Jest ich wielu.
Zapewne kilka milionów. Są głosicielami i wyznawcami symetrii, według której
nie ma większej różnicy między PiS a innymi partiami. Jeśli już, to taka,
że PiS próbuje wreszcie coś zrobić. A rzekome zagrożenie demokracji to
zawracanie głowy. PiS uwielbia symetrystów.
Polityczny symetryzm, jaki się w Polsce teraz masowo objawia, zasadza się na
następującym myśleniu: PiS nie robi specjalnie niczego innego, niż robiła
Platforma, obie partie są siebie warte. Bo PO też majstrowała przy wyborach
sędziów do Trybunału Konstytucyjnego, też ma na swoim koncie różne afery i
kompromitacje, także psuła państwo i uprawiała trywialne partyjniactwo.
Zawłaszczała, przejmowała i
wstawiała swoich ludzi do spółek Skarbu Państwa. Tak jak PiS.
Charakterystyczne, że takie zrównanie w błędach i przywarach zawsze jakoś wychodzi
na niekorzyść dawnej władzy, bo Platforma dla symetrystów jest już na zawsze
nie do przyjęcia, a PiS wciąż ma kredyt.
Winy Platformy, odpowiednio
udramatyzowane i nieustannie przywoływane, są ustawiane przy ekscesach PiS i
następuje ich równoważenie. Ot, po prostu
- nowi ludzie, inny styl i sznyt. Nie ma więc powodu, aby traktować partię
Kaczyńskiego jako twór jakościowo odmienny od pozostałych ugrupowań. A jeśli
tak, to pojawia się pozornie logiczna pokusa, by partię Jarosława Kaczyńskiego,
jego rząd i prezydenta oceniać niejako regulaminowo, pozytywnie tam, gdzie się
należy, negatywnie tam, gdzie się też należy. Powiedzmy, plus za 500 zł na
dziecko, mimo jakichś uwag i zastrzeżeń, no, w porządku. Plus znowu, powiedzmy,
za Morawieckiego i Streżyńską. I tak dalej. W takiej ocenie władza PiS
banalnieje. A to, co złowrogie i jednak swoiście „autorskie”, czyli np. łamanie
konstytucji, atak na sądy, media, służbę cywilną, nabiera charakteru
sektorowego, taki wypadek przy pracy, który się zdarza, jak chce się coś
zrobić. Symetryści postrzegają elementy rzeczywistości oddzielnie, potrafią
wyłączyć jeden segment i podziwiać inny. Nie ma tu hierarchii ważności.
Mieszane są porządki na zasadzie: może PiS i ma coś do nadrobienia w kwestii
wolności obywatelskich czy trójpodziału władz, ale za to obiecuje, że odbuduje
przemysł stoczniowy.
Problem symetrystów polega na paradoksie, w jaki nieuchronnie wpadają.
Trzymając - we własnym mniemaniu - równy dystans do głównych, przeciwstawnych
sobie dzisiaj politycznych sił w Polsce, sprzyjają de facto jednej z nich,
czyli PiS. Mogą się na taką konstatację obruszać, odrzucać ją na zasadzie, że
taka perspektywa ich nie obchodzi i obraża, ale taki jest obiektywny stan
rzeczy. Ten równy dystans oznacza automatycznie uznanie PiS za normalną,
mieszczącą się w liberalno-demokratycznym systemie partię, taką jak Platforma,
Nowoczesna, PSL i inne. Ugrupowanie Kaczyńskiego zawsze zabiegało o przyjęcie
jego pozornie demokratycznej mimikry za rzeczywiste oblicze. To dzięki temu
przebraniu, z wydatną pomocą symetrystów, wygrało ostatnie wybory. Późniejsze
rozczarowania i zniesmaczenia tych, którzy „dali im szansę”, zbywa tylko
pobłażliwym uśmiechem zwycięzców.
Symetryści nie chcą przyjąć do wiadomości, że mimo wszystkich przewin
innych partii na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza, to za czasów PiS wiele
rzeczy zdarza się po raz pierwszy. Pomijając już dawne wybryki IV RP sprzed
dekady, Trybunał Konstytucyjny działał przez 30 lat, zanim PiS nie zaczął go
naprawiać. Nigdy dotąd Unia Europejska nie zajmowała się stanem demokracji w
Polsce; teraz tak. Nigdy dotąd rzecznik partii rządzącej nie określił Sądu
Najwyższego Rzeczpospolitej per „kolesie” (a za Pis tak właśnie się wyraził i zebrał burzę oklasków od kolegów
z sejmowego klubu). Nie było dotąd „dwuprawia” i konieczności deklarowania,
kto do czyjego prawa będzie się stosował - a ledwie przyszedł PiS, i tak jest.
Te i dziesiątki innych przejawów działań nowej władzy- a także międzynarodowa
reakcja na nie - nie mogą być przypadkiem. Chyba że od razu przyjmie się za
własny przekaz PiS o tym, że „Polska jest atakowana, bo zaczęła się wreszcie
upominać o swoje interesy”, ale wtedy trudno już mówić o „równym dystansie”.
Ekscesy PiS w sferze ustrojowej, wolności obywatelskich, sądownictwa,
prokuratury, policji, służb specjalnych, mediów to są w istocie sprawy
niesłychane, które nie robią wystarczającego wrażenia tylko dlatego, że prezes
PiS przez lata podwyższył próg bólu. Jeśli tylko ewidentnie nie zmiesza kogoś z
błotem, mówi się, że był wyjątkowo łagodny, a symetryści są wniebowzięci. To
specyficzne znieczulenie, budzenie przez PiS wdzięczności za to, że nie jest
tak zły, jak mógłby być, wyraźnie na nich działa. Żadna inna partia nie ma
takiej taryfy ulgowej.
Platforma mimo wszystko nie
czyniła ze swoich błędów jakichś nowych zasad demokracji, przyłapana potrafiła się wycofać, czasami przeprosić.
Charakterystyczne, że PiS nie przeprasza nigdy, ponieważ w swoim mniemaniu nie
popełnia żadnych błędów. To, co inni uznają za afery konstytucyjne delikty,
awantury, niegodziwości i wulgaryzmy, jest środkiem do osiągnięcia celu, czyli
do „zmiany systemu”. Jest wyrazem woli politycznej. Jeśli zdarza się jakiś
błąd - można tę prawdę wyczytać z wywiadów Jarosława Kaczyńskiego - to polega
on wyłącznie na jakimś guzdraniu się, na braku konsekwencji, na okazywaniu
chwilowych słabości czy na błędnych decyzjach kadrowych.
Błędy Platformy były naprawialne w ramach liberalno-demokratycznego
systemu, działał Trybunał Konstytucyjny, niezależna od rządu była prokuratura,
wbrew opowieściom PiS wszystkie media były wobec władzy krytyczne. Działania
PiS natomiast cały ten system ograniczania władzy wywracają, stawiając partię i
jej ludzi ponad prawem (vide ułaskawienie Mariusza Kamińskiego
przez prezydenta Dudę czy ustawowe zwolnienie z odpowiedzialności Zbigniewa
Ziobry jako prokuratora generalnego). Nie było choćby jednego momentu pod
poprzednimi rządami, kiedy Polacy mieliby poczucie zagrożenia ze strony
państwa, także nasi partnerzy na Zachodzie. Nikt poważny nie brał na serio tych
wymysłów o „reżimie Tuska”, łamaniu
praworządności i demokracji, krwi na rękach, którymi naszpikowane były mowy
oskarżycielskie PiS. Jeśli już, to rządowi PO-PSL można było stawiać zarzuty małej
aktywności, „olewactwa”. Teraz autorytaryzm jest realnym zagrożeniem. Partia
Kaczyńskiego jako jedyne ugrupowanie nie ma żadnych hamulców, jest gotowa
naruszyć każdą procedurę, umowę, obyczaj; nie ma dla niej rzeczy niemożliwych,
zbyt nieprzyzwoitych, za bardzo drastycznych.
Poza wszystkim, PiS zawsze
chętnie godził się na opcję by- cia„równie złym jak Platforma", na stwierdzenia, że „wszyscy są siebie warci’’.
Kaczyńskiemu przez lata, w całej jego politycznej strategii, zależało przede
wszystkim nie na pozyskiwaniu dotychczasowych wrogów, ale na ich demobilizacji,
rozprzężeniu, hamletyzowaniu. Lider PiS doskonale wie, że sam ma zaprzysięgłych
zwolenników, żelazne 25-30 proc., których nie utraci, dopóki żyje. Wie też, że
tego żelaznego elektoratu znacząco nie powiększy o centrowych wyborców z
powodu mentalnej i cywilizacyjnej bariery. Musi wyrwać tylko kilka procent
„nabranych”, których przy kolejnych wyborach już utraci. Dlatego wspiera
przekaz „antysystemowców” i symetrystów: partyjniactwo jest złe, istniejący
system trzeba obalić, należy walczyć o konkretne sprawy „bliskie ludziom” wbrew
politykierom i ich interesom. Tę melodię PiS opanował do perfekcji. Im bardziej
polityka będzie postrzegana przez ogół jako sfera nieczysta, podejrzana,
niewarta zajmowania się nią, tym PiS jest bliżej źródełka władzy absolutnej.
Dlatego każda inicjatywa, która powoduje polityczne poruszenie, jak
KOD, wywołuje szczególną agresję, bo budzi tych, których PiS kładzie do snu.
Okaże się, na ile i jak mocno KOD przełamie demobilizację klasy średniej,
inercję i wyobcowanie internetowe młodszych pokoleń. Bo jeśli tego nie będzie,
to w rozbrajającą się psychologicznie i pozbawioną politycznej woli próżnię
społeczną wejdą, jak zawsze, demagogia, ignorancja, populizm i radykalizm.
Kaczyński doprowadził do tego, że Paweł Kukiz musi się tłumaczyć z
każdego kontaktu z partyjną opozycją w Sejmie, a poseł PiS Jarosław Sellin
powiedział: „cała Polska widziała, jak dogadywał się z opozycją, jak ściskali
sobie ręce”. To, że ten fakt PiS próbuje sprzedać jako wielki skandal i to z
częściowym powodzeniem, pokazuje, jak łatwo melodia władzy przenika do
rozkojarzonej polskiej polityki.
Zresztą także KOD wystrzega się jak ognia wszelkich podejrzeń, jakoby
chciał się przekształcić w przyszłości w partię. To jest właśnie gra szefa PiS,
który bez większego wysiłku narzuca swoją narrację. Musi się tym nieźle bawić.
W ten sposób najbardziej partyjna, sekciarska ze wszystkich polskich partii,
skostniała w hierarchii, zideologizowana, rządzona żelazną ręką, czyli PiS,
zniechęca do partyjności innych, a politykę przedstawia jako samo zło. Wydawałoby
się, że taki marketing, jako zbyt prymitywny, nie może się udać. Ale sprawdził
się zarówno w kampaniach w 2015 r., jak i teraz. Galeria postaci, które
ostatnio przejrzały na oczy (np. Staniszkis, Bugaj, że o wielu kolegach z
branży nie wspomnimy) i odwracają się od PiS, paradoksalnie świadczy właśnie o
skuteczności przyjętej metody odurzania. Kiedy było trzeba, zadziałała, a
obecne demonstracyjne nawrócenia nie mają już większego praktycznego znaczenia,
bo PiS władzę zdobył i ją konsumuje. Ci, którzy teraz zmądrzeli, nie są już
potrzebni. W następnych wyborach odbędzie się nowy zaciąg.
Problem w tym, że część symetrystów wciąż trwa w swoich złudzeniach. Być
może zbyt wiele zainwestowali w sensie intelektualnym i emocjonalnym, aby już
teraz porzucić swoje opinie na temat PiS. Psychologia społeczna zna mechanizm
zawziętej
obrony pierwotnego wyboru nawet
wbrew oczywistym sygnałom, że był on zły. Szuka się wtedy jakichś pozytywów
(znów: 500 zł na dziecko), krytykuje się krytyków, że są uprzedzeni, przewidywalni
w opiniach, może zainteresowani materialnie utrzymywaniem starego porządku.
Wzywa się, aby jeszcze poczekać z ocenami, bo prezydent się ożywi, premier
postawi, a prezes wyhamuje, bo ile można. To jednak wciąż ta sama akcja
socjotechniczna. Także takie reakcje obronne symetrystów sprzyjają PiS, są
kółkiem w ich machinie. Przekaz partii Kaczyńskiego jest w gruncie rzeczy
identyczny: zaatakowano nas od razu, potężni wrogowie są wszędzie - i w kraju,
i dookoła. Bo nie podoba im się Polska suwerenna. Kiedy ktoś mówi tak: poputczik,
pożyteczny idiota, mający wpływ na środowiska, do których PiS nie ma
bezpośredniego dostępu, tym lepiej, tym to dla tego ugrupowania cenniejsze.
Symetryści mają jeszcze jeden argument. Mówią, że zdają sobie sprawę z
siły marketingu, z faktu, iż z ich postawy PiS może czerpać korzyści. I pytają:
ale co z tego? Twierdzą, że chodzi im o realne działania społeczne. Jeśli w
pakiecie z 500 plus jest minister Ziobro czy Macierewicz, to trudno, oni
przeminą, a 500 zostanie. Inwigilacja, ręcznie sterowana prokuratura,
publiczne media nadające przekaz jednej partii, obsadzanie swoimi wszelkich
instytucji, zablokowanie Trybunału Konstytucyjnego to są może przykre sprawy,
PO też tak robiła, ekscesy PiS kiedyś się skończą, a plan Morawieckiego,
industrializacja kraju, zmniejszanie nierówności - zostaną. To złudzenie najtrudniej wyplenić.
Symetryści godzą się na
rzeczywiste, właśnie odbywające się działania przeciw demokratycznemu systemowi
w zamian za - w dużej mierze - nierealne obietnice, papierowe lub niebezpieczne
plany, deklaracje intencji, na których finansowanie nie ma żadnych gwarancji.
Odbudowa stoczni, kopalń, przemysłu zbrojeniowego, przekopanie Mierzei
Wiślanej, powołanie kilkunastu nowych brygad wojska to są deklaracje, na które
mógł wpaść każdy, ale nieprzypadkowo nie wpadł. Bo nieprzypadkowo dwie
najważniejsze obietnice prezydenta Dudy z jego kampanii, które zapewne wyniosły
go do prezydentury, czyli pomoc tzw. frankowiczom i powrót do dawnego systemu
emerytalnego, są w powijakach i już widać, że w obiecywanej postaci nie mają
szans. Rzeczywistość ekonomiczna podlega jednak jakimś obiektywnym rygorom i
nie ma tu mowy o „triumfie woli”. Aby komuś dać, trzeba skądś wziąć, o czym PiS
przekonał się choćby w przypadku swoich pomysłów opodatkowania sklepów wielkopowierzchniowych,
kiedy miał protesty pod Sejmem.
Może dlatego także niektórzy
symetryści zaczynają powoli rozumieć, że obrona podstaw demokracji jest jednak
kluczowa, bo tylko w tym systemie można
racjonalnie wypracować społeczny i polityczny konsens. Wiele da się zmienić,
poprawić, wynegocjować, ale tylko w państwie prawa, trójpodziału władzy, przy
działającym sądownictwie, respektowaniu wyroków, szanowaniu procedur i
instytucji. I tylko taka ścieżka jest bezpieczna.
Jeśli symetryści jednak nadal będą patrzeć na sprawy kraju oddzielnie,
życzliwie przymykać jedno oko, to staną się żołnierzami PiS, choćby myśleli o
sobie zupełnie inaczej.
I to jest prawdziwy społeczny
kontekst walki politycznej, toczonej dzisiaj w Polsce. Wątpliwości, wahania,
indywidualizm, niechęć do polityki, wszystkie te „naturalne” cechy niepisowskiego
elektoratu ułatwiają marsz zwartych oddziałów Prawa i Sprawiedliwości.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz