Porywacze i paserzy
czy złodzieje wartej miliony dolarów biżuterii Marka D.
rozstrzygnie
rozpoczęty właśnie proces.
HELENA KOWALIK
Zmierzchało,
gdy Aleksandra D., z zawodu modelka, usłyszała w studiu urządzonym w jej willi
na drugim piętrze odgłosy uderzania w ścianę. Postanowiła zejść na dół do swych
małych córek, które bawiły się z opiekunką. Gdy była na pierwszym piętrze, z
sypialni wyjrzał nieznany jej mężczyzna w kominiarce. Nic nie mówił. Potem
otworzyły się drzwi łazienki, kobieta zobaczyła zamaskowaną głowę drugiego
osobnika. Wszystko to działo się w zupełnej ciszy. Aleksandra D. zbiegła na
parter szukać dzieci. Błyskawicznie opuściła z nimi rezydencję.
Wezwana przez telefon policja
pojawiła się po dłuższym czasie. Stwierdzono wyrwanie dwóch sejfów ze ścian
garderoby i sypialni. System alarmowy w willi był wyłączony, podobnie jak zamek
antywłamaniowy w drzwiach z atestem niezawodnej konstrukcji. Jednego sejfu, w
którym znajdowały się dokumenty, złodziejom nie udało się otworzyć - porzucili
go w pobliskim lesie. Drugi zaginął. Była w nim przechowywana biżuteria
- 62 przedmioty wartości miliona dolarów według cen
zakupu. Precjoza inkrustowane brylantami i szmaragdami miały certyfikaty
znanych w świecie pracowni złotniczych.
Jeszcze tego wieczoru, 14 marca
2012 r. Aleksandra D. telefonowała do przebywającego w interesach w Barcelonie
męża, znanego w Polsce przedsiębiorcy i lobbysty. Gdy dwa tygodnie później
śledztwo w sprawie rabunkowego napadu zostało umorzone z powodu niewykrycia
sprawców, Marek D. poprosił o pomoc swego znajomego z Warszawy, właściciela
galerii antyków Marka G.
G. poznał znanego lobbystę za
pośrednictwem adwokata, z którym współpracował Marek D. Mecenas rekomendował
sprzedawcę staroci jako „fantastycznego człowieka pokrzywdzonego niegdyś przez
wymiar sprawiedliwości”. Właśnie z uwagi na przeszłość znawcy dzieł sztuki
Marek D. zapytał go, czy mógłby mu pomóc w odzyskaniu biżuterii. - Chętnie
rozpatrzę się swymi kanałami - usłyszał w odpowiedzi.
Gdy spotkali się ponownie, G.
pochwalił się, że zna policjanta w randze kapitana Sławomira P. On pomoże.
Kapitan rzeczywiście okazał się chętny, obiecał prywatnie infiltrować
środowisko przestępcze. Nie powinno być kłopotów ze znalezieniem informatorów,
bo jak twierdził, na mieście już głośno o kradzieży u znanego biznesmena.
200 TYS. EURO WYKUPNEGO
Rok później Marek D. zeznał w
prokuraturze: - Obiecałem P., że go sowicie wynagrodzę. Podczas drugiego spotkania
poprosił mnie o użyczenie mu samochodu, a
także o pieniądze na pokrycie wydatków. Często szukał ze mną kontaktu i za
każdym razem dostawał 3-4 tys. zł. Raz dałem mu 10 tys. Na pewno w sumie wyszło
kilkadziesiąt tysięcy złotych. Żona też wręczała mu jakieś kwoty. Samochód
dostał wraz z umową przeniesienia własności. Dodatkowo wypłaciłem mu 20 tys.
dolarów oraz 40 tys. zł na wykup części skradzionej biżuterii. Byłem hojny, bo
myślałem, że coś z tego wyjdzie.
Na jedno ze spotkań kapitan
przyniósł małą złotą bransoletkę z wygrawerowanym imieniem córki państwa D.
Rozpoznali własność, ale nie mogli zatrzymać tej biżuterii. Sławomir P.
powiedział, że musi ją zwrócić złodziejom, którzy oddadzą wszystko za 200 tys.
dolarów.
Wkrótce jednak zawiadomił
okradzionego, że wycofuje się ze sprawy; ma nie dzwonić, bo nie będzie odbierał
telefonów. Pieniądze na wykup przekazał Markowi G., również bransoletkę, którą
dostał od niego. Sugerował, że grabież w willi to była robota gangsterów z
mafii ożarowskiej i konesera antyków.
Przez kilka następnych miesięcy
Marek D. ponownie przebywał za granicą, w Chinach. W sprawie kradzieży nie miał
żadnych nowych informacji. Gdy jesienią przyleciał do Polski, chciał spotkać
się z Markiem G. Ten najpierw robił uniki, a gdy nie miał wyjścia, obiecał, że
załatwi sprawę w ciągu tygodnia. Tylko żeby klejnoty wróciły na swoje miejsce,
potrzebne są pieniądze na okup. 200 tys. już nie dolarów, ale euro.
- Nie mam takiej sumy - martwił
się lobbysta.
- Poradzimy sobie - zapewniał go
Marek G. - Mam w Sztokholmie znajomego Syryjczyka, nazywa się Said A. On mógłby teraz wyłożyć pieniądze, a ty po odzyskaniu
biżuterii oddasz mu z procentem. Za pośrednictwo zadowolę się kilkoma
zegarkami wysadzanymi diamentami.
Umowa stanęła. Syryjczyk przekazał
w Szwecji synowi Marka G. 120 tys. koron szwedzkich jako zaliczkę dla złodziei.
(Później, już w czasie śledztwa, wyszło na jaw, że G. zachował te pieniądze dla siebie, podobnie jak wcześniej
wyłudzone od D.). Okradziony lobbysta ponaglał, aby finiszować pertraktacje z
rabusiami. G. znów unikał kontaktu z poszkodowanym. Umawiał się, nie
przychodził - nawet wówczas, gdy D. specjalnie
tylko z tego powodu przylatywał z Chin. Zachowały się SMS -y wysyłane pod
koniec 2012 r. przez zirytowanego lobbystę do konesera starych przedmiotów:
„Szukam ciebie, nie widzę. Mam dość twoich sztuczek, od początku domyślałem się
prawdy. Przeklęty pajacu, kiedy zwrócisz kasę? Myślisz, że się ukryjesz w
szczurzej norze do końca twej wegetacji?”.
Po kilku tygodniach panowie
dogadali się na tyle, że doszło do dwóch spotkań w Marriotcie z Saidem A.
Podczas pierwszego uzgodniono warunki: Syryjczyk wyłoży na wykupienie biżuterii
200 tys. euro, a Marek D. po trzech miesiącach odda mu o 100 tys. euro więcej.
Ewentualnie rozliczą się diamentami. W drugim spotkaniu w Warszawie uczestniczył
już znajomy kustosza Cezary Sz.; to od niego G. dostał na pokazanie ową
dziecięcą bransoletkę. Marek D. nadal nie mógł zobaczyć swojej biżuterii -
uzgodniono tylko termin sfinalizowania transakcji na koniec marca 2013 r.
ZARAZ WRACAM
26 marca Said A. przyleciał do Gdańska, a stamtąd taksówką ze swym
kuzynem H. jako obstawą dojechali do warszawskiego hotelu Marriott, gdzie
czekał na nich Marek G. Po upewnieniu się, że obcokrajowcy przywieźli okup,
kustosz przekazał im wiadomość od posiadaczy biżuterii, że czekają na nich w
kawiarni Zaraz wracam na Saskiej Kępie. Syryjczyk przezornie zostawił krewnego
z paczką banknotów euro w hotelowym pokoju. Na osobności szepnął mu, że jeśli
nie odezwie się w określonym czasie, ma natychmiast uciekać z gotówką do
Gdańska.
W kawiarni czekali na niego ludzie
od biżuterii - Cezary Sz. i Dariusz O. Przynieśli sporą torbę, którą postawili
przy nodze stolika. Napytanie, gdzie są pieniądze, Syryjczyk odpowiedział, że
czekają w hotelu, jest tylko drobny problem, bo do całej kwoty brakuje 20 tys.
euro.
- Coś kombinujesz - zdenerwował
się Cezary Sz. - Do samochodu!
- Myślałem - zeznał później Said A.
- że wiozą mnie do Marriotta,
tymczasem wóz krążył po mieście. W pewnej chwili stanęliśmy i do środka
wskoczyło dwóch zamaskowanych mężczyzn z pistoletami. Zmusili mnie, abym usiadł
na tylnym fotelu koło Dariusza O., który zażądał, abym przekazał kuzynowi, że
wszystko w porządku.
Zrobiłem to pod przymusem, bo O.
groził mi nożem.
Po pieniądze Syryjczyka udał się
do Marriotta Marek G. Ale zastał pokój hotelowy zamknięty, w recepcji okazało
się, że gość już wyjechał. Jak zeznał H. w czasie przesłuchania, z tembra
głosu krewnego rozmawiającego z nim przez komórkę zorientował się, że dzieje
się coś niedobrego, wziął więc taksówkę i wyjechał z pieniędzmi na Wybrzeże.
Tam oddał całą kwotę Renacie, żonie Saida A., która przyjechała ze Sztokholmu.
Tymczasem terroryści w
kominiarkach skrępowali porwanego Syryjczyka, zalepili mu taśmą oczy i zawieźli
do letniskowego domku w Pęclinie pod Warszawą. Próba ucieczki zakończyła się
jeszcze silniejszym związaniem ofiary.
Żona Syryjczyka, która zna
konkubinę Marka G., po dwóch dniach daremnego oczekiwania na męża dostała od
tej znajomej telefon z tragiczną wieścią: Said został
porwany! Trzeba przygotować okup około 170 tys. euro i broń Boże nie informować
policji, jeśli chce jeszcze zobaczyć męża żywego.
Renata A. nie posłuchała i złożyła
w gdańskiej komendzie zawiadomienie o porwaniu.
- Nie wiem, po co Said jeździł do Warszawy. On mnie nie informuje o swoich
interesach. Tak jest w kulturze jego kraju. Ja się temu podporządkowałam -
ucięła dociekliwe pytanie śledczego.
Gdy do komendy policji, w której
pracował Sławomir P., przyszedł poufny szyfrogram o uprowadzeniu Syryjczyka i
żądaniu okupu, funkcjonariusz zawiadomił o tym okradzionego lobbystę oraz
znawcę antyków. W tym czasie Said A. był więziony już w innym
miejscu - w bloku na Białołęce. Grożono mu obcięciem palców, jeśli okup nie
zostanie szybko wpłacony.
Porywaczom spieszyło się, więc
Marek G., mimo ostrzeżeń znajomego policjanta, wsiadł do pociągu i pojechał do
Gdańska, aby ponaglić znaną mu Renatę. Przenocował w hotelu i tam został
zatrzymany. W jego portfelu znajdowała się kartka z wykazem skradzionych
precjozów.
ROSJANIN WIDMO
Już w czasie pierwszego
przesłuchania G. ujawnił, kto uprowadził Syryjczyka. To znany mu kryminalista,
Cezary Sz. A skąd biżuteria Marka D. w ręku porywacza? - chciał wiedzieć śledczy. - Jedno ze złotych cacek zobaczył
w lombardzie, bo wystawił je pewien chłopak. Nazwisko klienta? Nie znam nawet
jego imienia i nie chcę znać - odpowiedział
przesłuchiwany. Twierdził ponadto, że aby pomóc okradzionemu, do pieniędzy
Syryjczyka dołożył 25 tys. koron, na złotówki to byłoby 100 tys. Nie chciał, aby
ci, którzy ukrywają biżuterię, spieniężyli gorący towar komuś innemu.
O ile Marek G. był powściągliwy w
informowaniu organów ścigania w sprawie zrabowanego sejfu, o tyle nie uchylał
się od współpracy przy sprawie uwolnienia porwanego Syryjczyka. Zgodził się
osobiście zawieźć porywaczom okup, wiedząc, że banknoty zostały ponumerowane, a
ich przekazanie odbędzie się pod kontrolą policji. Tak jak żądali porywacze,
reklamówkę z 165 tys. euro położył nocą koło przystanku autobusowego na Saskiej
Kępie w Warszawie.
Z zeznania policjanta w cywilu,
który uczestniczył w akcji: - Usłyszałem przez naszą radiostację o dwóch
osobach zaczajonych w krzakach w pobliżu alei Stanów Zjednoczonych, które
prawdopodobnie podejmą okup pozostawiony na środku chodnika. Obserwowaliśmy
sytuację z zaparkowanego w pobliżu samochodu. W pewnej chwili jeden z tych
mężczyzn w kominiarce wybiegł na chodnik, porwał torbę i uciekł w kierunku
pobliskich ogródków działkowych. Wyskoczyliśmy z samochodu, ale osobnicy
zniknęli w ciemnościach nocy. Po dwóch godzinach dostaliśmy informację, że do
budynku z drugiej strony działek weszło dwóch mężczyzn z bagażem. Gdy po
pewnym czasie podjechał po nich samochód, pustą walizkę wyrzucili do śmietnika.
Do zatrzymania tych dwóch:
Cezarego Sz. oraz jego kumpla Dariusza O. doszło jeszcze tej samej nocy. Nie
przyznali się do przestępstwa, choć Sz. miał w kieszeni 19 banknotów o nominale
500 euro pochodzących z pakietu okupowego. Trzeci z podejrzanych o
uprowadzenie Syryjczyka Dariusz K. został złapany listem gończym kilka miesięcy
późnej. Do aresztu trafił też policjant Sławomir P. Początkowo wypierał się
znajomości z okradzionym lobbystą. Ale w czasie przeszukania ujawniono u niego
kartę lojalnościową stacji paliw Shell i dokumenty samochodowe na nazwisko
Marka D.
Dariusz O. twierdził, że odbierali
okup na żądanie pewnego Rosjanina, którego nazwiska nie znają: - Marek G. zajechał taksówką
i postawił torbę na środku chodnika. Po telefonie Ruskiego wyskoczyłem po nią z
krzaków, ale ponieważ goniła nas policja, porzuciłem torbę na działkach i
ukryliśmy się w piwnicy pobliskiego bloku. Gdy się uspokoiło, szukałem jej po
omacku z godzinę. Ale udało się. Potem pieniądze zabrał Czarek Sz.
MOŻE MATECZKA BOSKA POMOŻE
Syryjczyk został uwolniony
następnego dnia po zatrzymaniu porywaczy. Rozpoznał domek letniskowy, w którym
był więziony. Okazało się, że należał do matki Cezarego Sz.
Porywaczy zdradziło też lustro
weneckie. Said A. wskazał na Sz. jako tego, z którym w dniu porwania
rozmawiał w kawiarni, a po wyjściu z niej jechał samochodem - już pod przymusem
- w nieznanym kierunku. Rozpoznał również Dariusza O. - Gdy przetrzymywali
mnie w altance, on był najbardziej bezwzględny. Na oczach miałem taśmę, ale
poznawałem go po głosie. Słyszałem, jak w rozmowie telefonicznej z moją żoną o
okupie próbował kaleczyć język polski zwrotami rosyjskimi. Chciał, aby
odniosła wrażenie, że jestem więziony przez rosyjską mafię.
Również okradziony Marek D.
wskazał Sz. jako tego znajomego kustosza Marka G., z którym pertraktował zapłatę
za odzyskanie biżuterii.
Zatrzymani nie przyznali się do
zarzutów. Dariusz O. twierdził, że nigdy w życiu nie spotkał Saida A. Udziałem
w uprowadzeniu i żądaniu okupu obciążył Cezarego Sz. Sz., przesłuchiwany sześć
razy, za każdym razem zaprzeczał. Dariusz O. swoją prywatną korespondencję z
aresztu do Cezarego Sz. układał z myślą, że będzie ocenzurowana. I o to mu
chodziło.
Jego list do kumpla brzmiał
następująco: „Czarek. Wyobraź siebie, że ten Syryjczyk rozpoznał mnie jako
sprawcę swego uprowadzenia. Poza tym twierdził, że widział mnie gdzieś pod
hotelem Marriott, o co tu chodzi? Podobno był przetrzymywany na działce u
twojej mamy. Nie wiem, co mam o tym myśleć. Czy to prawda, czy też jakiś wymysł
policji? Może Mateczka Boska pomoże i prawda wyjdzie na jaw. Niedawno złapałem
idealny kontakt na sprowadzanie z zagranicy samochodów po powodzi. Takie
pieniądze przelatują koło nosa, a ja kibluję w areszcie za niewinność”
Mimo to nazwisko Dariusza O.
znalazło się obok czterech innych na liście oskarżonych.
CO SIĘ ODWLECZE, TO NIE UCIECZE
Dariuszowi O., Cezaremu Sz.,
Dariuszowi K. i Markowi G. zarzucono: „Bezprawne
żądanie od Marka D. 200 tys. euro za zwrot skradzionych mu precjozów;
uprowadzenie Saida A., obywatela Królestwa Szwecji narodowości syryjskiej. Pobicie
go, ograbienie i przetrzymywanie siłą na działkach w Pęclinie; zmuszenie
rodziny porwanego do zapłaty okupu 166 500 euro. (Udało się odzyskać tylko 51
banknotów o nominale 500 euro)”.
Ponadto Marek G. został oskarżony
o przywłaszczenie 150 tys. koron szwedzkich
(równowartość 75 tys. zł) na szkodę Saida A.
Sławomir P. ma zarzuty wyłudzenia
od poszkodowanego Marka D. i jego żony 95 tys. zł, 20 tys. dolarów oraz
samochodu marki Subaru Legacy, a ponadto ujawnienia Markowi
G. poufnej informacji organów ścigania o wdrożonych czynnościach operacyjnych
po uprowadzenia Syryjczyka.
Akt oskarżenia wspierało 27 opinii
biegłych z zakresu genetyki, antropologii, daktyloskopii i innych dziedzin
nauki. Nie udało się wyjaśnić, czy oskarżeni porywacze ukradli sejf Marka D.,
czy też byli tylko paserami. W każdym razie do poszkodowanego nie wróciła
nawet pokazana mu na przynętę dziecięca złota bransoletka.
Pierwsza rozprawa przed Sądem Okręgowym
Warszawa-Praga zakończyła się po sprawdzeniu danych osobowych oskarżonych.
Poza policjantem (dziś na emeryturze) o właścicielem
galerii antyków nie bardzo wiadomo, z czego się utrzymują pozostali. Dariusz
O., 40-letni ojciec dwóch synów, twierdził, że pomaga mu rodzina. Jego kumplom
ponoć zdarzały się od czasu do czasu roboty dorywcze.
Tylko Marek G. nie był karany.
Dariusz O. musiał sobie pomóc palcami, aby wyliczyć, ile razy siedział. Jeden z
wyroków dostał za, jak się wyraził, pomocnictwo.
- Pomocnictwo nie jest karalne -
zauważyła sędzia Beata Ziółkowska.
- Ale to było w napadzie.
Proces został odroczony na skutek
zmiany obrońców przez dwóch oskarżonych; nowi muszą się zapoznać z aktami. To
znany sposób na przedłużanie procesu, często stosowany przez recydywistów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz