Były rzecznik PiS
Adam Hofman rzucił kiedyś protekcjonalnie: „Profesorowie, do piór". Prezes
też jest PiS-owskimi profesorami rozczarowany. Chciał mieć własną elitę, ale
okazało się, że więcej z tego kłopotów niż pożytku.
MICHAŁ KRZYMOWSKI
Najnowszy
zawód sprawił prezesowi historyk Andrzej Nowak. Profesor kilka tygodni temu
opublikował tekst, w którym napisał, że Jarosław Kaczyński dobija wieku, w
którym inni przywódcy umierali, i że powinien wysunąć młodszego kandydata na
premiera. Oskarżył go o „haniebne zostawienie na odstrzał” prof. Piotra Glińskiego i postawił jego partii niezwykle
wygórowany cel: zdobycie kilkudziesięciu mandatów poselskich więcej nie
wystarczy, PiS ma zdobyć władzę. Co gorsza, Nowak miał zamiar wygłosić ten tekst
podczas konwencji Andrzeja Dudy. Na szczęście się rozchorował i impreza, która
kosztowała partię kilkaset tysięcy złotych, została uratowana.
Naiwność intelektualisty
Mówi polityk PiS: - Prezes
przestraszył się, że gangrena tocząca Nowaka obejmie kolejnych profesorów, Tym
bardziej że w ostatnich miesiącach rzeczywiście kilka razy boleśnie zlekceważył
profesora Glińskiego. Gdyby naraz rzucili się na niego Nowak, Gliński i
profesor Jadwiga Staniszkis, to mielibyśmy poważny kłopot.
Reakcja na tekst Nowaka była
natychmiastowa. Kaczyński odbył spotkanie z Piotrem Glińskim, zadeklarował
pełne wsparcie dla rady programowej, której od roku przewodzi, i w końcu
przydzielił mu gabinet na Nowogrodzkiej. - To skromny pokoik, ale profesor
chodzi dumny jak paw. Znów bywa u prezesa i czuje się potrzebny - śmieje się
poseł PiS.
Pytam prof. Glińskiego, jak często spotyka! się ostatnio z Kaczyńskim.
- Widziałem się z nim wczoraj i w zeszłym tygodniu. Jesteśmy w stałym
kontakcie.
- A tekst Andrzeja Nowaka jak pan ocenia?
- Profesor jest wybitnym uczonym,
ale nie ma politycznego doświadczenia. To człowiek niezwiązany z PiS i z
bieżącą polityką w ogóle, w związku z czym brakuje mu politycznego wyczucia.
Cnota roztropności i umiaru opuściła wybitnego intelektualistę. Jestem pewien,
że tylko chwilowo - mówi Gliński. I z satysfakcją zaznacza, że on sam w
przeciwieństwie do Nowaka już politycznie dojrzał i rozumie mechanizmy
rządzące życiem partyjnym. Akcja powstrzymywania profesorskiej gangreny
najwidoczniej poskutkowała.
Moi rozmówcy z PiS, którym
powtarzam te słowa, śmieją się jednak. - Gliński dojrzał? Dobry żart! Prezes
rozegrał go jak dzieciaka, a on się nawet nie zorientował. To szlachetny
człowiek, ale strasznie naiwny - twierdzi jeden z posłów.
Stosunek Kaczyńskiego do profesora
jest podobny. Ceni jego socjologiczny warsztat, ale trudno powiedzieć, by
traktował go jak poważnego polityka. Dał temu wyraz na zebraniu przed kilkoma
miesiącami, na którym dyskutowano na temat jednego z projektów PiS. Gdy któryś
z posłów spytał, co będzie, jeśli nie uda się go w Sejmie przeforsować, uśmiechnął
się kpiąco: - To co zwykle. Zgłosimy kandydaturę prof. Piotra Glińskiego.
Sam prof Nowak w PiS oczywiście jest już skończony. Ludzie
związani z Joachimem Brudzińskim, liderem partyjnego aparatu, zgłosili nawet
postulat, by w ramach retorsji wyciągnąć konsekwencje także wobec jego dwóch
krakowskich współpracowników: Ryszarda Legutki
i Krzysztofa Szczerskiego. Ich zdaniem tekst musiał być planowany jako element
szerszej intrygi mającej osłabić prezesa.
Hipoteza była jednak
nieudokumentowana, a profesor Nowak już wcześniej dal się poznać jako
polityczny laik - po wybuchu afery podsłuchowej forsował na przykład pogląd,
że za nagrywaniem stały rosyjskie służby, wspierając tym samym wersję
sugerowaną przez Donalda Tuska. Ostatecznie skończyło się więc na wyklęciu
samego Nowaka.
Profesor ze studium ogrodnictwa
Profesorów kręcących się wokół PiS
można podzielić na trzy grupy. Pierwszą stanowią najbliżsi doradcy prezesa,
jego consiglieri: Barbara Fedyszak-Radziejowska, Tomasz Żukowski i Waldemar
Paruch. Druga grapa to profesorowie z Krakowa: Ryszard Legutko, Andrzej Nowak,
Krzysztof Szczerski. W trzeciej znajdują się posłowie uczestniczący w
spotkaniach u wicemarszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego: Józefa Hrynkiewicz, Włodzimierz
Bernacki i Jerzy Zyżyński. Oprócz nich są jeszcze
profesorowie funkcjonujący na zasadzie wolnych elektronów - w rodzaju Jadwigi
Staniszkis czy Zdzisława Krasnodębskiego. Gliński jest kimś w rodzaju łącznika
- ma dobre relacje ze wszystkimi.
Profesorowie to oczywiście nazwa
umowna, bo Fedyszak-Radziejowska czy Żukowski są tylko doktorami, a Kuchciński,
któremu Kaczyński powierzył przewodzenie naradom intelektualistów, ukończył
tylko policealne studium ogrodnicze.
Otwarcie partii na środowiska
naukowe zarządził po katastrofie smoleńskiej sam prezes. Założył, że nad
niedoświadczonymi profesorami będzie mu łatwiej zapanować niż nad politykami
wywodzącymi się z partyjnego aparatu. Do tego doszedł motyw osobisty. - Prezes
ma naukowy kompleks. W młodości zabrakło mu samozaparcia do zrobienia
habilitacji - twierdzi jeden z moich
rozmówców.
Na wszystko nałożyła się jeszcze
historia z początku lat 90., kiedy Jarosława Kaczyńskiego wypchnięto poza
warszawski salon. Obstawiając się profesorami, chciał sobie stworzyć własną
elitę, która basowałaby mu bez względu na okoliczności.
Z Ryśka
dupa, nie polityk
Okazało się jednak, że
profesorowie przysparzają nie mniej kłopotów niż partyjni działacze.
Najważniejszym okazało się to, co miało być ich główną zaletą, czyli polityczne
niedoświadczenie. Z tego powodu odpadł na przykład prof Andrzej Waśko, literaturoznawca, który w 2011 r. kandydował
do Sejmu z kaliskiej listy PiS. Próba zakończyła się blamażem. Prawo i Sprawiedliwość
zdobyło w jego okręgu trzy mandaty, Waśko startował z jedynki, dostał pieniądze
na kampanię z centrali, a mimo to do Sejmu dostali się partyjni działacze:
Andrzej Dera, Adam Rogacki i Jan Dziedziczak. - Jest tak wybitnym
intelektualistą, że uważał, iż nie wypada mu brać udziału w kampanii -
tłumaczył Kaczyński.
Rozczarowaniem okazał się też
Legutko. Prezes cenił go jako intelektualistę i gdy tylko był w Małopolsce,
chętnie odwiedzał jego podkrakowski dom. Do niedawna w tych kolacjach uczestniczył
też prof. Nowak.
Legutko - zdaniem Kaczyńskiego - ma jednak zasadniczą wadę. W parze z jego
kwalifikacjami intelektualnymi nie idą ani talenty polityczne, ani pracowitość.
W poprzedniej kadencji
europarlamentu dziennikarze z Wrocławia poskarżyli się europosłowi Ryszardowi
Czarneckiemu, że nie mogą skontaktować się z Legutką, deputowanym z ich
okręgu. Czarnecki udał się więc do profesora i zaproponował, że umówi go z
reporterami. - Po co? - Przyjechali z Wrocławia, chcieliby się spotkać ze
swoim europosłem - wyjaśnił Czarnecki.
- Ale ja nie lubię dziennikarzy. -
Idą wybory, może jednak warto? - Nie, strata czasu. Gdy Czarnecki opowiedział
tę historię przy Nowogrodzkiej, Kaczyński dostał ataku śmiechu: - Z Ryśka jest
dupa, nie polityk.
Ta ocena pól roku temu przełożyła
się na konkretne decyzje personalne. Prezes zdecydował, że wiceszefem
europarlamentu z ramienia PiS ma zostać właśnie Czarnecki. Dla Legutki
upokorzenie było podwójne, bo po pierwsze sam miał chrapkę na to stanowisko, po
drugie nie poważa Czarneckiego. - Gdyby tym wiceszefem został Zdzich Krasnodębski,
to Legutko jeszcze by to jakoś ścierpiał. Ale ograł go były działacz
Samoobrony. Dla profesora to był koszmar - opowiada jeden z europosłów.
Wszystko wskazuje na to, że
podobny los czeka Krasnodębskiego. - Prezes cenił go za intelektualną odwagę.
Był nawet moment, że rozważał wystawienie go jako kandydata na prezydenta -
mówi człowiek z otoczenie prezesa. Testem miała być kampania europejska. W jej
kluczowym momencie Krasnodębski wyjechał jednak do Bremy, gdzie pracuje, i
słuch po nim zaginął. Kaczyński kazał ściągnąć go do Warszawy, profesor nie
widział jednak potrzeby powrotu. Dziś jego rola w otoczeniu prezesa jest
marginalna.
Żarty są
dobre, ale nie w kampanii
Jednym z faworytów frakcji
uczonych jest poseł Krzysztof Szczerski z Uniwersytetu Jagiellońskiego,
legitymujący się tytułem doktora habilitowanego. Profesorska szpica -
Staniszkis, Legutko, Nowak - hołubi go i widzi w nim nadzieję dla prawicy. Prof Nowak w wywiadzie dla „Do Rzeczy” wymienił go zresztą z
nazwiska jako kandydata na najwyższe stanowiska w państwie.
Czy Szczerski, człowiek niewiele
po czterdziestce, ma szansę, by stać się w przyszłości liderem prawicy? - Ze
wszystkich profesorów ma najlepszy kontakt z partyjnym aparatem. Skraca
dystans, chętnie przechodzi na „ty”. Mógł być zazdrosny o nominację
prezydencką dla Dudy, ale nie obraził się i pomaga w jego kampanii - twierdzi mój rozmówca z Nowogrodzkiej. Z drugiej strony
zdarzają mu się zachowania kabotyńskie, które partia odbiera źle. Tak było,
gdy pól roku temu wyszedł na mównicę podczas sejmowej debaty o aferze
podsłuchowej i rozpoczął wystąpienie od słów: „Chciałbym, żebyście państwo wysłuchali
głosu profesora najstarszej polskiej uczelni”. - Prezes na początku też był pod
urokiem Szczerskiego, ale po jakimś czasie uznał, że to młody człowiek, któremu
przewraca się w głowie od pochwal - opowiada doradca Kaczyńskiego.
Talentów posła nie potwierdzają
wyborcze wyniki. W 2011 r. Szczerski ledwo dostał się do Sejmu, zdobywając
tylko 4,7 tys. głosów. Startująca z tego samego podkrakowskiego okręgu Beata
Szydło, z którą profesor ma nie najlepsze relacje, zebrała 10 razy większe
poparcie. Wyniki lepsze od niego osiągnęli nawet dwaj mało znani działacze PiS,
Marek Polak i Marek Łatas. Ten drugi zdobył prawie trzy razy więcej głosów od
Szczerskiego, chociaż wsławił się głównie tym, że złapany na jeździe po
alkoholu wyjaśnił policji, iż najadł się po drodze jabłek.
W dworskich realiach nie odnalazł
się też Andrzej Zybertowicz, dawniej doradca Lecha Kaczyńskiego. W ubiegłym
roku trafił na kujawsko-pomorską listę do europarlamentu. Dostał drugie
miejsce, ale szanse na mandat miał spore, bo startujący z jedynki Kosma
Złotowski, dawny działacz PC, był mniej rozpoznawalny i nie miał takiego
wsparcia prawicowych mediów. Kalka dni przed wyborami Zybertowicz popełnił
jednak fatalny błąd. Opublikował w tygodniku „wSieci” humorystyczny artykuł w
formie alfabetu złożonego z anegdot, w którym lekko zażartował z prezesa:
„Liczba jego wad przekracza ludzkie wyobrażenie. Niekiedy, gdy w gronie
ekspertów krytykowane są jego decyzje, mam wrażenie, iż sam nie może się
nadziwić, że zaszedł w życiu tak daleko”. Tekst zapewne przeszedłby bez echa,
gdyby nie to, że prezes podpuszczony przez współpracowników potraktował go jako
zniewagę. Trzy dni po publikacji Kaczyński kazał się zawieźć do Bydgoszczy.
Zorganizował konferencję prasową, ustawił obok siebie Złotowskiego i zaapelował
do wyborców o oddanie na niego głosu. Dał też do zrozumienia, że wysłanie do
Brukseli Zybertowicza oznaczałoby zmarnowany mandat: - Pan profesor znalazł się
na tym dobrym miejscu z mojej decyzji. No, ale profesor jest, jaki jest, ja się
osobiście obawiam takiego casusu pana Migalsldego.
Rekomendacja Kaczyńskiego okazała
się rozstrzygająca, żartobliwy artykuł kosztował Andrzeja Zybertowicza utratę
pięciu lat w europarlamencie.
- Przecież alfabet był napisany z
przymrużeniem oka, a w notce o prezesie czuć było sympatię. Kaczyński tego nie
dostrzegł? - pytam jednego z doradców.
- Też mu na to zwróciłem uwagę.
Odparł, że żarty są dobre, ale nie w kampanii.
Pani doktor tropi kreta
W odwrocie jest dziś też grupa
consiglieri. Jako pierwszy podpadł prezesowi Parach. Kilkanaście miesięcy temu
Jarosław Kaczyński rozmawia z byłym skarbnikiem partii Stanisławem
Kostrzewskim, który narzeka na profesora. Mówi, że koszty jego kampanii do
europarlamentu idą w setki tysięcy złotych. Prezes jednak broni Parucha, chwali
go za zaangażowanie, udział w naradach, analizy.
- A co ty myślisz, że on ci za
darmo doradza? Przecież my mu za to wszystko płacimy! - Kostrzewski zaczyna
podliczać, ile partia wydała na ekspertyzy profesora Parucha. Kaczyński
twierdzi, że o niczym nie wiedział. Do profesora się zraża.
Drugim consigłiere do niedawna był
socjolog dr Tomasz Żukowski, który przez lata opracowywał dla prezesa analizy
sondaży zamawianych przez PiS, oczywiście odpłatnie. Kilka miesięcy temu
popadł jednak w niełaskę. Po odejściu byłego skarbnika Stanisława Kostrzewskiego
odcięto od partyjnych pieniędzy firmę, która przeprowadzała badania. Żukowski
odpadł razem z nią. - Właściwie nie bywa już u prezesa - mówi polityk
reprezentujący aparat.
Ostatnia z tego grona, dr
Fedyszak-Radziejowska, cieszy się, co prawda, zaufaniem prezesa - jest oddana,
doradza społecznie i nie wyciąga ręki po pieniądze - ale w partii mało kto ją
lubi. Jak mówi mi jeden z posłów, w każdej sprawie namawia szefa do zaostrzenia
stanowiska i wierzy w teorie spiskowe. Jedną z nich kilka lat wyłożyła w
piśmie „Arcana”: „Po bardzo wnikliwym i wielokrotnym obejrzeniu filmu »Dramat w
trzech aktach« (z 2001 roku) jestem przekonana, że nie pozostawiono J.
Kaczyńskiemu samemu sobie. Sądzę, że miał i nadal ma w swoim otoczeniu dobrze
schowanego kreta, do którego ma pełne zaufanie”. W tekście żadne nazwisko nie
padło, ale w PiS wszyscy wiedzieli, że chodziło o wiceprezesa Adama
Lipińskiego, do którego Fedyszak zawsze miała zastrzeżenia.
Mówi współpracownik Kaczyńskiego:
- Szef najchętniej skazałby naszych profesorów na 10 lat banicji bez prawa do
korespondencji i zastąpił ich nowymi. Ale, nawiązując do jego ulubionego
cytatu z Józefa Stalina, innych profesorów partia nie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz