Całe
życie za kratami albo uniewinnienie - ma zdecydować Sąd Najwyższy w sprawie o
gwałt i zabójstwo 14-latki.
HELENA KOWALIK
Idę
na rower - z tymi słowami 14 -letnia Ewa D. wstała od stołu w dragi dzień Świąt
Wielkanocnych 12 kwietnia 2004 r. - Weź mój zegarek, żebyś wiedziała, kiedy
wrócić - nakazał ojciec - tylko schowaj go do kieszeni, bo ma uszkodzony pasek.
Jej matka jeszcze wyjrzała przez
okno: Ewunia na rowerze, w chmurze powiewających na wietrze długich włosów z
uśmiechem pożegnała ją dziecinnym pa, pa.
Następny raz pani D. zobaczyła
swoje dziecko tuż przed sekcją zwłok.
STU PRZESŁUCHANYCH
Gdy po kilku godzinach córka nie
wróciła z przejażdżki, zaczęły się poszukiwania. Na jednej ze ścieżek
rowerowych pod wiaduktem rodzice dziewczynki znaleźli ułożone z patyków zdanie:
„Tu była Ewa D” Zawiadomili policję. Wieczorem do akcji włączyło się wielu
mieszkańców Wielgowa, peryferyjnej dzielnicy Szczecina. Policyjna psycholog
rozszyfrowała napis na drodze jako krzyk rozpaczy zbyt rygorystycznie
wychowywanej nastolatki. Jej zdaniem Ewa uciekła z domu. Zostawiła wiadomość,
aby rodzice zwrócili uwagę na jej problemy. Zgnębiona pani D. zauważyła
nieśmiało, że córka nie miała przed nią tajemnic.
Jeszcze tej nocy przesłuchano
przyjaciółkę dziewczynki. Obudzona, opowiedziała swój sen: jakiś mężczyzna w
zielonej kurtce ciągnął Ewkę po szosie w stronę lasu. Miał duże owłosione ręce,
ona się opierała. Psycholog uznała, że jest to inspiracja różnymi plotkami na
temat rzekomego porwania, krążącymi po dzielnicy.
Następnego dnia chłopiec na
rowerze przemierzający leśne dukty w kierunku Świnoujścia zauważył zwisające na
drzewie dżinsy, a po chwili w ściółce zegarek z urwanym paskiem. Wiedział o
zaginięciu Ewy, znał z ogłoszeń na słupach telefon jej rodziców. Nim
przyjechali, rowerzysta znalazł wystającą spod mchu rękę. Obnażone zwłoki
dziecka były płytko przysypane liśćmi. Sprowadzony przez policję pies szybko
zgubił trop mordercy.
Sekcja zwłok wykazała, że
dziewczynka zmarła na skutek uduszenia przez silny ucisk szyi. Nim straciła
życie, została zgwałcona. Do ostatniego tchnienia walczyła z oprawcą, o czym świadczyły liczne wybroczyny na udach i poranione
pięty. Gwałciciel kopułowa! również wtedy, gdy ofiara była martwa; nie doszło
do wytrysku nasienia.
Ślad z krwiaka ramienia ofiary, a
także inne wymazy zostały przebadane systemem SGM PLUS w Zakładzie Medycyny
Sądowej Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie i w podobnej placówce w
Gdańsku. Ekspertyzy okazały się identyczne: nie znaleziono obecności DNA
żadnego mężczyzny.
Nic nie dała penetracja środowiska
bezdomnych, którzy często latem ze szczecińskiej noclegowni przenosili się do
szałasów w lesie w pobliżu domu Ewy D. Rutynowo przesłuchano tych mieszkańców
Wielgowa, którzy kiedykolwiek mieli konflikt z prawem. Według tego klucza funkcjonariusz
pofatygował się do Franciszka L., wdowca mieszkającego z najmłodszym,
dziewięcioletnim synem. Mężczyzna miał niepodważalne alibi.
Od wszystkich ponad stu
przesłuchanych - również od L. - zostały pobrane
wymazy z ust przydatne w porównawczych badaniach genetycznych.
Po roku bezskutecznego śledztwa
prokuratura musiała się przyznać do klęski - morderca
pozostał anonimowy. Dochodzenie zostało zawieszone. Matka Ewy, rozżalona tą
decyzją, wskazała na jeszcze jeden trop: od pewnego czasu otrzymywała listy od
nieznanego jej mężczyzny, który twierdził, iż wie od swego małoletniego syna,
że zabójcą Ewy jest funkcjonariusz występujący w telewizyjnym programie „997”.
Zdaniem autora tej korespondencji ów policjant ścigał chłopców rzucających z
wiaduktu kamieniami w samochody w pogoni za
„żartownisiami” dostrzegł jadącą rowerem Ewę. Przekonany, że dziewczyna była z
chłopakami, dogonił ją i, uderzając, niechcący zabił. A potem ukrył w lesie
ciało.
Gdy policja dotarła do autora
listów, okazało się, że jest on chory psychicznie.
TERAZ POWIEM PRAWDĘ
Koniec 2006 r. W okolicy, gdzie
mieszkała Ewa D., został zatrzymany 23-letni Mikołaj L., drugi syn
wspomnianego wdowca, z powodu podejrzenia o kradzież złomu. Zapytany, co robił
w drugi dzień Świąt Wielkanocnych 2004 r., zdenerwował się, zaczął płakać, a po
chwili przepraszać nieobecnych w pokoju rodziców Ewy D., choć przesłuchujący
słowem nie wspomniał o zamordowanej dziewczynce.
Śledztwo zostało odwieszone. Postanowiono
ponownie przebadać ślady DNA zabezpieczone z ciała ofiary. W kwietniu 2008 r. z
Zakładu Medycyny Sądowej Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie nadeszła
ekspertyza: w wyniku przeprowadzonych powtórnych badań genetycznych śladu z
lewego przedramienia denatki, wykonanych nowym systemem, uzyskano pełny profil
DNA mężczyzny odpowiadający profilowi genetycznemu Franciszka L. (od którego w
2004 r. pobrano wymaz) i jego biologicznych potomków. Biegli zastrzegli się, że
doszukali się identyfikacji rodowej, a nie indywidualnej, a ujawniony halotyp
(identyczne cechy przechodzące w rodzinie z ojca na syna) występuje z
częstotliwością jeden raz na 148 667,2 męskich linii rodowych.
Prawdopodobieństwo naniesienia
takiego męskiego śladu DNA u Ewy D., choćby dzień przed zabójstwem, było
zdaniem biegłych niemożliwe. Taki ślad ulega zniszczeniu m.in. na skutek
pocenia się skóry.
Ustalono, że 12 kwietnia 2004 r.
dwaj starsi synowie Franciszka L. byli poza domem - jeden w zakładzie karnym,
drugi - właśnie Mikołaj - w noclegowni dla bezdomnych. Franciszek L. podał
świadków, że w drugi dzień Świąt Wielkanocnych wychodził z domu.
Mikołajowi L. postawiono zarzut
zgwałcenia i zamordowania 14-letniej Ewy. Nie przyznał się do przestępstwa:
„Ja bym nawet kogutowi głowy nie obciął”. Powiedział, że w Wielkanoc był u
ojca. W Wielką Sobotę poszedł do kościoła ze święconką, a następne dwa dni
wychodził z domu tylko do sklepu po piwo. 12 kwietnia o zmierzchu poszedł za
potrzebą do lasu, wrócił po godzinie. Następnego dnia dowiedział się od kumpli
ojca, że zginęła dziewczynka. Nie wie, skąd na ciele ofiary znalazły się ślady
jego DNA, jak mu powiedział policjant.
Ojciec podejrzanego zaprzeczył
słowom syna. Mikołaj pojawił się pod jego drzwiami, ale dopiero 14 kwietnia
wieczorem i nie został wpuszczony.
W czasie kolejnego przesłuchania
- 28 maja 2008 r. - podejrzany odwołał poprzednie
zeznania jako kłamliwe. Naprawdę było tak, że 12 kwietnia około godziny 17
kupił wódkę i poszedł ją wypić do pobliskiego lasu. Tam spotkał nieznajomego
włóczęgę, który chciał mu wyrwać butelkę. Pobili się. Rozeźlony wracał do
mieszkania ojca i pod mostem spotkał jadącą na rowerze nastolatkę, która go
niechcący potrąciła. Ze złości złapał ją za szyję. Upadła na ziemię, podniosła
się i jak zamroczona szła w kierunku lasu, pozostawiając na drodze rower.
Zauważył, że traci przytomność, więc chwycił ją za ramię. Wystraszył się, że
ona umiera; nie chciał być posądzony o spowodowanie
jej śmierci, więc ją rozebrał dla upozorowania gwałtu. Możliwe, że gdy zdejmował
jej spodnie, dotknął tu i ówdzie. Dwa tygodnie
później ponownie przesłuchiwany w prokuraturze Mikołaj L. odwołał swoje
zeznania jako wymyślone. Nigdy nie spotkał Ewy D. Wielkanoc 2004 r. spędził w
noclegowni. Niestety, tam się nie prowadzi listy obecności.
Minęły trzy tygodnie i aresztowany
Mikołaj L. zgłosił, że teraz chce powiedzieć całą prawdę. Wcześniej wszystko
mówił pod dyktando policjanta, który się nad nim znęcał.
Otóż widział tę dziewczynkę w
piątek przed świętami, gdy jeździła pod wiaduktem z koleżanką na rowerze. Nawet
zwrócił jej uwagę, aby uważała na samochody. Chciał jeszcze zapytać, która
godzina, więc złapał ją za przegub ręki, aby spojrzeć na zegarek.
Odchodząc, klepnął ją po gołym
lewym ramieniu (kurtkę trzymała na kierownicy). Potem pojechał do swego ojca i
stamtąd wrócił do ośrodka. W Wielgowie był ponownie 12 lub 13 kwietnia, gdyż
poszukiwał jakiejś dorywczej pracy.
Na kolejnym przesłuchaniu
podejrzany zaprzeczył, aby w Wielkanoc 2004 r. był w tej dzielnicy Szczecina.
Całe święta spędził w noclegowni. Ma na to dowód: 11 kwietnia nakręcono tam
telewizyjny reportaż o śniadaniu wielkanocnym dla bezdomnych. Następnego dnia
wszyscy w ośrodku oglądali siebie w telewizorze. Może naszkicować, gdzie wtedy
siedział.
Odtworzono tę audycję z materiałów
archiwalnych. Także ujęcia, które nie były emitowane. Okazało się, że Mikołaja
L. nie było wówczas w schronisku.
Prokurator wysłał akt oskarżenia
do sądu. Pierwsza rozprawa odbyła się w kwietniu 2009 r. Pięć lat po
zabójstwie Ewy D.
TO OJCIEC JEST MORDERCĄ
Przed sądem Mikołaj L. nie
przyznał się do zarzucanego mu przestępstwa. Odwołał wszystkie wyjaśnienia z
śledztwa, poza ostatnimi. Do złożonych pod koniec postępowania dowodowego
wniósł istotną korektę. Otóż do spotkania z Ewą pod wiaduktem doszło nie dwa
dni przed świętami, jak wyjaśniał przed prokuratorem, ale w drugi dzień świąt.
Świadkiem tego, że złapał dziewczynkę za rękę, na której miała zegarek, a potem
musnął jej ramię, był jego ojciec, który stał kilka metrów dalej i potem
poszedł za tym dzieckiem w kierunku lasu. Tego dnia ojciec nie wpuścił go do
domu i musiał się przespać u kolegi.
Oskarżony usiłował przekonać sąd
(a w listach także ministra sprawiedliwości), że Ewę D. zamordował Franciszek
L.:
- A bo to raz zastałem ojca, jak
się zabawiał po wódce z dziewczynkami, które jeszcze nie skończyły
podstawówki... Do mojego ośmioletniego brata też się dobierał.
Obecny na rozprawie Franciszek L.
zaprzeczał, odwołując się do Matki Boskiej jako świadka, i w rewanżu pogrążał
syna. Twierdził mianowicie, że zastał go kiedyś w łóżku z własną matką.
Sporo powiedzieli o tej
patologicznej rodzinie świadkowie, w większości rekrutujący się z towarzystwa
pijaków wystających
pod sklepem monopolowym. - Byłem
przy tym - zeznał jeden nich - kiedy pijany Franek chciał wyciągnąć od
Mikołaja stówę. Powiedział: „Nie dasz, to pójdę na komisariat i całe życie spędzisz
w więzieniu”. To już było po tym zabójstwie.
W 2009 r. Sąd Okręgowy w
Szczecinie skazał Mikołaja L. na dożywocie. Sąd apelacyjny wyrok potwierdził.
Rok później orzeczenie zostało uchylone w Sądzie Najwyższym z powodu wadliwie
sporządzonego uzasadnienia. Sprawa wróciła do Sądu Okręgowego.
Również podczas kolejnego procesu
Mikołaj L. nie przyznał się do morderstwa. Swoje dotychczasowe wyjaśnienia
odwołał, twierdząc, że zawiodła go pamięć - tak naprawdę nie był u ojca w
święta - w tym czasie siedział w noclegowni. Nigdzie nie wychodził.
Na poprzednich rozprawach kłamał,
mówiąc, że widział dziewczynki na rowerach. „Nie było takiej sytuacji, abym
chwycił tę Ewę za rękę, żeby zobaczyć, która jest godzina. Inie dotknąłem jej
ramienia. Gadałem tak, bo mi ciągle powtarzali, że moje DNA było na tej ręce”.
W ostatnim słowie oskarżony wybuchnął: - Mam dosyć
wytykania, że jestem zabójcą. To mi ubliża.
Ponowny wyrok SO w Szczecinie nie różnił się od pierwszego. 29 czerwca 2011
r., siedem lat po śmierci dziewczynki, Mikołaj L. został po raz drugi skazany
na dożywocie.
W uzasadnieniu wyroku sąd poddał
analizie linię obrony oskarżonego, który długo sądził, że zidentyfikowany w
zakładzie medycyny sądowej halotyp pochodzi od niego. Dlatego zmieniał wersje
wyjaśnień, żeby jak najkorzystniej przedstawić okoliczności, w jakich jego
genetyczny ślad znalazł się na ofierze. Raz twierdził, że dziecko musnął w
ramię, to znów, że je klepnął. Wielokrotnie, podając różne sposoby
pozostawienia na ciele dziecka śladu osobniczego, bezwiednie dowodził
słuszności bydgoskiej ekspertyzy. Gdy wreszcie zrozumiał faktyczną treść nowego
dowodu, zaprzeczył, że doszło do kontaktu fizycznego między nim a Ewą, i
usiłował oskarżyć swego ojca.
Tymczasem nie jest prawdą, że
ekspertyza przesądziła o winie Mikołaja L. Ona służyła jedynie do zawężenia kręgu
osób podejrzanych i dopiero łącznie z innymi dowodami pozwoliła na przypisanie
oskarżonemu winy.
Wiele kłamstw oskarżonego obalili
świadkowie. Na przykład: ojciec ofiary udowodnił, że córka nie mogła mieć
zegarka na przegubie, bo był uszkodzony pasek. Nie jeździła też rowerem ani w
piątek, ani w sobotę przed Niedzielą Wielkanocną. Co do klepnięcia dziewczynki
w gołe ramię - nie mogło do tego dojść pod
wiaduktem, ponieważ miała na sobie kurtkę. 12 kwietnia 2004 r. było chłodno, na
pewno nastolatka, jadąc rowerem, nie rozebrała się do cienkiego T-shirtu.
SPORY BIEGŁYCH
Jednakże i ten wyrok został
półtora roku później uchylony przez Sąd Najwyższy. Obrońcy podnieśli rażące
naruszenie prawa oskarżonego do obrony, do czego ich zdaniem doszło zarówno
przed sądem pierwszej, jak i drugiej instancji. Chodziło o to, że bezdomny
Mikołaj L., dotąd niekarany, nie dowiedział się od prokuratora w czasie
przesłuchań, że ma prawo do adwokata z urzędu. Ponadto policjanci zeznający
przed sądem nie potrafili wyjaśnić, co faktycznie robiono z zatrzymanym przez
24 godziny, nim się zdecydował złożyć obciążające go zeznania. Oskarżony
twierdził w sądzie, że gdy został pobity na komendzie, nie zgłosił tego
lekarzowi w areszcie, bo się bał zemsty funkcjonariuszy.
Na kolejnej rozprawie przed sądem
okręgowym - to już rok 2013 - obrońcy podważyli atesty laboratoryjne Zakładu
Medycyny Sądowej Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie, jako że nie miały
międzynarodowego certyfikatu. Konkretnie chodziło o wykrycie w 2008 r. w
śladach z ramienia ofiary izolatu służącego do określenia męskiego DNA.
Dokonano tego po zastosowaniu nowej metody, nieznanej w czasie badań
genetycznych zrobionych zaraz po sekcji zwłok Ewy D.
Dr Jarosław Piątek, biegły z
Pracowni Genetyki Sądowej Akademii Medycznej w Szczecinie, broniąc w sądzie
wiarygodności swej placówki, przypomniał, że jego zakład zastosował tę nową
metodę w 2008 r. również podczas badań genetycznych ofiar wypadku wojskowego
samolotu CASA. I jako jedyne nie zostały podważone przez specjalistów. - Ja
wiem - zauważył z goryczą genetyk - do czego zmierza mecenas. Chce wykazać, że
badania, które przeprowadziłem w 2008 r., nie nadają się do niczego, bo nie
miałem atestu. Obrona doskonale zdaje sobie sprawę, że aby uzyskać
kryminalistyczne badania sądowe DNA, nie trzeba w Polsce mieć jakichkolwiek
atestów; jest dobrą wolą placówki wystąpienie o taki certyfikat, co też się
stało. W 2004 r. nie prowadziliśmy badań mitochondrialnych DNA na ustalenie
pokrewieństwa. Obecnie ZMS w Szczecinie pracuje według standardów wymaganych
przez międzynarodowe instytuty. Ma nie tylko polski certyfikat uznawany na
świecie, ale i najbardziej prestiżowy w tym zakresie - niemiecki GEDNAP.
Adwokaci nie dali za wygraną.
Odwołali się do opinii prof. dr. hab. Tomasza Grzybowskiego z
Zakładu Genetyki Molekularnej i Sądowej w Bydgoszczy, który poinformował sąd,
że w latach 2008-2009 szczecińska placówka otrzymała próbki materiału do
zbadania DNA w śladach biologicznych, jednak wyników badań nie przesłano
przewodniczącemu Towarzystwa Medycyny Sądowej i Kryminologii, co zostało
potraktowane jako wycofanie się z programu atestacji. Później szczeciński
Zakład Medycyny Sądowej uczestniczył już w atestacji Towarzystwa i uzyskał właściwe
certyfikaty.
Sąd usiłował uciąć tę polemikę,
rozważając powtórzenie badań z zakresu genetyki przez biegłych spoza zasięgu
apelacji szczecińskiej. Jednakże okazało się to niemożliwe, ponieważ izolat DNA
uzyskany z materiału porównawczego dla potrzeb sprawy został całkowicie zużyty
do wcześniejszych badań.
Wnioski o ponowne przesłuchanie
biegłych zostały oddalone i sąd wydał wyrok - po
raz trzeci dożywocie. Był koniec 2013 r. Dziewięć lat od zabójstwa dziewczynki.
W apelacji adwokaci podnieśli spisaną
na 23 kartkach skargę ich klienta na pobicie przez policjantów w czasie
śledztwa (napisał mu to współwięzień, który w sądzie pochwalił się, że zna
prawo, bo już siedzi pięć lat). Jeśli rzeczywiście doszło do tortur,
funkcjonariuszom łatwo było manipulować zmaltretowanym aresztantem.
Poza tym mecenasi dostrzegli
nielogiczność w uzasadnieniu wyroku. Napisano bowiem, że sąd dał wiarę opiniom
sporządzonym zarówno w Zakładach Medycyny Sądowej w Gdańsku, jak i w
Szczecinie. A przecież się wykluczały.
Prokurator, broniąc wyroku,
dowodził, że nie matu żadnej sprzeczności: w 2004 r. obie placówki badające ten
sam materiał dowodowy nie były w stanie wyizolować profilu DNA należącego do
linii męskiej rodziny L. Gdy cztery lata później biegli ze Szczecina powtórzyli
badania starą metodą, ponownie uzyskali taki sam wynik, jak laboratorium w
Gdańsku. Dopiero zastosowanie nowej technologii doprowadziło do wyizolowania
rodowego męskiego DNA w rodzinie L.
- Problem w tym - podnosił adwokat
na rozprawie apelacyjnej - czy rzeczywiście w 2004 r. ZMS w Gdańsku nie znał
metod badań zastosowanych cztery lata później w Szczecinie i czy nową metodą
dr. Piątka można było wykryć coś więcej. Aby uzyskać kompetentną odpowiedź,
należałoby przesłuchać profesora genetyka z Gdańska, konfrontując go z biegłym
ze Szczecina. Stwierdzenie sądu, że okoliczności uzyskania certyfikatu nie mają
znaczenia, świadczą o kompletnym niezrozumieniu instytucji „wiadomości
specjalnej” oraz niezrozumieniu dowodu naukowego, jakim jest wynik badań DNA.
Sąd apelacyjny wnioski odrzucił
i w czerwcu 2014 r. wyrok dożywocia dla Mikołaja L.
zapadł po raz czwarty. Równocześnie sąd uznał skargę obrońców na przewlekłość
postępowania i zasądził dla skazanego od Skarbu Państwa 2 tys. zł zadośćuczynienia,
gdyż - choć nie ma jeszcze prawomocnego wyroku - jest on traktowany w areszcie
jako zabójca na tle seksualnym.
Pod koniec ubiegłego roku do SN
wpłynęła kolejna kasacja obrońców Mikołaja L. Tym razem wnioski adwokatów są
kategoryczne: skoro nie można powtórzyć badań genetycznych (bo zaginął tzw.
ślad), zatem z braku dowodów winy ich klient powinien zostać uniewinniony.
Gdy dojdzie do rozprawy przed SN,
poinformuję czytelników o wyroku i jego uzasadnieniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz