Ten scenariusz
rozpala głowy polityków PiS. Jeśli Jarosław Kaczyński się na niego zdecyduje,
jego partia może wrócić do władzy. Ale niekoniecznie z nim jako szefem rządu.
MICHAŁ KRZYMOWSKI
Scenariusz
jest następujący. Andrzej Duda wchodzi do drugiej tury. Prezydentem zostaje Bronisław Komorowski, ale kandydat PiS przegrywa nieznacznie. A Prawo
i Sprawiedliwość dzięki jego kampanii przegania w sondażach Platformę. Na
cztery miesiące przed wyborami parlamentarnymi perspektywa przejęcia władzy
przez PiS staje się realna. W dniu ogłoszenia oficjalnych wyników wyborów
prezydenckich na konferencję prasową wychodzą Jarosław Kaczyński i Andrzej
Duda.
- Wybory prezydenckie pokazały, że
szklany sufit nad nami nie istnieje - mówi prezes. - Jesteśmy u progu wielkiej
zmiany. Okoliczności są wyjątkowe i wymagają wyjątkowych decyzji. Dlatego
rezygnuję z osobistych ambicji. Naszym kandydatem na premiera zostaje Andrzej
Duda, rozpoczynamy marsz po zwycięstwo.
Plan jest charakterystyczny dla
politycznej metody prezesa. Jeżeli dzięki tej wolcie PiS przejmie władzę, to i
tak lejce zostaną w jego ręku. A jeśli się nie uda - odpowiedzialność spadnie na tego, kto da twarz kampanii,
czyli na Dudę . W obu przypadkach przywództwo Kaczyńskiego w partii pozostanie
niezagrożone.
Ten scenariusz od kilkunastu dni
krąży w PiS, rozmawiają o nim wszyscy liczący się politycy tej partii. Z
naszych ustaleń wynika, że Jarosław Kaczyński
bierze tę koncepcję pod uwagę, choć publicznie zapewne będzie się od niej odcinać.
Dopóki trwa kampania prezydencka, nie może robić inaczej.
Syndrom Marcinkiewicza
Mówi ważny polityk PO zbliżony do
Ewy Kopacz: - Nie mam pojęcia, czy Kaczyński byłby zdolny do takiego ruchu.
Ale wiem, że dla Platformy to bardzo groźny scenariusz. To oczywiste, że
łatwiej byłoby nam straszyć wyborców premierem Kaczyńskim niż premierem Dudą.
Współpracownik szefa PiS: - Ta koncepcja
rozpala wiele głów w partii, jest szalenie kusząca, ale nie ma
jednej frakcji, która sufłowałaby takie rozwiązanie. Byłoby to zresztą
przeciwskuteczne, bo Kaczyński zaraz uznałby, że w partii jest grupa, która
knuje i gra na Dudę. W rzeczywistości klucz do tego scenariusza jest w rękach
prezesa. To on musi zważyć wszystkie argumenty i samemu podjąć decyzję.
Lista argumentów za tą koncepcją i
przeciw niej jest długa.
Tym, co mogłoby zachęcić
Kaczyńskiego, jest polityczna słabość Dudy, który nie ma własnej frakcji w
PiS. Jest politykiem z krótkim stażem, słabo zakorzenionym w partii. Jedyną
dotychczasową próbą jego charakteru było
powstanie Solidarnej Polski. Z punktu widzenia Kaczyńskiego Duda zdał ten test
celująco: odciął się od swojego poprzedniego patrona Zbigniewa Ziobry i wybrał
lojalność wobec partii.
- Prezes bacznie obserwuje Andrzeja
w tej kampanii i na razie nie dostrzega w nim zagrożenia - twierdzi jeden z czołowych
polityków PiS.
Dotychczasowe decyzje Kaczyńskiego
to potwierdzają. Gdy w listopadzie zapadała decyzja o wystawieniu Dudy w wyborach
prezydenckich, prezes zakładał, że kampania będzie skromna i pochłonie jedynie
5,5 min zł. Te prognozy były aktualne jeszcze miesiąc temu, ale przełomem
okazała się konwencja wyborcza Dudy z początku lutego. W partii sądzono, że
prezes źle zareaguje na scenariusz, który nie przewidywał jego wystąpienia. Impreza
dodatkowo była bardzo kosztowna, razem z wynajmem autokarów dla działaczy
Prawo i Sprawiedliwość zapłaciło za nią ok. 700 tys. zł.
Wbrew tym obawom Kaczyński docenił
efekt konwencji, po której wzrosło sondażowe poparcie dla Dudy. Był tak
zadowolony, że kazał podwoić budżet jego kampanii. Dziś wynosi on grubo
powyżej 10 min zł, co oznacza, że PiS zaczęło podbierać pieniądze z kupki
przeznaczonej na wybory parlamentarne. Z naszych informacji wynika, że sztab
wydał na razie jedną trzecią kwoty, ale liczy, że jeśli Duda wejdzie do
drugiej tury, to Kaczyński ponownie każe dosypać pieniędzy.
Taka inwestycja to krok w kierunku
scenariusza z Dudą jako kandydatem na premiera. Zakłada on, że kampania prezydencka
płynnie przejdzie w parlamentarną i będzie trwać całe wakacje, aż do
października. Jej centralną postacią miałby być właśnie Duda.
- To, że Andrzej jest dziś
pokorny, nie oznacza, że tak będzie zawsze - zaznacza jednak sceptyczny wobec
scenariusza rozmówca z PiS. - Prawdziwym testem będzie jego reakcja na wyniki
wyborów. Kilka milionów głosów może każdemu zawrócić w głowie. Tego, że Andrzej
pójdzie drogą Marcinkiewicza, jeszcze bym tak całkiem nie wykluczał.
- Ale Duda nie ma żadnego
zaplecza. Za Marcinkiewiczem stali spin doktorzy - zauważam.
- Układ wokół Dudy dopiero się
krystalizuje. Strukturami, które pracują na niego, zarządza Joachim
Brudziński. Jego ludzie, czyli Marcin Mastalerek i Beata Szydło, odpowiadają
też za kampanię i finanse. Sztab to żywy organizm, wraz z dużymi pieniędzmi i
sukcesami mogą się też zrodzić przyjaźnie.
- Czy Brudziński będzie grać na
scenariusz z Dudą?
- To wie tylko on sam. Joachim nie
odkrywa się ze swoimi intencjami nawet przed współpracownikami.
Marszałek Kaczyński
Jak mówi mi jeden z doradców
Kaczyńskiego (reprezentujący frakcję partyjnych twardogłowych), przeciw
scenariuszowi przemawiają ambicje prezesa. Od kilku lat psychicznie
przygotowuje się on do powrotu na stanowisko szefa rządu i trudno byłoby mu
pogodzić się teraz z myślą o rezygnacji z tych
planów. Tym bardziej że objęcie teki premiera i osobiste rozliczenie winnych
Smoleńska to jego zobowiązanie wobec nieżyjącego brata, Kaczyński uważa - zdaniem doradcy
- że są kwestie, których nikt nie dopilnuje tak jak
on. To lekcja z okresu premierostwa Kazimierza Marcinkiewicza, który deklarował
chęć rozbicia układu i likwidacji WSI, ale na deklaracjach się kończyło. Dopiero
gdy stery władzy trafiły w ręce prezesa, sprawy mszyły z miejsca. Poza tym,
ciągnie mój rozmówca, w sytuację z dwoma ośrodkami władzy - jednym w
Kancelarii Premiera i drugim w siedzibie partii - konflikt jest wpisany.
Sterowanie z tylnego siedzenia prędzej czy później musiałoby się skończyć
wojną na górze.
Zwolennik scenariusza odpowiada na
te zastrzeżenia tak: Jarosław Kaczyński jest graczem i wie, że każdą decyzję
można zmienić, jeśli wymagają tego okoliczności. Jego biografia to przecież
ciągłe odwracanie sojuszy, wolty i zadziwianie politycznych oponentów. W 1989
roku, ku zaskoczeniu całej solidarnościowej elity, zmontował większość
parlamentarną dla pierwszego niekomunistycznego premiera opartą na
peerelowskich partiach sojuszniczych ZSL i SD. Kilkanaście lat później
obiecywał, że nie będzie kierował rządem za prezydentury brata, a po pół roku
wprowadził się do Kancelarii Premiera. Miało nie być koalicji z Samoobroną? A
była.
Po drugie, mówi zwolennik
scenariusza, premierostwo jest mordęgą, szczególnie przy staroświeckim etosie
pracy Kaczyńskiego, który musiałby tracić masę energii na rozwiązywanie
czwartorzędnych problemów. Wariant z podziałem ról daje większy komfort.
Zakłada, że premier bierze na siebie administracyjną szamotaninę, a prezes
decyduje o strategii. Smoleńsk? W tej sprawie Duda by nie oponował, bo ma
naturę posłusznego prymusa, a poza tym sam też powołuje się na dziedzictwo
Lecha Kaczyńskiego. Z tym że dwuwładza zawsze kończy się konfliktem, trudno polemizować,
ale i na to są sposoby. Prezes mógłby przecież zająć fotel marszałka Sejmu i
trzymać premiera na krótkiej smyczy. Zarządzanie przez konflikt to klasyka jego
politycznego repertuaru.
A poza tym lider PiS musi sam
sobie odpowiedzieć na najważniejsze pytanie: czy lepiej zdobyć władzę, nawet za
cenę późniejszych napięć, czy nie zdobyć jej wcale?
Tak czy owak
- Kaczyński
Gdy jesienią 2005 r. PiS wygrało
podwójne wybory, podział w partii był jasny. Część polityków optowała za tym,
by na czele rządu stanął Jarosław Kaczyński, a część otwarcie opowiadała się
za premierostwem dla kogoś spoza rodziny. Ostatecznie zwyciężyła koncepcja z
Marcinkiewiczem, forsowana głównie przez ówczesnych spin doktorów, Michała Ka-
mińskiego i Adama Bielana.
Dziś sytuacja jest bardziej złożona.
W partii są zwolennicy scenariusza z Dudą, ale się nie ujawniają. Skutek jest
taki, że w otoczeniu Kaczyńskiego dominuje zachowawczy pogląd reprezentowany
przez tak zwany zakon PC. Jeden z twardogłowych przedstawia go tak: - Duda może
i ma swoje atuty, może zbiera jakieś dodatkowe głosy, ale w ostatecznym
rozrachunku nie daje większych szans na zwycięstwo w wyborach parlamentarnych
niż prezes, bo demobilizuje nasz twardy elektorat.
Kaczyński jest bardzo wyczulony na
kwestię swojej roli w kampaniach wyborczych PiS. Gdy na przełomie stycznia i
lutego sztabowcy zalecili wycofanie go do drugiego szeregu po to, by zrobić
miejsce Dudzie, w partii szybko pojawił się niepokój. Kaczyński kazał zwołać
konferencję prasową, na której oświadczył: - Przyszedłem państwa poinformować,
że jestem.
Do tych emocji odwoływał się też były
rzecznik PiS Adam Hofman, który od kilku miesięcy próbuje wrócić do łask prezesa.
W Radiu Zet mówił: - Jego udział w kampanii jest niezbędny. Jarosław Kaczyński
musi mobilizować bazę. To ta baza da gros głosów Andrzejowi Dudzie. Bez
zmobilizowania jej tego wyniku nie będzie, bo wbrew temu, co się twierdzi,
wygrywanie wyborów to mobilizowanie swojego elektoratu i demobilizacja elektoratu
przeciwnika.
Głównym adresatem tej wypowiedzi
był właśnie prezes. Hofman świetnie zna sposób myślenia Kaczyńskiego i wie, jakie
argumenty mogą do niego trafić.
- Nie wyobrażam sobie sytuacji, w
której podczas narady któryś ze współpracowników wyłamuje się z tej linii i
zaczyna wprost przekonywać prezesa do postawienia na Dudę. Klimat przy Nowo
grodzkiej nie sprzyja wygłaszaniu
takich poglądów - twierdzi jeden z posłów. Inny dodaje: - Kaczyński musiałby
sam dojrzeć do takiej decyzji. Druga możliwość jest taka, że zadziała ktoś z
grupy profesorskiej. Są tam osoby, które nie liczą na żadną karierę, dzięki
czemu mogą mówić to, co myślą. Musiałyby jednak działać z wyczuciem.
W te tony uderzył prof. Andrzej Nowak, który w głośnym artykule zaapelował do
Kaczyńskiego o rezygnację z ubiegania się o tekę premiera i wskazanie kogoś
młodszego. Zrobił to jednak nieumiejętnie: zgłosił ten pomysł publicznie i
niedelikatnie (napisał między innymi, że prezes dobija wieku, w którym inni
przywódcy umierali), czym tylko rozwścieczył partyjny aparat. Gdyby zaprosił
Kaczyńskiego na kolację w cztery oczy i przekonująco wyłożył swoje racje,
miałby znacznie większe szanse na powodzenie.
- Jaki wynik w wyborach prezydenckich
musiałby osiągnąć Duda, żeby wysunięcie jego kandydatury na
premiera miało sens dla PiS? - pytam jednego ze zwolenników scenariusza.
- Musiałby się zbliżyć do rezultatów
prezesa z 2010 roku. Czyli 36 proc. w pierwszej turze i 47 w drugiej. Kaczyński
miał wtedy handicap związany ze Smoleńskiem i dziś tego wyniku już by nie
powtórzył. Widełki są tu jednak wąskie. Wyniki znacząco niższe będą mimo
wszystko uznane za porażkę. Z kolei przebicie tamtych rezultatów może tylko
wzbudzić podejrzliwość Kaczyńskiego.
Jeśli Duda zmieści się w tych
widełkach, to Kaczyński będzie mógł zastosować jeszcze jeden wariant. W
kampanii ogłosić, że kandydatem PiS na premiera jest Duda, a po wyborach
stwierdzić, że okoliczności się zmieniły, i stanąć na czele rządu. Jego wyborcy
na pewno to zrozumieją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz