„Niepokornych”
dziennikarzy Polska braci Kaczyńskich nagrodziła posadami w publicznych
mediach. W Polsce Tuska je stracili. Pozostało im już tylko czekanie na powrót
tej Polski, która im dała, i atakowanie tej, która im zabrała.
Nie tylko
PiS i PO przygotowują się do kulminacji wyborczego roku, czyli do
prezydenckiej i parlamentarnej kampanii. Równie intensywnie przygotowują się
dziennikarze i publicyści. Tyle że gdy jedni przygotowują się do wywiadów z
politykami, zbierają materiały do artykułowi politycznych analiz, to drudzy
kompletują teczki na swych dziennikarskich kolegów, konkurentów do czasu
antenowego i stanowisk w mediach.
Dziennikarz TVP Info, który źle potraktował Łukasza Warzechę, widząc w nim
(słusznie) nie dziennikarskiego arbitra polskiej polityki, próbującego choćby
udawać obiektywizm, ale dyspozycyjnego propagandystę jednej ze stron, został
już nazajutrz zlustrowany na prawicowym portalu. Miało go - zdaniem „niepokornych
z antysalonu” - ostatecznie kompromitować to, że jego ojciec w czasach PRL był
w ORMO. Przy okazji wyszło na jaw, że antysalon od lat zbiera (pod pretekstem
naukowych badań) teczki na dziennikarzy. Jak to sprawdził Wojciech Czuchnowski
z „Gazety Wyborczej” materiał obciążający ojca dziennikarza, który źle potraktował
Warzechę, został wyciągnięty z IPN jeszcze w 2010 roku. Przez cztery lata czekał
na okazję we wciąż rozbudowywanym prywatnym IPN „Gazety Polskiej”.
Przygotowywane są też kolejne tomy
„Resortowych dzieci”, mimo że dziennikarze, których starano się skompromitować
w tomie pierwszym, regularnie wygrywają procesy z autorami książki. Kania,
Targalski i Marosz nie są nawet w stanie poprawnie przeczytać akt wyciągniętych
z IPN - tak bardzo widać są niecierpliwi, tak
bardzo trzęsą im się ręce do wykończenia konkurencji.
Klątwa
pochodzenia
Metoda likwidowania przez
antysalon dziennikarskich przeciwników i konkurentów jest prosta. Faktycznym
kluczem wybrania kogoś do likwidacji jest jego aktualne stanowisko ideowe -
to, czy dzisiaj jest „z nami”, czy „przeciwko nam”. Ale do zniszczenia jego
wiarygodności, do unieważnienia poglądów używa się argumentów dotyczących jego
rodziny, genealogii, narodowości.
Przeciwnika „niepokornych” najbardziej
dyskwalifikuje „pochodzenie od żydokomuny”. Ale jeśli to podstawowe kryterium
nie jest wypełnione, kompromituje też choćby otarcie się kogokolwiek z rodziny
o PRL na poziomie członkostwa w PZPR, a nawet w tym nieszczęsnym ORMO. To
staje się „dowodem”, że poglądy jakiegoś dziennikarza czy publicysty są
całkowicie zdeterminowane jego niewłaściwym
pochodzeniem. Nie trzeba wówczas z nimi uczciwie polemizować, bo przecież jasne
jest, że zostały odziedziczone po „stryjku z Wehrmachtu” albo „wujence z
PZPR”.
Uderza przy tym absolutna dowolność
i uznaniowość tej metodologii. Kiedy ośmielony sukcesem „Resortowych dzieci”
jeden z autorów książki, dziennikarz „Gazety Polskiej” Maciej Marosz,
zaatakował polskie feministki (w tekście „Resortowe feministki” z „Gazety Polskiej
Codziennie”), poglądy Agnieszki Graff na równouprawnienie kobiet zostały przez
niego skompromitowane tym, że jeden z braci jej dziadka był prokuratorem w
czasach stalinowskich. Fakt, że matka Agnieszki Graff (w końcu bliższa rodzina),
Katarzyna Rosner, była związana z opozycją demokratyczną, a potem działała w
NSZZ Solidarność - także w stanie wojennym - nie miało dla Marosza żadnego
znaczenia.
Z kolei Rafał Ziemkiewicz w
tekście „Z cudzej piersi się wyrwało” próbował unieważnić głos Agnieszki
Holland, która pozytywnie oceniła „Sąsiadów” Tomasza Grossa. Oczywiście też z
powodu jej niewłaściwego pochodzenia. Jego zdaniem Holland w imieniu Polaków w
ogóle nie ma prawa się wypowiadać. A wydawałoby się, że wkład do kultury
narodowej reżyserki „Aktorów prowincjonalnych”, „Gorączki” czy nominowanego
do Oscara filmu „W ciemności” jest nie mniej, a może nawet nieco bardziej cenny
niż cała zaangażowana publicystyka Ziemkiewicza... Jednak pochodzenie jest
drugorzędne. Jeśli „jesteś z nami”, jeśli „zatrudniasz niepokornych”, wówczas
klątwa genów i pochodzenia będzie z ciebie zdjęta. Nie tylko wybory twoich
krewnych będą ci wybaczone, ale nawet twoje własne. Metoda jest groteskowa, bo
wielu „niepokornych” też miało rodziny w PZPR (PRL w ogóle wyglądało trochę
inaczej niż w czarno-białej mitologii antysalonu). Czasem nawet sami
„niepokorni” zdążyli się jeszcze do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej
zapisać, żeby rozpocząć swoje drobne oportunistyczne kariery. Marcin Wolski,
niepozbawiony talentu koncesjonowany satyryk z lat 70., którego słuchowiska
jako dziecko naprawdę lubiłem, był szefem Podstawowej Organizacji Partyjnej
PZPR w Polskim Radiu. Także dla Krzysztofa Czabańskiego przynależność do PZPR
była przez długie lata dźwignią dziennikarskiej kariery. Członkiem tejże
partii był jeden z autorów „Resortowych dzieci”, Jerzy Targalski, a jego
ojciec pełnił nawet funkcję redaktora naczelnego partyjnego kwartalnika „Z
Pola Walki”.
Nie mam im tego za złe. Tym
bardziej- że Targalski porzucił partyjną karierę dla współpracy z KSS KOR, a
partyjne kariery Wolskiego i Czabańskiego zakończyły się wraz z Solidarnością i
stanem wojennym.
Jednak to, co w oczach publicystów
„Do Rzeczy” czy „wSieci” kompromitowałoby wroga, to, z czego uczyniliby temat
na zgrabny artykuł albo rozdział „Resortowych dzieci” w przypadku Wolskiego,
Czabańskiego czy Targalskiego użyte przez nich nie będzie. Wszak w czasach
rządów braci Kaczyńskich - jako szefowie Polskiego Radia - Targalski, Czabański
i Wolski zatrudniali „niepokornych” masowo. Zatem została z nich zdjęta klątwa
pochodzenia, a nawet klątwa członkostwa w PZPR, która każdego innego
pozbawiłaby wiarygodności.
Dorota Kania, jedna z autorek
„Resortowych dzieci”, przyznaje w jednym z wywiadów, że macocha, która ją
wychowywała, „należała co prawda do PZPR, ale pilnowała, żebyśmy nie
opuszczały lekcji religii”. Tomaszowi Terlikowskiemu, który ten wywiad
przeprowadzał na kolanach (czyli jak zwykle), takie wyjaśnienie zupełnie
wystarczy.
W całej tej metodologii
„niepokornych” magiczny gen zła ujawnia się tylko wówczas, jeśli nie wierzysz
w zamach smoleński, jeśli nie głosujesz na PiS. Albo jeśli wolisz wierzyć w
Boga, zamiast w abp. Hosera czy o. Rydzyka. Natomiast kiedy jesteś z
„niepokornymi” (a już szczególnie kiedy „niepokornych” zatrudniasz), gen zła -
niezależnie od przeszłości - zostaje z twojej krwi mistycznie wywabiony.
U progu ubiegłego wieku działacz
socjalistyczny August Bebel nazwał antysemityzm socjalizmem dla głupców. To,
co robi dziś antysalon, te genealogiczne rozważania Targalskiego, Kani,
Marosza, Gmyza czy Ziemkiewicza, to już jest genetyka dla durniów, genealogia
dla idiotów. Która - przykro to przyznać - w każdej epoce ma wzięcie.
Dziennikarska korupcja
Jeśli jednak zabawić się w podobne
determinizmy i zależności w odniesieniu do samych „niepokornych”, nie trzeba
sięgać do przodków, by wyjaśnić tajemnicę antysalonu, jego stronniczości,
absolutnej jednolitości i banalności poglądów.
Wystarczy prześledzić zawodowe biografie
antysalonowców.
Jerzy Targalski został
wiceprezesem Polskiego Radia pod władzą braci Kaczyńskich, zaś za Tuska
stracił to stanowisko. Krzysztof Czabański został prezesem Polskiego Radia za
rządów braci Kaczyńskich, za Tuska stracił stanowisko. Krzysztof Skowroński
został dyrektorem III Programu Polskiego Radia, kiedy rządzili Kaczyńscy, a
przestał nim być, kiedy rządził Tusk. Bronisław Wildstein został prezesem TVP SA z nadania braci Kaczyńskich. Później naraził się co
prawda Lechowi, któremu wyjątkowo łatwo się było narazić, i prezesem być
przestał. Został jednak przez braci spłacony autorskim programem i praktycznie
nieograniczonym dostępem do czasu antenowego.
Wszystko to stracił pod rządami Tuska.
Andrzej Urbański został prezesem TVP SA za rządów braci Kaczyńskich
(trafił tam bezpośrednio z kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego), a stracił
stanowisko pod rządami Tuska. Anita Gargas została szefową publicystyki
programu 1 TVP SA, kiedy o obsadzie
kadrowej Woronicza decydowali ludzie mianowani przez braci Kaczyńskich, zaś
straciła to stanowisko (a później wyleciała z telewizji publicznej w ogóle),
kiedy w TVP rządzili ludzie skierowani na Woronicza przez Tuska i
Komorowskiego.
Podobnie wyglądała zawodowa kariera
Jacka Karnowskiego jako szefa „Wiadomości”, Marcina Wolskiego jako dyrektora
Programu 1 Polskiego Radia czy Pawła Lisickiego jako redaktora naczelnego
„Rzeczpospolitej”, kiedy ta gazeta była jeszcze współwłasnością skarbu
państwa. Wreszcie Piotr Skwieciński (dziś publicysta „wSieci”) został prezesem
Polskiej Agencji Prasowej, kiedy rządzili Kaczyńscy, a przestał nim być pod
rządami Tuska. W jaki sposób można w tej sytuacji zachować dziennikarską
bezstronność w ocenie sporu PiS i PO?
Ci, którzy sami nie mieli ambicji
kierowniczych, zawdzięczali mianowanym przez braci Kaczyńskich szefom
instytucji medialnych autorskie programy i nieograniczony dostęp do czasu
antenowego. Michał Karnowski za rządów braci Kaczyńskich dostał „Salon
polityczny” radiowej Trójki, aby za rządów Tuska ten program stracić. Rafał
Ziemkiewicz, mimo że pod rządami Tuska nie zniknął przecież z programów
telewizyjnych i radiowych, bo jest publicystą wyrazistym i ważnym dla części
słuchaczy i widzów, za rządów braci Kaczyńskich był na antenie publicznych
mediów przez cały czas. Prezesi TVP i Polskiego Radia wymyślali dla
niego coraz to nowe formaty programów autorskich, które Ziemkiewicz regularnie
kładł, brakuje mu bowiem naturalnego talentu Wojciecha Cejrowskiego, którego
programy podróżnicze są oglądane nawet przez takich ludzi, którzy nie podzielają
jego odrazy do gejów czy pogardy dla „lewackiego papieża Franciszka”.
Łukasz Warzecha za czasów braci Kaczyńskich
był nie tylko komentatorem tabloidów, ale też czołowym opiniotwórczym publicystą „Rzeczpospolitej”.
Kiedy po utracie władzy przez braci Kaczyńskich „Rzepą” przestał kierować także
Paweł Lisicki, Warzesze pozostał już tylko tabloid i
„wSieci” czego nie może Platformie w żaden sposób wybaczyć. Wreszcie Cezary
Gmyz, który trafił do „Rzeczpospolitej” za czasów braci Kaczyńskich, pod
rządami Tuska z tej gazety wyleciał. Można rzec, że wysadził go trotyl, czyli
nierzetelny tekst, który gazeta wydrukowała.
Tę listę można ciągnąć w nieskończoność.
I będzie się dokładnie pokrywała z antysalonem, będą się na niej znajdować
wszystkie ważniejsze nazwiska „niepokornych”. Każdy z nich coś od Kaczyńskich
dostał i każdy z nich pod władzą Tuska to stracił. Nie trzeba tu szukać stryjów
i cioć w Wehrmachcie czy w PZPR. Trzecia RP to nie jest „ich Polska”, bo im nic
nie dała. „Polska Kaczyńskich” to była „ich Polska”, bo dała im wiele. A
„Polska Tuska” nie jest ich ojczyzną w ogóle, bo pozbawiła ich znacznej części
tego, co im dała „Polska Kaczyńskich”. Teraz
pozostało im już tylko czekanie na powrót tej Polski, która im dała, i
atakowanie Polski, która im zabrała.
Rekonkwista
W przeciwieństwie do tego, co
„niepokorni” próbują zrobić ze swoimi przeciwnikami, nie odbieram im jednak
prawa do posiadania poglądów niezdeterminowanych w 100 procentach przez własny
interes. Pamiętam, że niektórzy z nich mieli te poglądy, walczyli o nie,
ryzykowali dla nich swoje dziennikarskie kariery na długo, zanim bracia
Kaczyńscy zaczęli ich w nagrodę zatrudniać na kierowniczych stanowiskach w
mediach. To nieprawda, że Kaczyńscy stworzyli antysalon. On istniał już
wcześniej. Polskie środowisko dziennikarskie zawsze było ideowo i politycznie
podzielone. To jednak Kaczyńscy po raz pierwszy zrobili z antysalonu zdyscyplinowane,
sprawne narzędzie w swojej walce o władzę. A teraz Jaro
sław Kaczyński obiecuje, że kiedy
władzę odzyska, nastąpi rekonkwista mediów publicznych, które znów trafią w
ręce „niepokornych”.
Świat polskich mediów wciąż jest
trochę podobny do świata spółek skarbu państwa. Są w nim media publiczne, całkowicie
zależne od polityki. Są media z częściowym udziałem skarbu państwa (taka była w
czasach braci Kaczyńskich „Rzeczpospolita” z jej karuzelą stanowisk). Są też
reklamy trafiające do mediów prywatnych ze spółek państwa albo z instytucji
tak upolitycznionych jak SKOK-i. To wszystko wystawia dziennikarzy na pokusę
oportunizmu. Nie tylko wobec PiS czy PO. „Niepokorni” chętnie punktowali kiedyś
przykłady braku obiektywizmu ludzi zatrudnianych w publicznych mediach za
czasów Wałęsy czy Kwaśniewskiego. Sami jednak - od kiedy ich zatrudnili Kaczyńscy,
a później wyrzucił Tusk - przekroczyli wszelkie granice stronniczości.
CEZARY MICHALSKI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz