sobota, 14 maja 2016

O dwóch takich. Planetach,Nie tędy droga,Jak upadają autorytety i Przeżyj to sam



O dwóch takich. Planetach

Polska to ogromny kraj. Mieszczą się w nim dwie planety, na każdej panuje odrębna rzeczywistość. Pytanie - kto tu jest kosmitą?
   By stwierdzić istnienie dwóch planet w jednym kraju, wy­starczy dokładnie wczytać się w wystąpienie Jarosława Ka­czyńskiego w dniu Święta Flagi. Komentatorzy skupili się na słowach Kaczyńskiego o Unii Europejskiej i o potrzebie no­wej konstytucji, ale istotniejsza wydaje mi się w wystąpie­niu cała reszta. Było ono z założenia istotne, bo wygłaszał je de facto właściciel Polski, decydujący w niej o wszystkim, co istotne. Lektura zaś musi wywoływać skrajnie odmien­ne interpretacje u mieszkańców obu planet. Podobnie jak skrajnie odmienne musi być postrzeganie osoby właścicie­la Polski, choćby przez pryzmat owego wystąpienia. Dla jed­nych jest on Mojżeszem prowadzącym umęczony naród do Ziemi Obiecanej (kierunek się zgadza, Mojżesz też prowa­dził swych ludzi na wschód). Dla innych to majaczący satra­pa, który wygłasza opinie sprawiające wrażenie wspólnych przemyśleń Big Brothera, Borata i barona Miinchhausena.
   Żeby sprawa była jeszcze bardziej skomplikowana, nie wszystkie słowa prezesa są pozbawione sensu. Z niektórymi nie sposób się nie zgodzić. Tyle że wynikają one z całkowi­cie innych wniosków z obserwacji rzeczywistości i do całko­wicie odmiennych wniosków prowadzą. Absolutnie trzeba się podpisać pod myślą prezesa, że „jeśli jakaś siła ma w pań­stwie pozycję dominującą, to nieuniknione jest instrumentalizowanie przez nią prawa”. Podobnie jak głęboko słuszne są jego słowa, że potrzebna jest równowaga władz, a nie do­minacja jednej z nich. Problem w tym, że gdzie mieszkań­cy jednej z planet widzą instrumentalizowanie prawa przez władzę wykonawczą, mieszkańcy drugiej obserwują instru­mentalizowanie prawa przez Trybunał Konstytucyjny, któ­ry ma czelność nie merdać ogonkiem przed PiS. Jedni widzą uzurpatorskie działania władzy, chcącej podporządkować sobie Trybunał i sądy. Inni uważają, że uzurpacją jest to, iż nie są jeszcze podporządkowane.

   Tu zaczyna się cała wyliczanka zdań prezesa, pod który­mi nikt przytomny podpisać się już nie może, bo zawierają one konkrety obrażające logikę i rozum. „PiS stoi na straży konstytucji” - mówi Kaczyński. Jest to oczywiście horren­dalna brednia, oczywista nieoczywistość, ale jego zwolen­nicy pewnie się z nim zgadzają. „Trybunał Konstytucyjny stawia się ponad konstytucją, chce być suwerenem” - rze­cze Kaczyński. Znowu twierdzenie tak absurdalne, że aż za­bawne, ale przecież na jednej z planet także w tym punkcie jej mieszkańcy z prezesem się zgadzają. „Musimy wyelimi­nować zasadę, że kto silniejszy, ten lepszy” - twierdzi Ka­czyński. I znowu na jednej z planet dostrzegają i słuszność diagnozy, i słuszność celu. Na innej mają głębokie przeko­nanie, że właśnie taką zasadę PiS gloryfikuje. „Reformujemy prokuraturę, by nie było formalnych immunitetów” - tak mówi zwierzchnik władzy, która niedawno ułaskawiła pana Kamińskiego, a dziś szykuje dla niego superministerstwo: Ministerstwo Bezpieczeństwa Narodowego. Oczywiście ministerstwo zapewne zwiększy poczucie bezpieczeństwa mieszkańców jednej planety, ale na drugiej samo hasło budzi grozę. „Zreformujemy sądy, by nie kłaniały się aferzystom i bandytom” - mówi Kaczyński. Trzy dni później pojawia się projekt ustawy, zgodnie z którym do orzekania w sprawach specjalnej wagi sędziów będzie mógł wyznaczać pan Zio­bro. Na jednej planecie oznacza to ograniczenie samowoli sędziów. Na drugiej - wprowadzenie sądów ludowych, któ­re będą egzekwowały prawo zgodnie z interesem partii i jej wodza. I tak dalej.
   Na jednej planecie - jak mówi Kaczyński - „Tusk podzielił Polaków na takich, którzy mają prawo rządzić, i takich, któ­rzy tego prawa nie mają”. Na drugiej planecie, zamieszkanej przez wielu ludzi, którzy kibicami Tuska nie byli ani nie są, to jednak Kaczyński podzielił Polaków jak nikt inny.
   Ta garść cytatów nie służy temu, by dowieść, że prezes odleciał albo że jest cynikiem absolutnym. Cytaty odda­ją pewną wizję Polski, świata, moralności, praworządności oraz dobra i zła. Z ową wizją miliony Polaków się absolutnie identyfikują. Miliony innych zaś uważają ją za bezrozumną, niebezpieczną i skrajnie demagogiczną. Lista różnic w wy­obrażeniach o faktach, ludziach, motywacjach i zachowa­niach jest wyjątkowo długa, a razem tworzą one rów, przy którym Rów Mariański jest brodzikiem.
   Chyba nie ma nawet sensu określać tu protokołu rozbież­ności. Łatwiej o protokół zbieżności. Robota prostsza, bo jest on wybitnie krótki. Z Kaczyńskim czy bez protokół roz­bieżności się nie zmieni lub zmieni się nieznacznie. Realne jego skrócenie może zabrać dziesięciolecia.
   Skoro nie możemy się porozumieć, może musimy nauczyć się tolerować. Zadanie i tak jest diabelnie trudne, ale nie jest przynajmniej niewykonalne.

Jak upadają autorytety

Dziennikarz Wojciech Reszczyński poinfor­mował opinię publicz­ną na łamach tygodnika „wSieci”, że w Polsce ma miejsce „upadek autorytetów”. Redaktor wylicza upadłe autorytety: Ryszard Bugaj, Norman Davies, Jadwiga Sta­niszkis, Adam Strzembosz, sędziowie w ogóle, a zwłasz­cza sędziowie Sądu Najwyższego.
   Nie trzeba być autorytetem w dziedzinie logiki, żeby odkryć, co łączy wszystkie te upadłe autorytety. Tym czymś jest krytyczne spojrzenie na Prawo i Sprawiedli­wość, a zwłaszcza ewolucja - od sympatii do niechęci wobec partii Kaczyńskiego. Dopóki Ryszard Bugaj sym­patyzował z tą partią i nie ukrywał, że na nią głosował - był autorytetem, ba, był nawet członkiem specjalnej rady przy prezydencie. Gdy jednak ustąpił z rady i za­czął wypowiadać się krytycznie o władzy - jego auto­rytet wyparował.
   Norman Davies, do niedawna uznawany za zasłu­żonego historyka i popularyzatora naszych dziejów w świecie anglosaskim, a więc przyjaciela Polski w jak­że wrogim nam świecie zachodnim, nagle zmalał, skar­lał, skurczył się, a wszystko to dlatego, że nie podoba mu się prezes, o którym wyraził się per „paranoiczny awanturnik”. Spadła z pieca także profesor Staniszkis, która była znana z fascynacji Kaczyńskim, a wiele osób nie mogło zrozumieć, jak taka wykształcona i znająca się na polityce dama mogła sobie wybrać taki obiekt fascynacji. W końcu okazało się, że i ona przejrzała na oczy i zaczęła bić na alarm z powodu wyczynów prezesa oraz jego otoczenia. Od pewnego czasu pani profesor nie jest już autorytetem dla redaktora Resz­czyńskiego, podobnie jak nie są nimi sędziowie. „Jest chyba oczywiste - pisze - że brak naszego zaufania do sędziów obejmuje również sędziów Sądu Najwyż­szego”. I to nie tylko obecnych, ale i byłych - dodajmy.
   Oto anatomia upadku profesora Adama Strzembosza: „Były już dziś 86-letni prezes Strzembosz po latach mil­czenia pojawił się nagle w otoczeniu byłych prezyden­tów na konferencji poświęconej konstytucji z 1997 r., a tego samego dnia wieczorem wystąpił w TVN. Wyraził zadowolenie z uchwały Sądu Najwyższego, który po­stanowił uznawać za zgodne z prawem, a wydawane z wadą prawną [to już ocena W.R.], wyroki Trybunału Konstytucyjnego, i to bez ich oficjalnego ogłoszenia. Usłyszeliśmy także, że pani premier »myli praworząd­ność z wynikami wyborów«, a słowa rzeczniczki PiS Beaty Mazurek o kolesiach w kontekście sędziów SN to »przestępstwo«, którego jednak ścigać »pan Ziobro nie pozwoli«”. Tak oto „skończył się jeszcze jeden auto­rytet, nie tylko prawny” - czytamy.
   Trzeba przyznać, że redaktor nie wymienił wszyst­kich grzechów profesora, który przecież miał czelność mówić wszem i wobec, że prezydent Duda naruszył prawo i to „wielokrotnie”. Długa jest lista zbrodni prof. Strzembosza. Poparł Sąd Najwyższy, pojawił się z byłymi prezydentami - Wałęsą, Komorowskim i Kwa­śniewskim, wystąpił w TVN, skrytykował prezydenta
oraz subtelną posłankę Mazurek, zahaczył ministra Ziobrę - można powiedzieć: zbrodniarz seryjny.
   Jak przystało na dżentelmena, Wojciech Reszczyński oszczędził Jadwigę Staniszkis, wytykając jej tylko, że nazwała pre­zesa PiS „marionetką”, a rząd „infantylną dyktaturą, an­tykomunistycznym bolszewizmem, autorytaryzmem przesiąkniętym wschodnią mentalnością wzorowaną na rządach Putina”. Uzupełnijmy więc akt oskarżenia. Była autorytet, profesor Staniszkis, twierdzi, że stosu­nek rządzących do prawa „lokuje nas na Wschodzie”. Jej zdaniem „pomiatanie wymiarem sprawiedliwości, a nawet - mimo sprzeciwu policjantów - odraczanie wykonania kary orzeczonej wobec chuliganów, którzy pobili funkcjonariusza - to wszystko na dłuższą metę nie spodoba się także wyborcom PiS”. Ludzie bowiem, choć ich los jest niełatwy, „nie chcą łamania dotychcza­sowych elit, ale kompetencji i rozwoju. I klimatu wolno­ści. A to PiS niszczy”. Staniszkis wskazuje na drastyczne metody ograniczenia niezależności sędziów, których solidarność okazała się silniejsza niż strach i oportu­nizm. „Widzowie nie chcą oglądać wyczyszczonej przez PiS telewizji” - dodaje. Brak zaproszenia dla wiceprze­wodniczącego Komisji Europejskiej Timmermansa na­zywa „wystudiowanym chamstwem”, pokazywaniem, że PiS może sobie na to pozwolić. To nie budzi jednak podziwu, tylko ośmiesza. Są to zachowania ludzi sła­bych, bo niemających oparcia w sobie - pisze Staniszkis, która ma odwagę przyznać, że - w swojej skali, oczywi­ście-czuje się współodpowiedzialna za to, co się dzieje, dlatego nie może milczeć.

Niestety, autorytety coraz bardziej zawodzą, trzeba je więc kompromitować, niszczyć, szkalować, zdys­kredytować, wypomnieć im dawne grzechy, dopisać nowe. Temu ma służyć lustracja (Staniszkis przypomi­na, że ma status pokrzywdzonej), a także pomysły w ro­dzaju Instytutu Wolności Naukowej, który ma przeorać środowisko akademickie, otworzyć kariery, doktoraty, habilitacje, profesury, katedry i rektoraty tym, których „układ” dotychczas nie dopuszczał. Starych wysadzić - nowych osadzić, swoich awansować - obcych degra­dować - oto istota wymiany elit od stajni po pałace.
   Wymiana autorytetów już trwa: Strzembosza na Ziobrę, Zolla na Jakiego, Łętowską na Kempę, Wy­rzykowskiego na Piotrowicza itd. Pierwsze skojarze­nie - to polskie lata 60. Po wykluczeniu rozmaitych Baumanów, Kołakowskich, Pomianów, Kaleckich i in­nych szkodników mianować intelektualistami swo­ich. Zamiast istniejącej, ale widocznie opornej komisji do spraw stopni i tytułów naukowych - własna wy­twórnia docentów.
Drugie skojarzenie - rewolucja kulturalna w Chinach. Członkowie dawnych elit, najpierw dyskredytowani w gazetkach wielkich hieroglifów, a następnie w czap­kach hańby obwożeni po mieście w odkrytych cięża­rówkach. Ku uciesze gawiedzi.
Daniel Passent

Nie tędy droga

W Toruniu byłem w cie­płą majową sobotę. Kręci­łem się po centrum, więc kilka razy pojawiałem się na Rynku Staromiejskim o różnych porach dnia. Za każdym razem z ulicznych głośni­ków jakiś złotousty wbijał mi w uszy gwoździe katolickiej praw­dy o polskich dzieciach zabijanych w polskich szpitalach. Przez rynek maszerowały wycieczki szkolne. Nauczycielki popędzały dzieci, by jak najszybciej uciekły spod tego słowospadu. Ale co usłyszały, to ich. Oby „oprawcy w białych fartuchach” nie pojawili im się w sennych koszmarach. Piękny toruński ratusz niech im się przyśni oraz pomnik średniowiecznego osiołka.
   I tak dobrze, że na rynku nie pojawili się przedstawiciele krakowskiego wydawnictwa św. Stanisława BM ze swoim biznesem. Wymyślili oni Consolatynę - „antydepresyjny lek duchowy” dla cierpiących po utracie dziecka (cena 9,90). Przeznaczony do sprzedawania w aptekach, co zresztą miało miejsce. Tekturowe pudełeczko, takie samo jak to z pastylka­mi na ból gardła lub z witaminą C, zawierało: modlitewnik, nabożną ulotkę oraz rysunek Matki Boskiej bez dzieciątka Je­zus. „Kościół ma być, jak mówi papież Franciszek, szpitalem polowym. Naszym zadaniem jest wspierać, leczyć, pomagać” - zachwalał ów wynalazek ks. Andrzej Muszala w Radiu Zet. No i co powiecie, niedowiarki? Przed wojną na Polesiu jeden rybak stopę stracił, bo mu sum odgryzł. Ksiądz kazał mu krzy­żem leżeć całą noc, różaniec odmawiać, i nad ranem stopa pięknie odrosła. A skoro już jesteśmy przy cudach, to przypo­mnę, że w 12. rocznicę naszego przystąpienia do UE TVP Info uroczyście obchodziła 500-lecie wyorania świętej figurki Matki Boskiej Gidelskiej przez pańszczyźnianego chłopa.
   Gdy rozum śpi, budzą się ministrowie. Oto w koście­le w Ostrowi Mazowieckiej w minioną niedzielę odby­ła się replika ślubu rotmistrza Pileckiego z jego własną żoną. Jak to się pięknie mówi, w ich role wcielili się aktorzy. Świad­kami zaś sakramentu byli mi­nister Gliński, jego zastępczyni Małgorzata Gawin oraz politycy PiS. Chyba pora teraz na uroczy­stą rekonstrukcję zmiany wyzna­nia przez marszałka Piłsudskiego.
   A niebo przez ostatni weekend było nad Polską błękitne. Tylko nad stadionem Legii zardzewiało od słów haniebnego transparentu: „KOD, Nowoczesna, GW, Lis, Olejnik i inne ladacznice - dla was nie będzie gwizdów, będą szubienice”. Miało to nawiązywać do nie­dawnego wygwizdania głowy państwa podczas finału Pu­charu Polski. Czyżby rodziła się nowa narodowa liturgia przepraszania tych ze świecznika, którym od gwizdania świeca zgasła? Strach powiedzieć, ale pewnie tak. Ten mecz powinien być przerwany - uważam. Pod takim podłym, nawołującym do nienawiści transparentem nie powinna się odbywać żadna impreza. Policja jednak nie zareagowa­ła. Prokuratura też. Kibolskie chamstwo entuzjastycznie za to powitał przedstawiciel suwerena - poseł na Sejm Naj­jaśniejszej Rzeczpospolitej Rafał Wójcikowski (Kukiz’15). Laudacja warta jest zacytowania: „To, co zrobili kibice Legii, wzruszyło moje kibicowskie serce. Po raz pierwszy wżyciu. Szacun dla kibiców Legii”. Szambo, nie szacun, panie pośle.
   Dobrze też pamiętam, jak przez całe lata PiS ochraniał kiboli i namaszczał ich na „młodych polskich patriotów”. Dziś już wiadomo, że są patriotami i na pewno bardzo się przydadzą, więc rząd ani prezydent nie mają najmniejsze­go powodu, by ich nękać.
Po gigantycznej warszawskiej manifestacji KOD i opo­zycji parlamentarnej (na szczęście bez posłów Kukiz’15) rozpoczęła się wielka olimpiada matematyczna. Jedyne zadanie: „Ile osób wzięło udział w pochodzie”, okazało się bardzo łatwe. Rozwiązali je wszyscy, tyle że wynik każdy miał inny. I dobrze, bo najważniejsze w tej manifestacji były ludzkie twarze. Tak naprawdę była to jedna wspólna twarz - nas wszystkich, którzy rozumieją, że nie tędy droga.
Stanisław Tym

Przeżyj to sam

Chyba każdy, kto mógł wziąć udział w sobotnim marszu KOD i opozycji, miał poczucie uczestnictwa w wydarzeniu historycznym, największej, jak by nie było, manifestacji politycznej w historii III Rzecz­pospolitej. Dramatyczne próby TVP, aby najpierw nie pokazać marszu, przykryć wydarzenie czatem z Jarosławem Kaczyńskim, potem dyskredytować komentarzami, a na koniec dowodzić, że wszyscy uczestnicy parogodzinnego gęstego przemarszu zmieściliby się na stadionie piłkarskim, były manipulacją w stylu telewizji stanu wojennego. Przypomniał mi się tekst przeboju grupy Lombard z początku lat 80. „Przeżyj to sam"; „Widzia­łem wczoraj znów w Dzienniku (...) /ogromne morze ludzkich głów/A spiker cedził ostre słowa/od których nagła wzbiera­ła złość...".

Wciąż zastanawiam się, czy oni naprawdę wierzą w swoją własną propagandę, czy to jest cynicznie adresowane „do ludu"? Bo jakich zabiegów trzeba dokonać na własnym mózgu, żeby wzbudzić w sobie pogardę i lekceważenie wobec tysięcy (a w domyśle milionów) normalnych, pokojowo nasta­wionych ludzi, z różnych pokoleń, miast i środowisk, którzy nie popierają PiS i nie podzielają kultu Prezesa, ale jednak przej­mują się losem Polski? Jak na nich patrzy - bo chyba widział - sam Prezes; jak na podludzi w okupowanym, podbitym kraju, niegodnych uwagi i wysłuchania? I dlaczego tak? Bo wygrał wybory, zdobywając 18 proc. ogółu wyborców i cztery miejsca przewagi w Sejmie? Ta demonstracja była dowodem, że ci inni Polacy istnieją, nigdzie się stąd nie wyniosą, nie chcą się za­mknąć, ukorzyć, chodzą, drwią i drażnią.
   Pan minister Waszczykowski, nonszalancki wyraziciel różnych pisowskich myśli, wzywał swoich, żeby tę i następne ewentualne demonstracje KOD ignorować; niech sobie chodzą i tak nic z tego nie wynika. Otóż, przestrzegałbym przed taką pochopnością.

Nastrój pochodu, złośliwy, owszem, ale nieagresywny, raczej zaba­wowy niż wściekły, nie powinien mylić. W Polsce polityka wyszła na ulice. Można to traktować, słusznie, jako sukces społeczeństwa obywatelskiego i połączonych sił opozycji, ale to zarazem dowód niewydolności, niedrożności systemu politycznego, zamkniętego dziś na jakikolwiek dialog, kompromis, negocjacje. To nie jest do­brze. Oczywiście, demonstracje są przyjętą w demokracji formą wyrażenia opinii czy artykulacji interesów, ale jeśli polityka ignoruje, nie próbuje rozładować gromadzącej się na ulicach i placach ener­gii protestu, grozi eskalacja, a nawet wybuch. Regułą jest, że rządy skonfrontowane z demonstrantami (zwłaszcza jeśli protest ma dużą skalę) jakoś tam próbują nastroje uspokoić, wciągnąć w negocjacje przedstawicieli protestujących, wycofać się ze szczególnie kontesto­wanej decyzji, odwołać niepopularnego ministra; taktyki i techniki polityczne są różne. Jednak praktyka krajów demokratycznych raczej nie zna metody pisowskiej: obrażania demonstrujących, wyzywania ich od złodziei, komunistów, zdrajców, przypisywania animalnych, szczególnie świńskich cech, odmawiania prawa do szacunku, do pa­triotyzmu. Wydaje się, jakby zamysłem, a może tylko emocją, lidera było podgrzewanie nastrojów, dokładanie do pieca.

W PRL też tak bywało, ale tam władza była zdeterminowana, aby sięgnąć po umundurowaną przemoc. Chyba u nas tak nie jest? Ale niepokojące sygnały się gromadzą. Przykładem ostatnia deklaracja Prezesa, że nie pozwoli („w imię wolności") na jakiekol­wiek ograniczenie mowy nienawiści (kibice Legii już podchwycili ton i grożą „wrogim"  dziennikarzom szubienicą). Przywykło się komentować, już z pewną taką wyrozumiałością, że Prezes lubi za­rządzać przez konflikt, kryzys, agresję, przesadę. Ale coraz większa grupa psychologów społecznych i politologów ostrzega, że taka technologia nie jest bezkarna.„Zaczyna się od złośliwości, zastrasza­nia, szyderstw, kpin"- pisał w„GW" Brytyjczyk Umair Haque. Potem są administracyjne szykany. Dalej, stygmatyzacja, odczłowieczanie przeciwnika. Następnym krokiem jest przemoc.„Raz wprawiony w ruch proces coraz trudniej powstrzymać".
   Nie wiem, dlaczego PiS zakłada, że tak zwana strona liberalna, spacerująca sobie po ulicach Warszawy, jest pozbawiona honoru, wyprana z emocji, niezdolna do mobilizacji i samoobrony w sytuacji zagrożenia? Czy PiS odpowiada sytuacja, że sami pozamykają się w gabinetach i gmachach władzy, a ulicami rządzić będzie opozycja? A może zechcą zorganizować własne, silniejsze kontrdemonstracje lub bojówki? Polityka uliczna to bardzo niebezpieczna gra, łatwo może przerodzić się w fizyczną konfrontację, blokady, majdany, okupacje placów i budynków, w niebezpieczny dla wszystkich chaos. W sobotę odbyła się pogodna, piknikowa, ale potężna demonstracja sprzeciwu wobec „podłej zmiany". Wmawianie sobie i kolegom, że maszerowało tylko 40 tys. oligarchów, jest najgłupszą z możliwych reakcji.
Nie zmarnujcie, panie i panowie z PiS, tego dnia.
Jerzy Baczyński

1 komentarz: