaszcza z tą specyficzną wspólnotą radiomaryjną - obskuranckim nurtem „katolicy­zmu narodowego”, w którym katolicyzm jest mową nienawiści, a patriotyzmem nazywana jest ksenofobia. W tym krę­gu dominuje pragnienie znalezienia winnych. Niespełnione obietnice i wy­naturzenia transformacji to oczywiście wynik spisku. I Kaczyński wskazuje winnych: to przeciwnicy PiS. Uczestni­cy marszów KOD to zdrajcy, a nawet nie Polacy. W Łomży prezes PiS pojechał po bandzie, zastosował socjotechnikę wykluczenia.

To tylko socjotechnika? Może on jednak wierzy w to, co mówi?
- To problem dla psychologów i bada­czy socjotechniki, bo nikt nie przebadał Jarosława Kaczyńskiego na wariografie ani nie rozmawiał z nim na kozetce. On sam z dumą mówił kiedyś o sobie, że jest wielkim rozgrywającym. Pojawia się więc pytanie, czy wypowiada tak pry­mitywne treści pod wpływem gwałtow­nych emocji, czy stosuje zasadę „ciemny lud to kupi”?

Która wersja jest panu bliższa?
- Jestem skażony zawodowo, bo fascy­nuje mnie socjotechnika, a poza tym pomniejszyłbym intelektualną spraw­ność Kaczyńskiego, gdybym uznał, że w Łomży po prostu poniosły go emocje. Jeśli polityk jest ideologiem i zarazem pragmatykiem, to zazwyczaj jest bardzo trzeźwy w diagnozie sytuacji, w rozpo­znawaniu ludzkich oczekiwań.

Czyli cynizm.
- Powiedzmy: wyrachowana egzalta­cja. Wściekłość z powodu nieoczeki­wanie wyrównanego bilansu wpływów w mateczniku PiS zapewne była spon­taniczna. Ale Kaczyński wie również, że taki rodzaj przekazu zapewnia mu po­słuch i entuzjazm rozczarowanych grup społecznych. Z rozmysłem i wyracho­waniem sięga do repertuaru skrajnej demagogii i populizmu, potwierdzając odczucia i nastroje tych nie najbardziej rozbudzonych umysłowo zwolenników. Oni nie łakną samodzielnego myślenia czy prawa wyboru, tylko wypatrują męża opatrznościowego, który wskaże im, jak myśleć i co robić.

A on im mówi, że KOD to wróg.
- To coś więcej niż mowa nienawiści, to ewidentne szczucie. Prezes oczywiście nie mówi: „Dajcie po mordzie temu czy tamtemu”, on tylko „daje do zrozumie­nia”, zaszczepia w ludziach nienawiść i pogardę. Wyłącza im elementarną zdolność do empatii, do zastanowienia się, czy ktoś, kto ma inne poglądy, ma ku temu powody. Empatia na tym właśnie polega: nawet jeśli nie podzielamy czy­ichś poglądów, zastanawiamy się, co go do nich skłania. Próbujemy zrozumieć. Tymczasem tu serwuje się ludziom pro­sty schemat: zwolennicy KOD to prze­bierańcy, farbowane lisy, płatni agenci, pożyteczni idioci Putina. Zagrożenie polega na tym, że tłum jest bardzo po­datny na proste sygnały, nie trzeba mu mówić: „bij”, żeby rzucił się do bi­cia, gdy spotka kogoś, kto ucieleśnia te wszystkie wymienione przez prezesa demony: imigranta czy komunistyczne­go agenta.

I dlatego zarówno prezes, jak i inni politycy PiS tak chętnie nazywają ludzi KOD ubekami?
- To przejaw psychicznych urazów i obsesji niektórych byłych dysydentów - albo represjonowanych, albo z kom­pleksem, że osobiście mniej ryzykowali i ucierpieli, co przeżywają jako degrada­cję. Klimat konspiry i inwigilacji prze­noszą na czasy współczesne. Polityka to dla nich nadal spiski, prowokacje, intry­gi - i sami tak działają. Ale też etykiet­ka „ubeków” pod adresem uczestników KOD ma praktyczny cel.

Jaki?
- Chodzi o to, żeby uciąć z nimi wszel­ką dyskusję. Z ubekiem się przecież nie dyskutuje.

Pan wie, że jak opublikujemy ten wywiad, wyciągną panu przeszłość w PZPR?
- Ależ oczywiście, to tylko kwestia cza­su. W książce „O złośliwej dyskredyta­cji” sformułowałem katalog klasycznych schematów dyskredytacji. Jednym z naj­bardziej popularnych jest dyskredytacja biograficzna, szukanie haków, grzebanie w przeszłości. Po co dyskutować o złożo­nych motywacjach i przewartościowa­niach członków PZPR?

Ale ja wciąż nie rozumiem, dlaczego prezes Kaczyński nieustannie obraża tych Polaków, którzy nie popierają jego polityki.
- Socjotechnika Kaczyńskiego, choć to inna epoka i inne poglądy, przypomina propagandowe metody Mao Tse-tunga - oparcie rządów na ciągłych wstrzą­sach i permanentnych kampaniach. Chodzi o to, żeby bez przerwy coś się działo, żeby ludzie pozostawali w sta­nie niepokoju, wzburzenia i mobiliza­cji. Dlatego ciągle szuka się jak nie tego, to innego wroga. Jeżeli nie wróble tępi­my, to karaluchy.
Druga typowa dla makiawelizmu me­toda to polaryzacja społeczeństwa. Ja­rosław Kaczyński i jego ekipa stosują zasadę: „bez przerwy dzielić i jątrzyć”. Jak w imperialnym divide et impera. Wymuszają i podtrzymują podział spo­łeczeństwa na dwa obozy, bez prawa do neutralności lub „trzeciej drogi”. A kie­dy trwa wojna, to dowódca musi mieć uprawnienia absolutne. Jest atmosfera stanu wojennego, w której nie ma czasu na dyskusje, na rozważanie alternatyw, na zastanawianie się, czy nie działa­my zbyt gwałtownie i brutalnie. Wręcz przeciwnie: zwiera się szeregi i spraw­dza lojalność oraz uległość własnych wyznawców. To też świetna okazja, żeby pozbyć się ludzi, którzy wzywają do rozwagi.

A o co chodziło z wypadkiem prezy­denta Dudy? Prawicowi politycy i publicyści niemal natychmiast zaczęli sugerować, że to był zamach. To było absurdalne.
- Równie absurdalne jak teorie o za­machu smoleńskim. Jeżeli ktoś ma paranoidalny sposób myślenia, to reaguje paranoją nawet na tak drobne sytuacje.

Ci, którzy kpili z teorii spiskowych, usłyszeli: jesteście podli.
- To typowy szantaż emocjonalno-moralny. Polega on na wymuszaniu ustęp­stwa groźbami w rodzaju typu „nie dyskutuj ze mną, bo zaraz będę miał za­wał serca” albo „jak nie kupisz mi za­bawki, to znaczy, że mnie nie kochasz”. W polityce wygląda to podobnie: kto nie zgadza się z Jarosławem Kaczyńskim, ten nie jest patriotą, Polakiem, katoli­kiem. To skuteczny sposób kneblowa­nia ludzi. Ale widzę w tym głębszy sens.

Jaki?
- Banalny, choć groźny wypadek prezy­denckiej limuzyny jest niebezpieczny dla wyznawców religii smoleńskiej, którzy czczą poległe ofiary zamachu. Bo mimo­wolnie nasuwa się porównanie: wpraw­dzie tym razem szczęśliwie nic się nie stało, ale to przecież też prezydent, on również mógł polec. Gdyby założyć, że to zwyczajny wypadek, że czasem opona pęka, choćby z powodu czyjegoś zanie­dbania, to trzeba by również zrewidować mit smoleński, przyjąć do wiadomości, że do tragicznej katastrofy w zupełno­ści wystarczył splot okoliczności: zbyt późny wylot z Warszawy, fatalna pogoda, nieudolność i nieodpowiedzialność ro­syjskich kontrolerów lotu, brawura pol­skich pilotów i naciski, żeby lądowali za wszelką cenę.

Czy w tym misternym planie PiS jest jakaś luka?
- Pułapka, w jaką wpadają wszyscy makiaweliści, polega na tym, że prowadząc coraz bardziej złożoną grę, w której jest wiele elementów, wielu graczy i różni odbiorcy łudzą się, że potrafią nad tym wszystkim zapanować, wszystko zapla­nować i przewidzieć. Ale to niemożliwe, w którymś momencie ta misterna ple­cionka zaczyna się pruć.

Wyznawcy prezesa przejrzą nagle na oczy i zrozumieją, że ich oszukiwał?
- Na krótką metę można zarazić ludzi tak intensywną, pozbawioną dystansu złośliwością, że zaczynają bezkrytycz­nie powtarzać najbardziej poniżające epitety, takie jak „zdrajcy”, „niepraw­dziwi Polacy”, „Polacy gorszego sortu”. Ale jestem przekonany, że już po tym przemówieniu w Łomży jakaś część wy­borców PiS zastanowi się, czy naprawdę można tak mówić o ludziach z przeciw­nej strony politycznej barykady. Tym bardziej że czasem to są krewni, kole­dzy z pracy, przyzwoici ludzie. Bywa, że chodzi o ludzi, których znają jeszcze z czasów Solidarności, z którymi razem strajkowali, byli internowani. Nie każ­dy da sobie wmówić, że współtowarzysz represji to Świnia i agent.

A na dłuższą metę?
- Nawet najbardziej naiwni i zaślepie­ni wyborcy zawsze w końcu wystawiają rachunek. Mogą długo wierzyć w nie­omylność przywódcy, który wszystko wie lepiej, ale ostatecznie zaczynają się zastanawiać, co z takiej władzy wynika dla nich. Czy dostaną obiecane korzy­ści, będą się czuć w swoim kraju dumni i bezpieczni, czy raczej czeka ich kupa wstydu, rozczarowanie, a może nawet strata.

Co może ich rozczarować?
- Konkretne niepowodzenia, niespeł­nione obietnice lub błędy. Już to zresztą widać: przedstawiciele drobnego handlu protestowali przeciwko planowanym rozwiązaniom podatkowym. Rozczaro­wani działaniami rządu są górnicy. Zbul­wersowani projektem ustawy o obrocie ziemią - rolnicy. Długo nie potrwa para­sol ochronny NSZZ Solidarność nad PiS, bo czym innym jest sojusz elit przywód­czych związku z liderami PiS, a czym in­nym interesy załogi w jakimś zakładzie czy branży. Demagogia zawsze ma krót­kie nogi.

Nie sądzi pan, że poprzednie rządy też stosowały podobne metody manipulowania społeczeństwem?
- Jednak przeważnie to były doraź­ne manipulacje niewysokich lotów, jak wtedy, gdy premier Tusk chciał ka­strować pedofilów, z naruszeniem pra­wa ścigać sprzedawców dopalaczy albo wypowiedział wojnę kibolom. To były typowo populistyczne zagryw­ki, na dodatek krótkowzroczne, na za­sadzie „byle do jutra”. To, czym teraz dyryguje Jarosław Kaczyński, nie mia­ło precedensu. Jego przewaga nad po­przednikami polega na tym, że myśli strategicznie, planuje i koordynuje działania swojego obozu z dużym wy­przedzeniem. Sprzyja mu to, że poziom wiedzy politycznej i kultury prawnej jest w Polsce bardzo niski. Wielu ludzi nie zna elementarnych pojęć prawnych, nie rozumie ducha konstytucji, nie zna swoich praw, nawet jako podatników. Takim społeczeństwem łatwiej się rządzi.

Co może powstrzymać Jarosława Kaczyńskiego przed dalszym dzieleniem Polaków?
- Po pierwsze, stan zdrowia. Jak długo można wytrzymać w nieustannie pod­sycanym napięciu, w ciągłej konfron­tacji i własnym zacietrzewieniu? Po drugie, łaska ludu na pstrym koniu jeź­dzi. Już niejeden polityk nabrał się na własny zawrót głowy od sukcesu. Kiedy już zyskuje popularność wśród milio­nów ludzi, staje się idolem i autoryte­tem, wydaje mu się, że to będzie trwać wiecznie. Otóż nie. Gdy zaczynają się porażki, pozostają tylko najwierniejsi zausznicy i garstka wyznawców. Więk­szość elektoratu partii politycznych to klientela, czyli ludzie, którzy raz głosują na tych, a innym razem na zupełnie in­nych na zasadzie interesownej transak­cji. PiS nie jest tu wyjątkiem. Ogromna część wyborców Prawa i Sprawiedliwo­ści to ludzie rozczarowani, żądni uka­rania PO, spragnieni tych 500 złotych i obniżenia wieku emerytalnego. Nie będą trwać przy prezesie bez względu na okoliczności i efekty jego rządów. I nawet nie będą wdzięczni. Socjolodzy już dawno zauważyli, że polski wyborca należy do najbardziej nieprzewidywal­nych w Europie.

Nie zagłosuje na PiS w kolejnych wyborach?
- Nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy epoka rządów PiS potrwa cztery lata, czy dwadzieścia, a może tylko dwa lata, w skróconej kadencji. Ten rząd może się rozsypać pod ciężarem tego, co pró­bował udźwignąć ponad miarę swo­ich możliwości. Może też długo rządzić twardą ręką, ale doczekać się izolacji, gdy wczorajsi entuzjaści zaczną uzna­wać głosowanie na PiS za obciach. Ale taka perspektywa - odpływu mało wier­nych - też jest mało pokrzepiająca. Le­piej byłoby, gdyby autorytarny reżim PiS został pokonany przez ludzi świa­domych, pryncypialnych, zjednoczo­nych jakąś ideą, a nie tylko przez własne awanturnictwo i nieudolność. Ale w Pol­sce mamy deficyt ludzi myślących i ma­jących poglądy.


Prof. Mirosław Karwat jest kierow­nikiem Zakładu Filozofii i Teorii Polityki Instytutu Nauk Politycz­nych UW, autorem wielu publikacji, m.in. „Sztuki manipulacji politycz­nej”, „O perfidii”, „O demagogii” oraz „O złośliwej dyskredytacji”

ŹRÓDŁO

2 komentarze:

  1. Czy pan Karwat, z ktorym Neewsweek przeprowadzil wywiad, to ten sam pan Karwat, ktory wypowiadal sie dla Dziennika Telewizyjnego w 1984? Mam na mysli ten fragmnet na youtube: https://www.youtube.com/watch?v=pvj0413ZQEc

    OdpowiedzUsuń
  2. Profesor Mirosław Karwat, w sposób merytoryczny przybliżył na czym polega stosowanie socjotechniki manipulacyjno-konfrontacyjnej z elementami dyskredytacji, prowokacji, szantażu oraz repertuaru demagogiczno-populistycznego. Szacunek dla jednego z najwybitniejszych politologów polskich!

    OdpowiedzUsuń