Oceniać polityka po
rozmachu jego kampanii? Gdyby demokrację traktować serio, to byłby to idiotyzm.
Ale najwyraźniej nikt już jej serio nie traktuje. Ani kandydaci, ani wyborcy.
RAFAŁ KALUKIN
Poważni
prężą muskuły na widowiskowych konwencjach i z pokładów autokarów ekspresowo
zaliczających kolejne powiaty. Grunt to załapać się do wieczornego serwisu informacyjnego
którejś z głównych stacji. Sztabowcy poważnych nie wychodzą z telewizyjnych i
radiowych studiów, gdzie na akord recytują te same formułki. Nachalność i
kuriozalność przekazów dnia nie ma granic.
Dla niepoważnych zagoszczenie w
wielkiej stacji w porze prime time to incydent. Kreują więc
pseudowydarzenia na miarę swych możliwości. Jakaś prowokująca wypowiedź, bluzg
na blogu, niespodziewany skok poparcia w sondażu kompletnie nieznanego,
przechwałka o lawinie podpisów... Może uda się dotrzeć z tym towarem na główną
stronę dużego portalu internetowego? A wtedy szeregi partyjne karnie
zalinkują go na swych kontach w serwisach społecznościowych, aby ferment się
rozlewał.
Treści w tej kampanii tyle, co kot
napłakał. Rządzą sztucznie kreowane emocje, których żywotność odmierzają już
nie dni, a godziny. Witamy w świecie nowoczesnej demokracji.
Życie jest nowelą
Slogan głosi, że zwieńczona aktem
wyborczym kampania jest świętem demokracji. Cyklicznym rytuałem, który ma
skupiać uwagę obywateli na sprawach publicznych, wciągać ich do debaty,
prezentować alternatywne rozwiązania. Może i kiedyś tak było. Lecz co było, a nie jest, nie pisze się w
rejestr.
Amerykanie, którzy od ponad półwiecza
dostarczają demokracjom wzorcowych technik marketingowych, już dawno odkryli,
że kampania jest przede wszystkim spektaklem. Jak w klasycznym hollywoodzkim
dramacie: ekspozycja bohaterów, widowiskowe zwarcie, rozwiązanie. Zwycięzca
wznosi ręce w geście triumfu, pokonany z opuszczoną głową opuszcza pole
starcia.
Lecz i ten opis odszedł w
przeszłość wraz z epoką, w której wciąż utrzymywał się czytelny rozdział
pomiędzy demokratyczną codziennością a wyjątkowością rytuału przejścia z jednej
kadencji w następną. Triumfujący infotainment zmienił reguły gry.
Nazajutrz po wyborach rusza kolejna kampania. Zwarte szeregi partyjnych
plemion rywalizują o nasze względy bez chwili wytchnienia, a sondaże
z regularnością metronomu rejestrują ich stan posiadania, kształtując politykę
rządów i wypłukując resztki odpowiedzialności z ław opozycji.
To, co obserwujemy w miesiącach poprzedzających
wybory, jest co najwyżej wzmocnieniem dominujących tendencji. Zamieniliśmy
dramat na telenowelę. Już bez odświętności towarzyszącej wyjściu do kina
siadamy przed telewizorem, aby przy piwie i orzeszkach obserwować, jak akcja
serialu przyspiesza.
Ostatnio sporo zmian w fabule. O
Tusku wciąż dużo się mówi, lecz jego samego rzadko już widać na ekranie.
Teraz jest Ewa Kopacz. Kaczyński z Millerem chwilowo też wycofani na dalszy
plan. Z tych, co to z nami na dobre i złe, ostał się więc tylko Komorowski. I
radosna gromadka nowych bohaterów - energiczny Duda, zadająca szyku Ogórek,
dziwaczny Jarubas. To zwarcie - starego z nowym, już oswojonego z dopiero
rozpoznawanym, szlachetnej patyny z błyskotkami - zwiastuje nowe perypetie.
Kto wyjdzie zwycięsko, raczej wiadomo. Lecz oglądając telenowelę, mało kto
przecież imaginuje sobie, jaki będzie finał. Ważne to, co w najbliższym
odcinku.
Fabryka wrażeń
Przede wszystkim możemy ocenić aktorski
kunszt postaci wcielających się w głównych bohaterów. O tym, jakie są
polityczne talenty doktora Dudy, niewiele wiemy. Jakim jest prawnikiem - jeszcze
wzmocnić. Co negatywne - zatuszować. Im kandydat mniej znany, tym większe
możliwości kreacyjne. Kandydaci niezbyt poważni muszą więc nabrać państwowej
powagi, sztywniaków trzeba wyluzować, doświadczonych odmłodzić, a debiutantom
każe się podkreślać kwalifikacje. Nudny Duda tryska zatem przerysowaną energią.
O wyciągniętej z kapelusza Ogórek partyjni koledzy bez żenady mówią, że
awansowała do pierwszej ligi europejskiej. Prowincjonalny Jarubas bez ładu i
składu popisuje się swą karykaturalną wizją stosunków międzynarodowych. I
tylko prezydenta Polacy doskonale znają, więc pole do popisu mniejsze. Co najwyżej
można ugruntować wizerunek statecznego ojca narodu i baczyć na jego słynną
skłonność do gaf.
Myliłby się jednak ten, kto
sądziłby, że owe wizerunki startują w tym samym wyścigu. Jest inaczej - każdy
biegnie na własnym dystansie, każdy ma do
osiągnięcia inny cel. Mimo sondażowych wahnięć jedynym poważnym kandydatem do
prezydentury jest przecież obecna głowa państwa. W kampanii Komorowskiego
chodzi więc po prostu o to, aby stracić jak najmniej poparcia. Część dotychczasowych
zwolenników7 z pewnością odpadnie. Prezydenta popierała przecież
spora część elektoratu PiS - i partia Kaczyńskiego zapewne tę grupę odbije,
nie ma sensu szczególnie o nią zabiegać. Ataki prezydenckich harcowników na
PiS jeszcze bardziej to przyspieszą, ale przejmować się nie należy. Ważniejsze
jest zmobilizowanie antypisowskiego elektoratu. Największym problemem Komorowskiego
jest to, że wyborcom przekonanym o jego sukcesie może się nie chcieć pójść na
wybory.
Celem Andrzeja Dudy jest wejście
do drugiej tury i możliwie niska przegrana. Eksponując swe związki z
sakralizowanym na prawicy Lechem Kaczyńskim, Duda mobilizuje więc elektorat
PiS. A epatując świeżością i młodością, zwraca
się ku wyborcom o poglądach nieukształtowanych. Wydaje się jednak, że właśnie
zderzył się z sufitem. W ubiegłym tygodniu najpierw lawirował w sprawie
projektu ustawy regulującej in vitro, a nazajutrz twardo się jej
przeciwstawił. Gdyby naprawdę walczył o zwycięstwo (czyli zdobycie w finale 51
procent głosów), utrzymałby ambiwalentne stanowisko, wszak chodzi o ustawę
cieszącą się wysokim poparciem społecznym. Dlaczego więc się okopał wokół
wyrazistej mniejszości? Ponoć z wewnętrznych badań PiS wynika, że elektorat
negatywny Dudy (czyli ci, którzy wskazują odpowiedź: „na pewno na niego nie
zagłosuję”) to aż 65 procent. Czyli niemal tyle, ile u Jarosława Kaczyńskiego.
W tej sytuacji lepiej powstrzymać ambicje na wodzy i konsekwentnie prezentować
obietnice PiS na jesienne wybory parlamentarne. Które - inaczej niż
prezydenckie - wygrywa się nie pozyskiwaniem niezdecydowanych, a mobilizacją
własnego elektoratu. Zapowiedziany debiut Dudy w Radiu Maryja potwierdza ten
trend.
Ironią losu strategie obu głównych
sztabów w tym miejscu się krzyżują. Powrót Dudy do roli kandydata „twardego”
PiS idzie bowiem w parze z wysiłkami Platformy, której liderzy powtarzają z regularnością
katarynki, że stoi za nim Jarosław Kaczyński.
Kakofonia monologów
Politolog Wojciech Jabłoński
postawił niedawno tezę, że marketing polityczny odchodzi w przeszłość. Jego
triumfalny pochód przez demokrację możliwy był bowiem tylko w epoce masowej
telewizji (podobnie jak wcześniej pokrewna mu totalitarna propaganda, której
nośnikiem było radio). Według Jabłońskiego w społeczeństwie sieciowym, w
którym zwarte grupy odbiorców informacji zaczynają atomizować się w
nieskończonych niszach, tradycyjny marketing polityczny staje się anachronizmem. A to zapowiada nadejście nowej
polityki.
To jednak teza na wyrost. Bo nawet
jeśli marketing polityczny jest miękką formą totalitarnej propagandy, to nie
podzieli jej losu waz z kolejną rewolucją informacyjną. Potrafi bowiem
adaptować się do nowych warunków. Propaganda miała ambicje formowania odbiorcy
i poniosła na tym polu klęskę. Marketing polityczny odwrotnie - dopasowuje
wizerunki do społecznych oczekiwań.
We współczesnych kampaniach sami
możemy się bowiem przejrzeć niczym w lustrze. Gdy ankieter zapyta, czego
oczekujemy od kandydatów, odpowiemy - jak ostatnio - że poważnej debaty o
służbie zdrowia, emeryturach i miejscach pracy. Ale to najwyżej echo pragnienia,
aby nas poważnie traktowano. Bliższe ciału są emocje generowane przez
polityczną telenowelę.
Do tego stopnia, że nawet
uproszczone podziały ideologiczne już przestały nas kręcić. W tej kampanii
kandydaci wygłaszają swe komunikaty, lecz nie powstaje z tego nawet pozór
dyskusji - to kakofonia monologów. Tematy krótkich spięć równie nagle pojawiają
się, co znikają. Górnicy, dozbrajanie Ukrainy, teraz in vitro, a jutro... Coś na pewno się znajdzie. W tym chaosie
najlepiej rokuje pułapka zastawiona na konkurentów przez urzędującego prezydenta
- „kandydata zgody”. Aby go dogonić, muszą atakować. A gdy atakują, to
wzmacniają narzucony kontrast: tu kandydat zgody, tam stadko awanturujących
się rywali.
Dominują więc rytualne zaczepki. Z
kampanii negatywnej nie sposób przecież zrezygnować. „Nie znoszę tego, ale ludzie
lubią kampanię negatywną podobnie jak wrestling i
przemoc w filmach” - mawiał amerykański senator Frank Lautenberg. Bohaterów
naszej telenoweli czeka więc jeszcze niejedno zwarcie. Być może wypłyną nawet
jakieś „kompromaty”. Lecz przestrzeni do wielkiego sporu - jak kiedyś w
starciach Wałęsy z Kwaśniewskim albo Tuska z Kaczyńskim - w tym sezonie nie
będzie. Wtedy bohaterowie reprezentowali jeszcze autentyczne zbiorowe
tożsamości. Dziś są jedynie wizerunkami w politycznej telenoweli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz