piątek, 13 marca 2015

Opcja zakamuflowana



Ten scenariusz rozpala głowy polityków PiS. Jeśli Jarosław Kaczyński się na niego zdecyduje, jego partia może wrócić do władzy. Ale niekoniecznie z nim jako szefem rządu.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Scenariusz jest następujący. An­drzej Duda wchodzi do drugiej tury. Prezydentem zostaje Bro­nisław Komorowski, ale kandydat PiS przegrywa nieznacznie. A Prawo i Spra­wiedliwość dzięki jego kampanii prze­gania w sondażach Platformę. Na cztery miesiące przed wyborami parlamentar­nymi perspektywa przejęcia władzy przez PiS staje się realna. W dniu ogłoszenia oficjalnych wyników wyborów prezyden­ckich na konferencję prasową wychodzą Jarosław Kaczyński i Andrzej Duda.
- Wybory prezydenckie pokazały, że szklany sufit nad nami nie istnieje - mówi prezes. - Jesteśmy u progu wielkiej zmiany. Okoliczności są wyjątkowe i wymaga­ją wyjątkowych decyzji. Dlatego rezygnuję z osobistych ambicji. Naszym kandydatem na premiera zostaje Andrzej Duda, rozpo­czynamy marsz po zwycięstwo.
Plan jest charakterystyczny dla poli­tycznej metody prezesa. Jeżeli dzięki tej wolcie PiS przejmie władzę, to i tak lej­ce zostaną w jego ręku. A jeśli się nie uda - odpowiedzialność spadnie na tego, kto da twarz kampanii, czyli na Dudę . W obu przypadkach przywództwo Kaczyńskiego w partii pozostanie niezagrożone.
Ten scenariusz od kilkunastu dni krąży w PiS, rozmawiają o nim wszyscy liczą­cy się politycy tej partii. Z naszych ustaleń wynika, że Jarosław Kaczyński bierze tę koncepcję pod uwagę, choć publicz­nie zapewne będzie się od niej odcinać. Dopóki trwa kampania prezydencka, nie może robić inaczej.


Syndrom Marcinkiewicza
Mówi ważny polityk PO zbliżony do Ewy Kopacz: - Nie mam pojęcia, czy Kaczyń­ski byłby zdolny do takiego ruchu. Ale wiem, że dla Platformy to bardzo groźny scenariusz. To oczywiste, że łatwiej by­łoby nam straszyć wyborców premierem Kaczyńskim niż premierem Dudą.
Współpracownik szefa PiS: - Ta kon­cepcja rozpala wiele głów w partii, jest szalenie kusząca, ale nie ma jednej frak­cji, która sufłowałaby takie rozwiąza­nie. Byłoby to zresztą przeciwskuteczne, bo Kaczyński zaraz uznałby, że w par­tii jest grupa, która knuje i gra na Dudę. W rzeczywistości klucz do tego scena­riusza jest w rękach prezesa. To on musi zważyć wszystkie argumenty i samemu podjąć decyzję.
Lista argumentów za tą koncepcją i przeciw niej jest długa.
Tym, co mogłoby zachęcić Kaczyńskie­go, jest polityczna słabość Dudy, który nie ma własnej frakcji w PiS. Jest poli­tykiem z krótkim stażem, słabo zakorze­nionym w partii. Jedyną dotychczasową próbą jego charakteru było powstanie Solidarnej Polski. Z punktu widzenia Ka­czyńskiego Duda zdał ten test celująco: odciął się od swojego poprzedniego pa­trona Zbigniewa Ziobry i wybrał lojal­ność wobec partii.
- Prezes bacznie obserwuje Andrze­ja w tej kampanii i na razie nie dostrzega w nim zagrożenia - twierdzi jeden z czo­łowych polityków PiS.
Dotychczasowe decyzje Kaczyńskiego to potwierdzają. Gdy w listopadzie zapa­dała decyzja o wystawieniu Dudy w wy­borach prezydenckich, prezes zakładał, że kampania będzie skromna i pochłonie jedynie 5,5 min zł. Te prognozy były aktu­alne jeszcze miesiąc temu, ale przełomem okazała się konwencja wyborcza Dudy z początku lutego. W partii sądzono, że prezes źle zareaguje na scenariusz, któ­ry nie przewidywał jego wystąpienia. Im­preza dodatkowo była bardzo kosztowna, razem z wynajmem autokarów dla działa­czy Prawo i Sprawiedliwość zapłaciło za nią ok. 700 tys. zł.
Wbrew tym obawom Kaczyński do­cenił efekt konwencji, po której wzro­sło sondażowe poparcie dla Dudy. Był tak zadowolony, że kazał podwoić bu­dżet jego kampanii. Dziś wynosi on gru­bo powyżej 10 min zł, co oznacza, że PiS zaczęło podbierać pieniądze z kupki przeznaczonej na wybory parlamentar­ne. Z naszych informacji wynika, że sztab wydał na razie jedną trzecią kwoty, ale li­czy, że jeśli Duda wejdzie do drugiej tury, to Kaczyński ponownie każe dosypać pieniędzy.
Taka inwestycja to krok w kierunku scenariusza z Dudą jako kandydatem na premiera. Zakłada on, że kampania pre­zydencka płynnie przejdzie w parlamen­tarną i będzie trwać całe wakacje, aż do października. Jej centralną postacią miał­by być właśnie Duda.
- To, że Andrzej jest dziś pokorny, nie oznacza, że tak będzie zawsze - zazna­cza jednak sceptyczny wobec scenariusza rozmówca z PiS. - Prawdziwym testem będzie jego reakcja na wyniki wyborów. Kilka milionów głosów może każdemu zawrócić w głowie. Tego, że Andrzej pój­dzie drogą Marcinkiewicza, jeszcze bym tak całkiem nie wykluczał.
- Ale Duda nie ma żadnego zaplecza. Za Marcinkiewiczem stali spin doktorzy - zauważam.
- Układ wokół Dudy dopiero się krysta­lizuje. Strukturami, które pracują na nie­go, zarządza Joachim Brudziński. Jego ludzie, czyli Marcin Mastalerek i Bea­ta Szydło, odpowiadają też za kampanię i finanse. Sztab to żywy organizm, wraz z dużymi pieniędzmi i sukcesami mogą się też zrodzić przyjaźnie.
- Czy Brudziński będzie grać na scena­riusz z Dudą?
- To wie tylko on sam. Joachim nie od­krywa się ze swoimi intencjami nawet przed współpracownikami.

Marszałek Kaczyński
Jak mówi mi jeden z doradców Kaczyń­skiego (reprezentujący frakcję partyjnych twardogłowych), przeciw scenariuszo­wi przemawiają ambicje prezesa. Od kil­ku lat psychicznie przygotowuje się on do powrotu na stanowisko szefa rządu i trud­no byłoby mu pogodzić się teraz z myślą o rezygnacji z tych planów. Tym bardziej że objęcie teki premiera i osobiste rozliczenie winnych Smoleńska to jego zobo­wiązanie wobec nieżyjącego brata, Kaczyński uważa - zdaniem doradcy - że są kwestie, których nikt nie dopilnuje tak jak on. To lekcja z okresu premierostwa Kazimierza Marcinkiewicza, który deklaro­wał chęć rozbicia układu i likwidacji WSI, ale na deklaracjach się kończyło. Dopie­ro gdy stery władzy trafiły w ręce prezesa, sprawy mszyły z miejsca. Poza tym, ciągnie mój rozmówca, w sytuację z dwoma ośrod­kami władzy - jednym w Kancelarii Pre­miera i drugim w siedzibie partii - konflikt jest wpisany. Sterowanie z tylnego siedze­nia prędzej czy później musiałoby się skoń­czyć wojną na górze.
Zwolennik scenariusza odpowiada na te zastrzeżenia tak: Jarosław Kaczyński jest graczem i wie, że każdą decyzję moż­na zmienić, jeśli wymagają tego okolicz­ności. Jego biografia to przecież ciągłe odwracanie sojuszy, wolty i zadziwianie politycznych oponentów. W 1989 roku, ku zaskoczeniu całej solidarnościowej elity, zmontował większość parlamentar­ną dla pierwszego niekomunistycznego premiera opartą na peerelowskich par­tiach sojuszniczych ZSL i SD. Kilkana­ście lat później obiecywał, że nie będzie kierował rządem za prezydentury brata, a po pół roku wprowadził się do Kancelarii Premiera. Miało nie być koalicji z Sa­moobroną? A była.
Po drugie, mówi zwolennik scenariusza, premierostwo jest mordęgą, szczególnie przy staroświeckim etosie pracy Kaczyń­skiego, który musiałby tracić masę energii na rozwiązywanie czwartorzędnych prob­lemów. Wariant z podziałem ról daje więk­szy komfort. Zakłada, że premier bierze na siebie administracyjną szamotaninę, a prezes decyduje o strategii. Smoleńsk? W tej sprawie Duda by nie oponował, bo ma naturę posłusznego prymusa, a poza tym sam też powołuje się na dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego. Z tym że dwuwładza zawsze kończy się konfliktem, trudno po­lemizować, ale i na to są sposoby. Prezes mógłby przecież zająć fotel marszałka Sej­mu i trzymać premiera na krótkiej smyczy. Zarządzanie przez konflikt to klasyka jego politycznego repertuaru.
A poza tym lider PiS musi sam sobie odpowiedzieć na najważniejsze pytanie: czy lepiej zdobyć władzę, nawet za cenę późniejszych napięć, czy nie zdobyć jej wcale?

Tak czy owak - Kaczyński
Gdy jesienią 2005 r. PiS wygrało po­dwójne wybory, podział w partii był jas­ny. Część polityków optowała za tym, by na czele rządu stanął Jarosław Kaczyń­ski, a część otwarcie opowiadała się za premierostwem dla kogoś spoza rodziny. Ostatecznie zwyciężyła koncepcja z Mar­cinkiewiczem, forsowana głównie przez ówczesnych spin doktorów, Michała Ka- mińskiego i Adama Bielana.
Dziś sytuacja jest bardziej złożo­na. W partii są zwolennicy scenariu­sza z Dudą, ale się nie ujawniają. Skutek jest taki, że w otoczeniu Kaczyńskiego dominuje zachowawczy pogląd repre­zentowany przez tak zwany zakon PC. Jeden z twardogłowych przedstawia go tak: - Duda może i ma swoje atuty, może zbiera jakieś dodatkowe głosy, ale w osta­tecznym rozrachunku nie daje większych szans na zwycięstwo w wyborach parla­mentarnych niż prezes, bo demobilizuje nasz twardy elektorat.
Kaczyński jest bardzo wyczulony na kwestię swojej roli w kampaniach wybor­czych PiS. Gdy na przełomie stycznia i lu­tego sztabowcy zalecili wycofanie go do drugiego szeregu po to, by zrobić miejsce Dudzie, w partii szybko pojawił się niepokój. Kaczyński kazał zwołać konferencję prasową, na której oświadczył: - Przyszed­łem państwa poinformować, że jestem.
Do tych emocji odwoływał się też były rzecznik PiS Adam Hofman, który od kil­ku miesięcy próbuje wrócić do łask pre­zesa. W Radiu Zet mówił: - Jego udział w kampanii jest niezbędny. Jarosław Ka­czyński musi mobilizować bazę. To ta baza da gros głosów Andrzejowi Dudzie. Bez zmobilizowania jej tego wyniku nie będzie, bo wbrew temu, co się twierdzi, wygrywanie wyborów to mobilizowanie swojego elektoratu i demobilizacja elek­toratu przeciwnika.
Głównym adresatem tej wypowiedzi był właśnie prezes. Hofman świetnie zna sposób myślenia Kaczyńskiego i wie, ja­kie argumenty mogą do niego trafić.
- Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której podczas narady któryś ze współ­pracowników wyłamuje się z tej linii i zaczyna wprost przekonywać prezesa do postawienia na Dudę. Klimat przy Nowo­
grodzkiej nie sprzyja wygłaszaniu takich poglądów - twierdzi jeden z posłów. Inny dodaje: - Kaczyński musiałby sam doj­rzeć do takiej decyzji. Druga możliwość jest taka, że zadziała ktoś z grupy profe­sorskiej. Są tam osoby, które nie liczą na żadną karierę, dzięki czemu mogą mó­wić to, co myślą. Musiałyby jednak dzia­łać z wyczuciem.
W te tony uderzył prof. Andrzej No­wak, który w głośnym artykule zaapelował do Kaczyńskiego o rezygnację z ubiega­nia się o tekę premiera i wskazanie kogoś młodszego. Zrobił to jednak nieumiejęt­nie: zgłosił ten pomysł publicznie i niede­likatnie (napisał między innymi, że prezes dobija wieku, w którym inni przywódcy umierali), czym tylko rozwścieczył partyj­ny aparat. Gdyby zaprosił Kaczyńskiego na kolację w cztery oczy i przekonują­co wyłożył swoje racje, miałby znacznie większe szanse na powodzenie.
- Jaki wynik w wyborach prezyden­ckich musiałby osiągnąć Duda, żeby wy­sunięcie jego kandydatury na premiera miało sens dla PiS? - pytam jednego ze zwolenników scenariusza.
- Musiałby się zbliżyć do rezulta­tów prezesa z 2010 roku. Czyli 36 proc. w pierwszej turze i 47 w drugiej. Kaczyń­ski miał wtedy handicap związany ze Smoleńskiem i dziś tego wyniku już by nie powtórzył. Widełki są tu jednak wą­skie. Wyniki znacząco niższe będą mimo wszystko uznane za porażkę. Z kolei przebicie tamtych rezultatów może tylko wzbudzić podejrzliwość Kaczyńskiego.
Jeśli Duda zmieści się w tych wideł­kach, to Kaczyński będzie mógł zastoso­wać jeszcze jeden wariant. W kampanii ogłosić, że kandydatem PiS na premie­ra jest Duda, a po wyborach stwierdzić, że okoliczności się zmieniły, i stanąć na czele rządu. Jego wyborcy na pewno to zrozumieją.

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz