Nasza chata w globalnej wiosce
Pod
rządami PiS Polska zsuwa się na margines zachodniej wspólnoty wartości, ale
główny dylemat stojący przed nią jest bardzo podobny do tego, przed którymi
stają Ameryka i cała Europa, a zwłaszcza Wielka Brytania i Francja.
Już widać, że dopuszczając do
samodzielnych rządów PiS, popełniliśmy swoiste seppuku. Daliśmy
władzę ludziom, którzy nie lubią liberalnej demokracji, rządów prawa, praw
kobiet, Unii Europejskiej i wszelkiej maści „obcych”. W czerwcu przy okazji
referendum w sprawie Brexitu
szansę na seppuku będą mieli
Brytyjczycy. W listopadzie wyborcze referendum w sprawie seppuku będą mieli Amerykanie, a w przyszłym roku, przy okazji
wyborów prezydenckich - Francuzi.
Różne kraje, różne konteksty, jasne. Ale główna linia podziału w
tamtych społeczeństwach jest całkiem podobna do tej, z którą mamy do czynienia
w Polsce. Ksenofobia i szowinizm czy otwartość, wsobność czy tolerancja, pielęgnowanie
różnorodności czy forsowanie jednolitości, izolacjonizm czy otwarcie na
współpracę z innymi krajami, nacjonalizm czy republikanizm, mądra polityka
historyczna czy gloryfikacja własnej historii w wersji z patriotycznej
czytanki. W krajach europejskich także pytanie: europejskość i wspieranie UE
czy antyeuropejskość i próba rozbicia Unii.
Wystarczy posłuchać nieszczęsnego Donalda Trumpa, którego wyborcze
zwycięstwo - wcale nie takie nieprawdopodobne - unicestwiłoby Amerykę, jaką
znamy, zamieniłoby ją w pośmiewisko. To ostatnie, toutes proportions gardees, jak w wypadku Polski Kaczyńskiego. Cóż mówi
Amerykanom Trump, obiecując „make America great again”, uczynienie
jej na powrót wielką? Obiecuje im nacjonalizm, aktywne występowanie przeciw
„skorumpowanym elitom” i „kłamliwym mainstreamowym mediom”, odrzucenie Unii
Europejskiej i zakwestionowanie sojuszy, nienawiść do islamu i walkę z
imigrantami. Brzmi znajomo?
Mniej więcej to samo obiecuje Francuzom Marine Le Pen. We
Francji nastąpiłby według niej cud, gdyby tylko Francuzi odwrócili się od UE,
poszli na wojnę z islamem i ograniczyli prawa imigrantów. Oczywiście każdy
terrorystyczny zamach we Francji, w Belgii czy gdziekolwiek indziej daje paliwo
jej politycznej kampanii.
W Wielkiej Brytanii sprawa jest bardziej skomplikowana. Oczywiście nie
wszyscy zwolennicy Brexitu
są nacjonalistami i antyislamistami. Ale
bardzo wielu jest. Stąd tak szalenie symboliczne były mało zauważone u nas
wybory burmistrza Londynu. Został nim Sadiq Khan, z
pochodzenia Pakistańczyk, syn kierowcy autobusu. Głos na Khana nie był, broń
Boże, głosem na islamistów. Khan mówi o sobie: „Jestem
londyńczykiem, Europejczykiem,
Brytyjczykiem, muzułmaninem”. Co mówi o zwalczaniu terroryzmu? „My, muzułmanie,
mamy tu do odegrania specjalną rolę, nie dlatego, że jesteśmy za terroryzm
bardziej odpowiedzialni niż inni, ale dlatego, że właśnie my możemy być
bardziej skuteczni w walce z terrorystami”. Khan zmiażdżył swego konserwatywnego
oponenta. Wybór londyńczyków był czymś więcej niż głosem na konkretnego
człowieka. Był opowiedzeniem się za pewną wizją wspólnoty, której
najważniejszym elementem jest otwartość na odmienności. Czy podobnego wyboru
dokonają w listopadzie Amerykanie, czy też postawią na szowinistę, bigota i
mizogina? Ten wybór będzie istotny dla całego świata.
Nie jest oczywiście tak, że przesłanie przeciwników establishmentów i
mainstreamów nie ma realnych podstaw w społecznych odczuciach i emocjach. Gdyby
tak było, antyestablishmentowcy nie przenieśliby się z politycznych marginesów
w miejsce, w którym zdobycie przez nich władzy jest całkiem możliwe. Imigracja
stwarza realne problemy. Miejsca pracy i pensje są realnie zagrożone.
Rozpiętości dochodów często groteskowo rosną.
Establishmenty nierzadko rzeczywiście zasklepiły się w sobie i „oderwały się
od mas”. Elity po części zapracowały na problemy swych państw i mają - od
Warszawy przez Paryż i Londyn po Nowy Jork - wielką łamigłówkę do rozwiązania.
Nie oznacza to jednak, że najlepszym lekarstwem na błędy systemu jest jego
rozwalenie. Na problemy z sercem lepsza niż zatrzymanie jego akcji jest
zastawka.
Warto się zastanowić, komu kibicują Putinowie tego świata. Oczywiście i
Trumpowi, i pani Le Pen. Życzą sobie i Brexitu, i
zdemolowania UE - im więcej nieprzewidywalności na świecie, tym większe ich
pole manewru. Dotyczy to także, niestety, obecnego przywództwa w Polsce, które
nie przez przypadek kibicuje Orbanowi i Erdoganowi.
Podziały w Polsce i w innych
krajach Europy mają charakter absolutnie fundamentalny. Taki też będzie
charakter rozstrzygnięć dokonywanych przez Amerykanów. I oczywiście przez
Polaków, bo mamy przed sobą wielką batalię o charakter, pozycję i ducha Polski.
Tomasz Lis
Pozazdrościć
No
zazdroszczę, naprawdę zazdroszczę tym wszystkim, którzy już po pierwszych, efektownych
trzeba przyznać, potknięciach nowej władzy uwierzyli, że jej koniec jest
bliski, apo marszu ćwiartki miliona wpadli w ekstazę, że kaczystowska dyktatura
idzie się turlać.
Zazdroszczę, bo Dobra Zmiana jest jak potwierdzenie najbardziej
prostackich stereotypów i dowcipów o Polsce.
Pokazuje żenująco infantylną, agresywną i sfrustrowaną twarz naszego kraju.
Takie „Teraz Kurwa My” w zawiesistym nacjonalistyczno-fundamentalistyczno-katolickim sosie.
Ale obawiam się, że to trochę, i to całkiem duże trochę, potrwa. I gdy
słyszę coraz liczniejszych komentatorów, którzy już widzą, jak na ulicach
antypisowski lud wsparty przez policję i wojsko obala psychotycznego Kaczora,
bronionego jedynie przez faszystów ze stadionów, to się zastanawiam, gdzie są
kresy myślenia życzeniowego.
Zacznijmy od tej ćwierci miliona. Tak jak chyba nie ma przytomnego
pisowca, który by wierzył, że 7 maja na ulice Warszawy wyszło tylko 45 200
ludzi (jak to wyliczył białoruski oddział TVP), tak też
raczej nie ma sprawnego umysłowo opozycjonisty, który by wierzył w tę ćwiartkę.
OK, pękła stówka, co jest fantastycznym osiągnięciem, i nie ma wątpliwości, że wynik wpędził rządzących w lekką
panikę, czego efektem było żartobliwe widowisko w Sejmie pt. „Audyt”. Ale nie
wygłupiajmy się, że prawie miliony protestują. Bo nie protestują.
Miliony zgłaszają się po 500+. Wyznawcy nieuchronnie bliskiego
padnięcia Kaczora przekonują, że jak już Polacy dostaną kasę na dzieci, to
uznają to za stan naturalny, jak orliki czy autostrady, w związku z czym PiS
już nie będzie punktowało. Naprawdę? A ja myślę, że jest przynajmniej kilkaset
tysięcy głosów rodzin wielodzietnych, które jak przyjdą wybory, to się poważnie
zastanowią, czy jakakolwiek inna władza poza PiS utrzyma dopływ tego tysiąca,
półtora albo i lepiej miesięcznie do budżetu domowego. A nawet 500 złotych,
których znaczenia spora część KOD-owskich demonstrantów i warszawskich
publicystów po prostu nie rozumie. W kampanii wyborczej kandydaci PiS będą o
tym przypominać 24 godziny na dobę. Te setki tysięcy głosów (nawet nie
miliony) mogą decydować o wyniku.
No i jaki w zasadzie ma antypisowska opozycja program? Poza tym, „żeby
było tak, jak było”, jak to pięknie ujęła jedna z ikon protestów? No ale
przecież ludzie w zeszłym roku właśnie zagłosowali przeciw temu, „żeby było, jak było”. Więc co? Bo ja nie widzę krztynki wizji
tego, co miałoby nastąpić po obaleniu Kaczora, poza tym, że obalających
przepełni to wielkim szczęściem.
No i kto miałby go obalić? Nie chcę się pastwić nad przywódcami
opozycji, ale jak tak ich postawić naprzeciwko Żoliborzanina Tysiąclecia, no
to wiecie, trochę słabo jest. Oni mają pokonać Tyrranozaura Jarka? Powodzenia.
A może Donald wróci? Widzieliście na przykładzie Kwaśniewskiego, jak to jest,
jak się chce po czasie wejść ponownie do tej samej gry?
Media sympatyzujące z opozycją starają się za pomocą sondaży udowodnić,
że jakby co, gdyby już wybory, to KOD na sterydach sojuszniczych wygrywa z PiS.
Konkretnie 38 do 34. Jasne, chyba w naszych snach. Pomijam już, że połączone
partie opozycyjne dostają mniej głosów, niż wynosi suma każdej z osobna, nie ma
żadnej
premii za zjednoczenie, a jest
nawet zjazd. No a nawet jakbyśmy cieszyli się z tych 38 proc., to z jednej
strony mamy prezentację mgławicowych marzeń, zaś z drugiej wodzowską,
zdyscyplinowaną partię. I nie zapominajmy o ponad 10-procentowym Kukizie,
który de facto jest wsparciem rządu, oraz potencjalnych przystawkach w postaci
narodowców, Korwina i ONR. Mogą psioczyć na PiS, ale jak przyjdzie co do czego,
to są po jednej stronie wzmożenia godnościowego z Jarkiem. I jakkolwiek by
liczyć, to ta prawica ma większość. I jakiekolwiek sondażowe cudy by
wykonywać, to większość młodego elektoratu popiera prawicę, a ten najmłodszy
coraz częściej w wersji ONR-owskiej. Na mieszczańsko-inteligencką opozycję z
dużych miast reaguje agresją. I większość głosujących ma frajdę z wirtualnego
wstawania z kolan, zaś demonstrujący w Warszawie to według nich cioty, pedały i
zdrajcy.
Kiedy rozmawiam ze znajomymi socjologami, to mówią, że nie ma
specjalnych wahnięć w elektoracie od zeszłego roku, kiedy obóz III RP dostał
poważne bęcki. Zaś biologia, czyli prawoskręt młodych, jeszcze silniej działa
na rzecz dziwacznej rewolucji, którą obserwujemy.
Więc jeśli liczycie, moi drodzy,
na dobrą zmianę od Dobrej Zmiany, to możecie się zdziwić, że po wszystkim
jeszcze będziecie z czułością wspominać Jarka.
Marcin Meller
Pod flagą biało-czerwoną
Na
okładce tygodnika „Wprost” pojawił się napis „Polski wydawca”. Co prawda
drobną czcionką, jak gdyby sam komunikat był wstydliwy, ale jednak wiadomość
idzie w świat: „Wprost” to tygodnik polski, w każdym razie bardziej polski od
tych polskich tygodników, które polskość wydawcy ukrywają bądź niechętnie się
do niej przyznają. Parafrazując słowa amerykańskiego astronauty: Mały krok
redakcji - duży krok mediów. Od teraz do licznych podziałów przybędzie i ten na
pisma, które oznajmiają, iż należą do kapitału polskiego, oraz pozostałe. Można
sobie nawet wyobrazić ustawę, która zobowiąże media do informowania, do
jakiego kapitału należą - polskiego czy obcego.
W deklaracji ideowej pod tytułem „Biało-czerwony wydawca” Michał
Lisiecki (wydawca „Wprost”) pisze, iż adnotacja „Polski wydawca” to stawianie
interesu Polski na pierwszym miejscu i wyjście naprzeciw oczekiwaniom
czytelników, których interesuje pochodzenie produktu. Produkt Lisieckiego jest
pochodzenia polskiego. - To optymistyczne, że w Polsce możemy się coraz
częściej posługiwać hasłem „Dobre i polskie” - stwierdza polski wydawca.
„Kupując polskie gazety- pisze - pomagamy konkurować z koncernami
zagranicznymi”. Pan Lisiecki jak gdyby automatycznie zakłada, że polski wydawca
równa się polska gazeta. Nie jest to rozumowanie uprawnione.
Dziennikarze niepokorni, a dzisiaj prorządowi, zwalczali niektóre
gazety i czasopisma tzw. głównego (lub brudnego) nurtu jako antypolskie, pomimo
że te są wydawane przez kapitał polski. I odwrotnie. Wystarczy przypomnieć
nieistniejącą już gazetę „Dziennik” - najlepszy podarunek Springera dla prezesa
Kaczyńskiego. „Gazeta” Springera była bardziej polska od wielu innych.
Tak więc polskość tygodnika „Wprost” pozostaje jeszcze do udowodnienia
- na razie wydawca zapewnia, że to on jest Polakiem. Wierzę mu na słowo, ale
nawet i to nie zamyka sprawy, gdyż polskim zwyczajem należałoby polskość
kapitału przebadać co najmniej tak, jak przebadana była polskość Mazowieckiego
i Tuska, a ostatnio ambasadora Schnepfa - do trzeciego pokolenia. Warto by
także zaznaczać na okładce, iż wydawca ma status pokrzywdzonego.
Dwa słowa „Wprost” - „Polski wydawca” - otwierają nowy front w mediach.
Ciekawe, kto teraz pójdzie śladem pana Lisieckiego. Jako pierwszy uczynił to
Jerzy Urban. Obok winiety tytułowej tygodnika „Nie” pojawiły się dwa słowa:
„Żydowski wydawca”. Jest to właściwa odpowiedź na biało-czerwoną inicjatywę
„Wprost”. Chyba o to chodziło, żeby pokazać, „who is who”, żeby
czytelnicy mieli jasność na temat „produktu”, zanim wezmą go do ręki.
Zapytajmy
teraz pana Lisieckiego, czy wedle jego kryteriów „Nie” jest tygodnikiem
polskim? Pochodzenie kapitału jest polskie, ale pochodzenie wydawcy jest, delikatnie
mówiąc, dyskusyjne. Oto dlaczego komunikat „Wprost” („Polski wydawca”) jest
nieprecyzyjny, prowadzi do zamieszania i przy panującej niechęci oraz podejrzliwości
otwiera drogę do niekończących się sporów, które medium jest, a które nie jest
polskie. Wolałbym tego polowania uniknąć, zanim się okaże, że polski powinien
być nie tylko kapitał i wydawca, ale również dziennikarze, a przede wszystkim
treści. Od kiedy Bronisław Wildstein dostał Orła Białego, nic nie jest
przesądzone - wszystko jest możliwe.
W walce z zagranicznym kapitałem jest coś mobilizującego i
patriotycznego. Przed wojną myśliciele z kręgu Bolesława Piaseckiego byli
bardzo przeciwni dominacji obcego kapitału. „Polska jest jak afrykańska
kolonia” - pisali w swoim organie „Falanga”, nie widzieli możliwości
„eksploatowania polskich wartości gospodarczych przez obcy kapitał”. Piasecki
zapowiadał jego wywłaszczenie. To śliski temat, bo dziś Polska otwiera się na
fabrykę Mercedesa, ale nie na obcy kapitał w mediach.
Pewne
siły krajowe są jednak gotowe tę zaburzoną równowagę przywracać. Mam na
przykład na myśli zjazd ONR w Białymstoku, nabożeństwo w tamtejszej katedrze i
defiladę gołogłowych po mieście, którzy skandowali m.in., że na drzewach
zamiast liści będą wisieć syjoniści.
Byłem zdumiony brakiem oficjalnej reakcji powyżej władz lokalnych.
Zobaczymy, co prokuratura ministra Ziobro z tym zrobi, ale on sam i jego
przełożeni nabrali wody w usta. Jako jedna z nielicznych głos zabrała w tej
sprawie Joanna Szczepkowska w „Plus Minus” „Rzeczpospolitej”. Jej także
zabrakło „jasnych, zdecydowanych słów władzy”. „Dlaczego milczy nasz rząd, nasz
prezydent” - pytała. Przecież ONR, krzycząc o wieszaniu polskich Żydów,
„nawołuje do ludobójstwa”. „Nie odczuwam żadnej wspólnoty z żydowskim narodem.
Niezależnie od tego w reakcji na marsz ONR piszę jasno - jestem Żydówką” -
deklaruje Szczepkowska
Mała to jednak pociecha, gdyż tuż obok, na tej samej stronie „Plusa
Minusa”, redaktor Dominik Zdort pokazuje, jak jego zdaniem rodzą się opinie o
nacjonalizmie w Polsce: Otóż w Białymstoku mieliśmy do czynienia z „wybrykiem
grupki gówniarzy uważających się za nacjonalistów. Grupka jest niewielka, ale
niesie wielkie flagi z groźnie wyglądającymi symbolami i skanduje niemądre
hasła. Natomiast tekst wysokonakładowej gazety jest obszerny, z ogromnym
zdjęciem eksponującym ogolone głowy młodych ludzi i mocnymi komentarzami
ostrzegającymi przed nacjonalizmem”.
Zamiast dmuchać na zimne, redaktor
Zdort dmucha na „wysokonakładową gazetę”. Podobnie czyni dziennikarz „Gazety
Polskiej”. Transparent na Legii, który oburzył wymienione na nim ladacznice,
jego „nie oburza ani trochę”. Dla niego mecz to spektakl, którego nie należy brać
dosłownie. „Gdy kibice wyzywają »Żydów« z Widzewa Łódź, nie są antysemitami” -
twierdzi. Zapewne podobnie myśli autor o wyzywaniu piłkarzy Cracovii od Żydów przez kibiców Wisły.
Cóż, to tylko spektakl. Będą następne odcinki?
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz