piątek, 20 maja 2016

Nasza chata w globalnej wiosce,Pozazdrościć i Pod flagą biało-czerwoną



Nasza chata w globalnej wiosce

Pod rządami PiS Polska zsuwa się na margines za­chodniej wspólnoty wartości, ale główny dyle­mat stojący przed nią jest bardzo podobny do tego, przed którymi stają Ameryka i cała Europa, a zwłasz­cza Wielka Brytania i Francja.
Już widać, że dopuszczając do samodzielnych rządów PiS, popełniliśmy swoiste seppuku. Daliśmy władzę ludziom, którzy nie lubią liberalnej demokracji, rządów prawa, praw kobiet, Unii Europejskiej i wszelkiej maści „obcych”. W czerwcu przy okazji referendum w sprawie Brexitu szan­sę na seppuku będą mieli Brytyjczycy. W listopadzie wybor­cze referendum w sprawie seppuku będą mieli Amerykanie, a w przyszłym roku, przy okazji wyborów prezydenckich - Francuzi.
   Różne kraje, różne konteksty, jasne. Ale główna linia po­działu w tamtych społeczeństwach jest całkiem podobna do tej, z którą mamy do czynienia w Polsce. Ksenofobia i szowi­nizm czy otwartość, wsobność czy tolerancja, pielęgnowanie różnorodności czy forsowanie jednolitości, izolacjonizm czy otwarcie na współpracę z innymi krajami, nacjonalizm czy republikanizm, mądra polityka historyczna czy gloryfikacja własnej historii w wersji z patriotycznej czytanki. W krajach europejskich także pytanie: europejskość i wspieranie UE czy antyeuropejskość i próba rozbicia Unii.
   Wystarczy posłuchać nieszczęsnego Donalda Trumpa, którego wyborcze zwycięstwo - wcale nie takie niepraw­dopodobne - unicestwiłoby Amerykę, jaką znamy, zamie­niłoby ją w pośmiewisko. To ostatnie, toutes proportions gardees, jak w wypadku Polski Kaczyńskiego. Cóż mówi Amerykanom Trump, obiecując „make America great aga­in”, uczynienie jej na powrót wielką? Obiecuje im nacjona­lizm, aktywne występowanie przeciw „skorumpowanym elitom” i „kłamliwym mainstreamowym mediom”, odrzu­cenie Unii Europejskiej i zakwestionowanie sojuszy, niena­wiść do islamu i walkę z imigrantami. Brzmi znajomo?
   Mniej więcej to samo obiecuje Francuzom Marine Le Pen. We Francji nastąpiłby według niej cud, gdyby tylko Francu­zi odwrócili się od UE, poszli na wojnę z islamem i ograni­czyli prawa imigrantów. Oczywiście każdy terrorystyczny zamach we Francji, w Belgii czy gdziekolwiek indziej daje paliwo jej politycznej kampanii.

   W Wielkiej Brytanii sprawa jest bardziej skomplikowana. Oczywiście nie wszyscy zwolennicy Brexitu są nacjonalista­mi i antyislamistami. Ale bardzo wielu jest. Stąd tak szalenie symboliczne były mało zauważone u nas wybory burmistrza Londynu. Został nim Sadiq Khan, z pochodzenia Pakistań­czyk, syn kierowcy autobusu. Głos na Khana nie był, broń Boże, głosem na islamistów. Khan mówi o sobie: „Jestem
londyńczykiem, Europejczykiem, Brytyjczykiem, muzuł­maninem”. Co mówi o zwalczaniu terroryzmu? „My, mu­zułmanie, mamy tu do odegrania specjalną rolę, nie dlatego, że jesteśmy za terroryzm bardziej odpowiedzialni niż inni, ale dlatego, że właśnie my możemy być bardziej skuteczni w walce z terrorystami”. Khan zmiażdżył swego konserwa­tywnego oponenta. Wybór londyńczyków był czymś więcej niż głosem na konkretnego człowieka. Był opowiedzeniem się za pewną wizją wspólnoty, której najważniejszym ele­mentem jest otwartość na odmienności. Czy podobnego wy­boru dokonają w listopadzie Amerykanie, czy też postawią na szowinistę, bigota i mizogina? Ten wybór będzie istotny dla całego świata.
   Nie jest oczywiście tak, że przesłanie przeciwników es­tablishmentów i mainstreamów nie ma realnych podstaw w społecznych odczuciach i emocjach. Gdyby tak było, antyestablishmentowcy nie przenieśliby się z politycznych marginesów w miejsce, w którym zdobycie przez nich wła­dzy jest całkiem możliwe. Imigracja stwarza realne proble­my. Miejsca pracy i pensje są realnie zagrożone. Rozpiętości dochodów często groteskowo rosną. Establishmenty nie­rzadko rzeczywiście zasklepiły się w sobie i „oderwały się od mas”. Elity po części zapracowały na problemy swych państw i mają - od Warszawy przez Paryż i Londyn po Nowy Jork - wielką łamigłówkę do rozwiązania. Nie oznacza to jednak, że najlepszym lekarstwem na błędy systemu jest jego rozwalenie. Na problemy z sercem lepsza niż zatrzymanie jego akcji jest zastawka.
  Warto się zastanowić, komu kibicują Putinowie tego świa­ta. Oczywiście i Trumpowi, i pani Le Pen. Życzą sobie i Bre­xitu, i zdemolowania UE - im więcej nieprzewidywalności na świecie, tym większe ich pole manewru. Dotyczy to także, niestety, obecnego przywództwa w Polsce, które nie przez przypadek kibicuje Orbanowi i Erdoganowi.
Podziały w Polsce i w innych krajach Europy mają cha­rakter absolutnie fundamentalny. Taki też będzie charakter rozstrzygnięć dokonywanych przez Amerykanów. I oczy­wiście przez Polaków, bo mamy przed sobą wielką batalię o charakter, pozycję i ducha Polski.
Tomasz Lis

Pozazdrościć

No zazdroszczę, naprawdę zazdroszczę tym wszystkim, którzy już po pierwszych, efek­townych trzeba przyznać, potknięciach no­wej władzy uwierzyli, że jej koniec jest bliski, apo marszu ćwiartki miliona wpadli w ekstazę, że kaczystowska dyktatura idzie się turlać.
   Zazdroszczę, bo Dobra Zmiana jest jak potwierdze­nie najbardziej prostackich stereotypów i dowcipów o Polsce. Pokazuje żenująco infantylną, agresywną i sfru­strowaną twarz naszego kraju. Takie „Teraz Kurwa My” w zawiesistym nacjonalistyczno-fundamentalistyczno-katolickim sosie.
   Ale obawiam się, że to trochę, i to całkiem duże trochę, potrwa. I gdy słyszę coraz liczniejszych komentatorów, którzy już widzą, jak na ulicach antypisowski lud wspar­ty przez policję i wojsko obala psychotycznego Kaczora, bronionego jedynie przez faszystów ze stadionów, to się zastanawiam, gdzie są kresy myślenia życzeniowego.
   Zacznijmy od tej ćwierci miliona. Tak jak chyba nie ma przytomnego pisowca, który by wierzył, że 7 maja na uli­ce Warszawy wyszło tylko 45 200 ludzi (jak to wyliczył białoruski oddział TVP), tak też raczej nie ma sprawnego umysłowo opozycjonisty, który by wierzył w tę ćwiartkę. OK, pękła stówka, co jest fantastycznym osiągnięciem, i nie ma wątpliwości, że wynik wpędził rządzących w lekką panikę, czego efektem było żartobliwe widowi­sko w Sejmie pt. „Audyt”. Ale nie wygłupiajmy się, że pra­wie miliony protestują. Bo nie protestują.
   Miliony zgłaszają się po 500+. Wyznawcy nieuchron­nie bliskiego padnięcia Kaczora przekonują, że jak już Polacy dostaną kasę na dzieci, to uznają to za stan natural­ny, jak orliki czy autostrady, w związku z czym PiS już nie będzie punktowało. Naprawdę? A ja myślę, że jest przy­najmniej kilkaset tysięcy głosów rodzin wielodzietnych, które jak przyjdą wybory, to się poważnie zastanowią, czy jakakolwiek inna władza poza PiS utrzyma dopływ tego tysiąca, półtora albo i lepiej miesięcznie do budżetu do­mowego. A nawet 500 złotych, których znaczenia spo­ra część KOD-owskich demonstrantów i warszawskich publicystów po prostu nie rozumie. W kampanii wybor­czej kandydaci PiS będą o tym przypominać 24 godzi­ny na dobę. Te setki tysięcy głosów (nawet nie miliony) mogą decydować o wyniku.
   No i jaki w zasadzie ma antypisowska opozycja pro­gram? Poza tym, „żeby było tak, jak było”, jak to pięk­nie ujęła jedna z ikon protestów? No ale przecież ludzie w zeszłym roku właśnie zagłosowali przeciw temu, „żeby było, jak było”. Więc co? Bo ja nie widzę krztynki wizji tego, co miałoby nastąpić po obaleniu Kaczora, poza tym, że obalających przepełni to wielkim szczęściem.
   No i kto miałby go obalić? Nie chcę się pastwić nad przywódcami opozycji, ale jak tak ich postawić naprze­ciwko Żoliborzanina Tysiąclecia, no to wiecie, trochę słabo jest. Oni mają pokonać Tyrranozaura Jarka? Po­wodzenia. A może Donald wróci? Widzieliście na przy­kładzie Kwaśniewskiego, jak to jest, jak się chce po czasie wejść ponownie do tej samej gry?
   Media sympatyzujące z opozycją starają się za pomo­cą sondaży udowodnić, że jakby co, gdyby już wybory, to KOD na sterydach sojuszniczych wygrywa z PiS. Kon­kretnie 38 do 34. Jasne, chyba w naszych snach. Pomi­jam już, że połączone partie opozycyjne dostają mniej głosów, niż wynosi suma każdej z osobna, nie ma żadnej
premii za zjednoczenie, a jest nawet zjazd. No a nawet jakbyśmy cieszyli się z tych 38 proc., to z jednej strony mamy prezentację mgławicowych marzeń, zaś z dru­giej wodzowską, zdyscyplinowaną partię. I nie zapomi­najmy o ponad 10-procentowym Kukizie, który de facto jest wsparciem rządu, oraz potencjalnych przystawkach w postaci narodowców, Korwina i ONR. Mogą psioczyć na PiS, ale jak przyjdzie co do czego, to są po jednej stro­nie wzmożenia godnościowego z Jarkiem. I jakkolwiek by liczyć, to ta prawica ma większość. I jakiekolwiek son­dażowe cudy by wykonywać, to większość młodego elek­toratu popiera prawicę, a ten najmłodszy coraz częściej w wersji ONR-owskiej. Na mieszczańsko-inteligencką opozycję z dużych miast reaguje agresją. I większość głosujących ma frajdę z wirtualnego wstawania z kolan, zaś demonstrujący w Warszawie to według nich cioty, pedały i zdrajcy.
   Kiedy rozmawiam ze znajomymi socjologami, to mó­wią, że nie ma specjalnych wahnięć w elektoracie od ze­szłego roku, kiedy obóz III RP dostał poważne bęcki. Zaś biologia, czyli prawoskręt młodych, jeszcze silniej działa na rzecz dziwacznej rewolucji, którą obserwujemy.
Więc jeśli liczycie, moi drodzy, na dobrą zmianę od Dobrej Zmiany, to możecie się zdziwić, że po wszystkim jeszcze będziecie z czułością wspominać Jarka.
Marcin Meller

Pod flagą biało-czerwoną

Na okładce tygodnika „Wprost” pojawił się napis „Polski wydaw­ca”. Co prawda drobną czcionką, jak gdyby sam komunikat był wstydliwy, ale jednak wiadomość idzie w świat: „Wprost” to tygodnik polski, w każdym razie bar­dziej polski od tych polskich tygodników, które polskość wydawcy ukrywają bądź niechętnie się do niej przyznają. Parafrazując słowa amerykańskiego astronauty: Mały krok redakcji - duży krok mediów. Od teraz do licznych podziałów przybędzie i ten na pisma, które oznajmiają, iż należą do kapitału polskiego, oraz pozostałe. Można sobie nawet wyobrazić ustawę, która zobowiąże media do informo­wania, do jakiego kapitału należą - polskiego czy obcego.
   W deklaracji ideowej pod tytułem „Biało-czerwony wydawca” Michał Lisiecki (wydawca „Wprost”) pisze, iż adnotacja „Polski wydawca” to stawianie interesu Polski na pierwszym miejscu i wyjście naprzeciw ocze­kiwaniom czytelników, których interesuje pochodzenie produktu. Produkt Lisieckiego jest pochodzenia polskie­go. - To optymistyczne, że w Polsce możemy się coraz częściej posługiwać hasłem „Dobre i polskie” - stwierdza polski wydawca. „Kupując polskie gazety- pisze - poma­gamy konkurować z koncernami zagranicznymi”. Pan Lisiecki jak gdyby automatycznie zakłada, że polski wy­dawca równa się polska gazeta. Nie jest to rozumowanie uprawnione.
   Dziennikarze niepokorni, a dzisiaj prorządowi, zwal­czali niektóre gazety i czasopisma tzw. głównego (lub brudnego) nurtu jako antypolskie, pomimo że te są wy­dawane przez kapitał polski. I odwrotnie. Wystarczy przy­pomnieć nieistniejącą już gazetę „Dziennik” - najlepszy podarunek Springera dla prezesa Kaczyńskiego. „Gazeta” Springera była bardziej polska od wielu innych.
   Tak więc polskość tygodnika „Wprost” pozostaje jesz­cze do udowodnienia - na razie wydawca zapewnia, że to on jest Polakiem. Wierzę mu na słowo, ale nawet i to nie zamyka sprawy, gdyż polskim zwyczajem na­leżałoby polskość kapitału przebadać co najmniej tak, jak przebadana była polskość Mazowieckiego i Tuska, a ostatnio ambasadora Schnepfa - do trzeciego pokole­nia. Warto by także zaznaczać na okładce, iż wydawca ma status pokrzywdzonego.
   Dwa słowa „Wprost” - „Polski wydawca” - otwierają nowy front w mediach. Ciekawe, kto teraz pójdzie śladem pana Lisieckiego. Jako pierwszy uczynił to Jerzy Urban. Obok winiety tytułowej tygodnika „Nie” pojawiły się dwa słowa: „Żydowski wydawca”. Jest to właściwa odpowiedź na biało-czerwoną inicjatywę „Wprost”. Chyba o to cho­dziło, żeby pokazać, „who is who”, żeby czytelnicy mieli jasność na temat „produktu”, zanim wezmą go do ręki.

Zapytajmy teraz pana Lisieckiego, czy wedle jego kry­teriów „Nie” jest tygodnikiem polskim? Pochodzenie kapitału jest polskie, ale pochodzenie wydawcy jest, de­likatnie mówiąc, dyskusyjne. Oto dlaczego komunikat „Wprost” („Polski wydawca”) jest nieprecyzyjny, prowadzi do zamieszania i przy panującej niechęci oraz podejrzli­wości otwiera drogę do niekończących się sporów, które medium jest, a które nie jest polskie. Wolałbym tego polowania uniknąć, zanim się okaże, że polski powinien być nie tylko kapitał i wydawca, ale również dziennikarze, a przede wszystkim treści. Od kiedy Bronisław Wildstein dostał Orła Białego, nic nie jest przesądzone - wszystko jest możliwe.
   W walce z zagranicznym kapitałem jest coś mobilizu­jącego i patriotycznego. Przed wojną myśliciele z kręgu Bolesława Piaseckiego byli bardzo przeciwni dominacji obcego kapitału. „Polska jest jak afrykańska kolonia” - pi­sali w swoim organie „Falanga”, nie widzieli możliwości „eksploatowania polskich wartości gospodarczych przez obcy kapitał”. Piasecki zapowiadał jego wywłaszczenie. To śliski temat, bo dziś Polska otwiera się na fabrykę Mer­cedesa, ale nie na obcy kapitał w mediach.

Pewne siły krajowe są jednak gotowe tę zaburzoną równowagę przywracać. Mam na przykład na myśli zjazd ONR w Białymstoku, nabożeństwo w tamtejszej katedrze i defiladę gołogłowych po mieście, którzy skandowali m.in., że na drzewach zamiast liści będą wisieć syjoniści.
   Byłem zdumiony brakiem oficjalnej reakcji powyżej władz lokalnych. Zobaczymy, co prokuratura ministra Ziobro z tym zrobi, ale on sam i jego przełożeni nabrali wody w usta. Jako jedna z nielicznych głos zabrała w tej sprawie Joanna Szczepkowska w „Plus Minus” „Rzecz­pospolitej”. Jej także zabrakło „jasnych, zdecydowanych słów władzy”. „Dlaczego milczy nasz rząd, nasz prezy­dent” - pytała. Przecież ONR, krzycząc o wieszaniu pol­skich Żydów, „nawołuje do ludobójstwa”. „Nie odczuwam żadnej wspólnoty z żydowskim narodem. Niezależnie od tego w reakcji na marsz ONR piszę jasno - jestem Ży­dówką” - deklaruje Szczepkowska
   Mała to jednak pociecha, gdyż tuż obok, na tej samej stronie „Plusa Minusa”, redaktor Dominik Zdort poka­zuje, jak jego zdaniem rodzą się opinie o nacjonalizmie w Polsce: Otóż w Białymstoku mieliśmy do czynienia z „wybrykiem grupki gówniarzy uważających się za na­cjonalistów. Grupka jest niewielka, ale niesie wielkie flagi z groźnie wyglądającymi symbolami i skanduje niemą­dre hasła. Natomiast tekst wysokonakładowej gazety jest obszerny, z ogromnym zdjęciem eksponującym ogolone głowy młodych ludzi i mocnymi komentarzami ostrzega­jącymi przed nacjonalizmem”.
Zamiast dmuchać na zimne, redaktor Zdort dmucha na „wysokonakładową gazetę”. Podobnie czyni dzienni­karz „Gazety Polskiej”. Transparent na Legii, który oburzył wymienione na nim ladacznice, jego „nie oburza ani tro­chę”. Dla niego mecz to spektakl, którego nie należy brać dosłownie. „Gdy kibice wyzywają »Żydów« z Widzewa Łódź, nie są antysemitami” - twierdzi. Zapewne podob­nie myśli autor o wyzywaniu piłkarzy Cracovii od Żydów przez kibiców Wisły.
   Cóż, to tylko spektakl. Będą następne odcinki?
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz