Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Problem
w tym, że PiS wystawił tylko jednego kandydata, a nie-PiS ma wielu i wciąż ich
przybywa. Właśnie zgłosiła się Wanda Nowicka z poparciem Unii Pracy.
Zrezygnował za to Ryszard Kalisz, nie chcąc brać udziału w, jak to nazwał,
tragifarsie. Może trochę w swoim rozgoryczeniu przesadził, ale zarazem uchwycił
jakiś istotny motyw tej gry pozorów, fałszów i złudzeń, jakie towarzyszą
prezydenckiej kampanii.
Polska polityka od dawna zresztą
funkcjonuje w dwóch światach, ale najbliższe wybory jeszcze bardziej tę
dwoistość podkreślają. Z jednej strony toczy się popularne widowisko, medialny
cyrk dla niezaawansowanych, gdzie wszystko jest jednakowo ważne albo nieważne,
z drugiej zaś trwa prawdziwa, zacięta walka dwóch przeciwników, formacji i
idei. A cała reszta, w tym kilka partii i wiele postaci, jest - jakkolwiek
brutalnie by to zabrzmiało - nieistotna. Spójrzmy, jak to wygląda w przypadku
zbliżających się wyborów.
Kandydaci
udają, że szanse mają
W tej nieco naiwnej wersji
polityki mamy wybory, kandydatów, kampanię. Publicyści i eksperci z całą powagą
- przynajmniej tak to wygląda - analizują wystąpienia i konwencje pretendentów.
Zastanawiają się nad wizją polityki zagranicznej Magdaleny Ogórek, omawiają szczegółowo
punkty jej przemówienia, usilnie zabiegają o wywiad z nią, publikują długie
artykuły o jej politycznych relacjach z Leszkiem Millerem. Także inni
kandydaci budzą życzliwe zainteresowanie, są traktowani jako poważni gracze;
rozważa się, co proponują w kwestii ukraińskiej, jakie mają pomysły w sprawie
obronności, górnictwa, nauki, edukacji.
Trwa też nieustanne zachęcanie do
debaty, oto urzędujący prezydent powinien spotkać się z konkurentami, zmierzyć
się z nimi, pokazać swoje racje, jeszcze raz się spodobać ludziom, a jeszcze
lepiej - nie spodobać. Tak jakby to był jakiś kolejny początek, nowe rozdanie w
polskiej polityce, konieczność dokonania ocen i redefinicji, ponownego
wyważenia racji.
Wybory prezydenckie więc mają się
jawić jako osobna zabawa, gdzie kandydaci, choć wskazani przez partie, są
rzekomo niezależni, ponad podziałami, spoza układów. Tworzone są „komitety
poparcia”, mające dowodzić, że kandydat przełamuje polityczne bariery, cieszy
się ogromną sympatią niemal wszystkich i pewnie zmierza po wygraną. Dziwnym
jednak trafem w ostatnich dwóch dekadach wybory wygrywali kandydaci desygnowani
przez te partie, które akurat w czasie wyborów były u władzy albo - jak
pokazywały sondaże - ewidentnie do niej zmierzały. Specyfika i niejako polityczna
odrębność wyborów prezydenckich to w dużej mierze mit.
Ten naiwny obraz kampanii i całej
polityki nazywamy regulaminowym, formalnym, można go określić też jako grzecznościowy:
kandydaci udają, że mają szansę, a komentatorzy, że w to wierzą. I trwa dziwny
kontredans, lawina zbędnych słów, opinii, zapełnianie programu całodobowych
stacji telewizyjnych, długie relacje z konwencji, omawianie tonu głosu i mowy
ciała, rozważania na temat wizerunków kandydatów i wyglądu ich żon. A znakomita
większość zjawisk w tej kampanii nie ma żadnego politycznego znaczenia, w tym
sensie, że nie dotyczy zasadniczej treści polskiej polityki; ma raczej
charakter obyczaj owo-towarzyski (Ogórek), wewnątrzpartyjny (Jarubas) czy
marginalny (Palikot, Korwin-Mikke, Kukiz). Rzeczywiste życie polityczne toczy
się w innym wymiarze i aby podjąć racjonalną wyborczą
decyzję, trzeba się pozbyć balastu polityki nieważnej.
Kandydaci, którzy tworzą tło dla
wyboru rzeczywistego, mają oczywiście swoje interesy lub wyrażają jakieś
nadzieje swoich promotorów i formacji. Udział w kampanii jest powodowany kalkulacjami
wewnątrzpartyjnymi, jest wkomponowany w kampanię parlamentarną, często chodzi
po prostu o założenie jakiegoś śladu, potwierdzenie, że się istnieje. Wybory
prezydenckie stwarzają okazję do promocji, lansu. Wielu kandydatów nie patrzy w
ogóle na prezydenta Komorowskiego jako głównego faworyta wyborów, a przede
wszystkim na konkurentów, wobec których mierzy swoje ambicje. Oni tak naprawdę
nie biorą udziału w kampanii prezydenckiej.
Na lewicy będzie chodziło o to,
kto i na jakim poziomie zdobędzie jakąś ambicjonalną przewagę, a lista jest
długa, od Ogórek, przez Nowicką, Grodzką, aż po Palikota, który zresztą nie
bardzo wiadomo, czy może być dzisiaj afiliowany po tej stronie politycznej.
Kukiz i Korwin-Mikke spełniają role swawolników politycznych, jak też i inni
kandydaci, jeśli w ogóle zdobędą wymaganą liczbę podpisów (jak choćby faworyt środowisk narodowych). Protegowany Janusza
Piechocińskiego Adam Jarubas zdaje się, że będzie szczęśliwy gdy zdobędzie 5
proc. poparcia. I takie to są kombinacje, rachunki i szanse na sukces. Nie
widać nikogo, kto by miał realną możliwość zdobycia wyniku dwucyfrowego,
oczywiście poza Andrzejem Dudą. Ale to jest inny przypadek.
O co chodzi naprawdę
Bo w prawdziwej polityce rzecz
wygląda inaczej. Obecna kampania prezydencka to kolejna odsłona trwającego od
dekady pojedynku Platformy i PiS. Liczą się tylko wyniki Bronisława
Komorowskiego i Andrzeja Dudy, które zapewne w jakiś sposób przełożą się na
wybory parlamentarne. Te wybory to niejako „prywatna” sprawa tych dwóch
ugrupowań, reszta to statyści. Ale PiS chce sprawić wrażenie, że te wybory mają
specjalny status, że wchodzi na scenę nowe pokolenie (Duda, Jarubas, Ogórek),
które występuje przeciwko „starym” (oczywiście Komorowski), że chodzi o jakieś
starcie osobowości, że Duda pokazuje świeży styl, twarz „polskiego
Kennedy’ego”, że trzeba go traktować jako byt autonomiczny. Stąd ta znowu
uruchomiona poczciwa metoda chowania Kaczyńskiego i Macierewicza.
Widać, że za kampanią Dudy stoi
profesjonalny sztab wyborczy, że wkłada się olbrzymią pracę i pieniądze dla
stworzenia przekazu, że oto idzie młodość, że idzie zmiana, że słychać pieśń
przyszłości. Konwencję Dudy „niepokorni” publicyści przedstawiają jako
prawicowe wejście smoka, nokaut, nową jakość, choć nie zabrakło i opinii (wcale
nie głoszonych wyłącznie przez niechętnych PiS) , że takiego teatru
sztuczności, nieszczerości i chucpy dawno w Polsce nie widziano. Z drugiej
strony także niektórzy komentatorzy spoza kręgu PiS zdumiewająco łatwo dali
sobie wcisnąć narrację, że konwencja była wspaniała, tak jakby pozostawali w
kręgu polityki naiwnej.
Prawda jest taka, że Duda, mimo
„nokautu” i miażdżącej rzekomo konwencji, wciąż ma poparcie niższe niż partia,
która go na prezydenta delegowała (ostatnio ponad 20 proc.). Cały wysiłek Dudy
i jego sztabu jest teraz nakierowany na to, aby rozpoznał go przede wszystkim
elektorat PiS, chociaż reguły politycznej sztuki nakazywałyby zupełnie inną
strategię. Właściwie dobrany kandydat PiS powinien być od razu identyfikowany
przez wszystkich wyborców tego ugrupowania i starać się o pozyskanie sympatyków
spoza tradycyjnego elektoratu. Konwencja Dudy była więc czysto wewnętrznym eventem nastawionym na rozpoznanie kandydata przez politycznie już
kupionych wcześniej przez Kaczyńskiego.
Taka jest skala dotychczasowego
sukcesu Andrzeja Dudy, który wciąż prowadzi kampanię wewnętrzną, swoiste prawybory,
w których uczestniczy w pojedynkę. Niemniej jego „do- poznanie" przez
elektorat PiS może odebrać Komorowskiemu nawet
kilkanaście punktów procentowych i doprowadzić do drugiej tury. I to nawet w
sytuacji, kiedy Dudzie nie uda się przekonać do siebie żadnych nowych wyborców,
tych spoza kręgu oddziaływania partii Kaczyńskiego.
Dochodzi jeszcze jeden czynnik:
starania PiS, aby wybory prezydenckie uczynić imprezą rzekomo autonomiczną,
oddzielną od rutynowej walki z Platformą, przyniosły pewne rezultaty wśród
mniej zorientowanej publiczności. Jeśli Platforma chce uzyskać dla
Komorowskiego przyzwoity rezultat w pierwszej turze (ma on znaczenie, nawet
jeśli druga tura będzie), nie ma innego wyjścia, jak zwalczać tę „wyjątkowość”
prezydenckiej elekcji i podkreślać, że chodzi wciąż o to samo, czyli o to, że
PO jest główną siłą anty-PiS, a Komorowski liderem tej formacji i jedynym
liczącym się gwarantem powstrzymania nie tyle Dudy, ale samego Kaczyńskiego.
Ten przekaz powinien być tym bardziej jasny, że nie można przecież wykluczyć
przegranej Platformy w wyborach parlamentarnych. A wtedy Komorowski w Pałacu
Prezydenckim stanowiłby dużą przeszkodę przed wprowadzaniem IV RR
Jaki spór, taki wybór
Ten spór, dla wielu już zapewne
nudny, jest wciąż tak samo ważny jak w 2007 r. i podczas kolejnych wyborów
(2010, 2011 itd.). Nic się tu nie zmieniło. Oblicze PiS i pomysł Jarosława
Kaczyńskiego na Polskę jest identyczny jak przed 10 laty, jeśli nie jeszcze bardziej
radykalny. Odrębność PiS, nieprzystawalność tej partii do akceptowanego przez
inne ugrupowania systemu, widać niemal w każdej sprawie. PO tak że jest tą samą
partią, z tymi samymi zaletami i wadami, która w 2007 r. potrafiła zabrać
władzę twórcom IV RP. Dorosła polska polityka polega na dostrzeżeniu tego
faktu, mimo znużenia, wypalenia i zniechęcenia minionymi latami. W tym całym
wyborczym zgiełku, jarmarczności, kuriozalności pewnych postaci, zasadniczy
sens wyboru zostaje ten sam: między zachodnią w typie liberalną demokracją a autorytarnym
narodowo-konserwatywno-religijnym rytem w stylu węgierskim lub tureckim.
Duda nie jest żadnym Kennedym,
młodą siłą, odnowicielem, lepszą twarzą prawicy. Jest delegowany przez PiS na
odcinek prezydencki, wyznaje i wygłasza program PiS (jego fragmenty przedstawił
na konwencji), w niczym się nie sprzeciwi prezesowi PiS. Jeśli Lech Kaczyński w
2005 r. „wykonywał zadanie”, to Duda w 2015 r. wykonuje je w trójnasób.
Nie ma tu znaczenia żywość czy
ospałość kandydatów, ich stopień determinacji, porównanie charakterów, a nawet
przebieg i jakość kampanii, bo w najgłębszym sensie tych wyborów nie chodzi o
personalny pojedynek Komorowskiego i Dudy, ale o wskazanie pożądanego modelu
państwa, systemu, społecznej atmosfery, miejsca w europejskich strukturach.
Dwaj główni kandydaci reprezentują
dwie zasadniczo różniące się opcje, a ich cechy osobiste są kwestią wtórną. Nie
da się zagłosować na Dudę, nie głosując jednocześnie za Kaczyńskim, Macierewiczem,
Pawłowicz, zamachem smoleńskim, prowokacjami CBA i prokuraturą w stylu Ziobry
(którego zastępcą był zresztą w swoim czasie właśnie prezydencki kandydat PiS).
Komorowski zaś to - obok własnego dorobku - Platforma, Tusk i całe ostatnie
osiem lat rządów. Coraz bardziej prawdopodobna druga tura wyborów nie powinna
wzbudzać paniki w sztabie obecnej głowy państwa, bo będzie całkowicie
naturalnym potwierdzeniem dualistycznego charakteru politycznego sporu w
Polsce.
Każde inne postrzeganie
nadchodzących wyborów, choć oczywiście uprawnione, jest z gruntu infantylne.
Walkę PO z PiS o wizję kraju można ignorować, odrzucać, wręcz znienawidzić,
ale ona od tego nie zniknie. Od tej polityki można odpaść, ale nie sposób
zaprzeczyć, że chodzi tylko o to, czy krajem będzie rządziła Platforma czy PiS.
Reszta to didaskalia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz