Wyborcy zapomną o 500 zł,
jak zapomnieli o dobrobycie transformacji – prof. Wiktor Osiatyński o tym,
dlaczego Polacy uwierzyli w PiS i jak długo to potrwa.
Aleksandra Pawlicka
NEWSWEEK: Maszerował pan 7 maja?
WIKTOR OSIATYŃSKI: Tak.
Ulica doprowadzi do
wcześniejszych wyborów?
- Jeśli władza zacznie majstrować
przy ordynacji wyborczej, to kto wie. Albo nieoczekiwanie dołączą do KOD
kibice?
Czym jest KOD?
- Wyrazem protestu, zaniepokojenia
i niedoceniania odmiennych opinii i pragnień przez władzę oraz partie
polityczne. KOD jest od nich skuteczniejszy, bo stanowi ważny środek
mobilizacji społecznej. Uczy nas chodzić. I możliwe, że to chodzenie będzie
potrzebne. W wielu krajach pokomunistycznych zmiana władzy odbyła się w ten
sposób, że społeczeństwo uznało wybory za sfałszowane albo odbyły się one
według zmienionej i niemającej legitymacji społecznej ordynacji wyborczej.
Ludzie wychodzili wtedy na ulicę.
KOD jest nową Solidarnością?
- Nie, choć jest wielkim ruchem masowym.
Zasadnicza różnica polega na tym, że Solidarność miała bazę, którą były zakłady
pracy. Wielkoprzemysłowa klasa robotnicza już się jednak skończyła, a była to
jedyna siła społeczna mogąca w zorganizowany sposób przeciwstawić się sile
państwa.
Nie mamy robotników, ale w
marszach KOD idą dziesiątki tysięcy Polaków.
- Tyle że tamci mieli terytorium,
czyli zakłady pracy, i potencjalnie broń, jeśli nawet były to tylko młotek i
kilof. Siłę fizyczną. I siłę związków zawodowych, które zostały zduszone przez
stan wojenny, a później w wolnej Polsce osłabione przemianami transformacji.
KOD stwarza mechanizm mobilizacji społecznej i jest miejscem debaty. I co
najważniejsze chyba, sposobem na policzenie się. Komunizm zaczął w Polsce
upadać wtedy, gdy przyjechał papież i ludzie zgromadzeni na Błoniach zobaczyli,
jak wielu ich jest. To, czy i jak ludzie mogą się fizycznie policzyć, jest
bardzo ważne dla budowania siły oporu.
Władza boi się KOD?
- Ta władza szczerzy zęby,
ponieważ jej prezes jest człowiekiem o dużym poziomie lęku i nieufności. Boi
się, że wszyscy na niego czyhają. Zawsze się tego bał. Mentalnie pozostał w
czasach Gomułki. Zresztą wzoruje się na nim, nawet sposób przemawiania i tembr
głosu ma podobny.
A jednak zdołał uwieść
wyborców.
- Za Kaczyńskim poszły masy ludzi,
którzy poczuli się znieważeni i urażeni w swojej godności. I ci, których
potrzeba zbiorowej narodowej tożsamości nie została zaspokojona.
Zbieramy żniwo tego, że
oddaliśmy prawicy patriotyzm, religię i dumę narodową?
- Od samego początku transformacji
koncentracja wysiłków dotyczyła głównie zmian ekonomicznych. Przez
ćwierćwiecze nie nauczyliśmy się, że ludzie bardzo szybko przyzwyczajają się do lepszego i to lepsze przestaje
mieć znaczenie polityczne i wyborcze. Wspomniany już Gomułka uważał pod koniec
lat 60., że domy z jedną toaletą na piętrze są szczytem marzeń, bo perspektywą
jego młodości była sławojka na podwórku. My też, mając w pamięci PRL,
uważaliśmy, że zmiany ekonomiczne pierwszego etapu demokracji i cywilizacyjne
po wejściu Polski do UE były tak ogromne, że nikt ich nie zakwestionuje. I
były, ale dla 50-60-latków.
Dla młodych te zmiany były
oczywistością.
- Wychowani w McDonaldach,
galeriach handlowych, z komputerem, internetem i otwartymi granicami młodzi
oceniają życie nie z perspektywy tego, o ile dziś jest lepiej, niż było
wczoraj, lecz o ile u nas jest gorzej niż w Niemczech czy Wielkiej Brytanii.
Poza tym okazało się, że dobrobyt czy też względny dobrobyt jest ogromnie
ważny, ale ludzie mają też potrzebę wspólnoty i symbolicznej tożsamości.
Tymczasem filozofia transformacji powstała na fali demokratyzacji lat 70. i
80. była filozofią indywidualizmu i indywidualnych praw, którym sam oddałem
wiele lat życia. Nie jestem ich przeciwnikiem, ale dziś wiem, że są
niewystarczające do budowania trwałych więzi społecznych.
To konflikt praw jednostki i
praw wspólnoty.
- W1989 r. byliśmy, nie tylko w
Polsce, ale w całej Europie Środkowo-Wschodniej, przerażeni widmem
nacjonalizmu. To było zrozumiałe, ale nierozważne, bo po 45 latach
zniewolenia, kiedy to za każdy przejaw patriotyzmu można było iść do więzienia,
trzeba było raczej poszukiwać nowych „łagodnych” form przywiązania do narodowych
symboli. Patriotyzm ekonomiczny w postaci płacenia podatków okazał się niewystarczający.
A prawica bez skrupułów
zaanektowała patriotyczne symbole.
- W walce na symbole, z wyjątkiem
okresów rewolucyjnych, prawica zwykle ma przewagę, bo lepiej wyczuwa potrzebę
religijności i symbolicznego patriotyzmu. Porażką młodej polskiej demokracji
był też niewłaściwy sposób budowania społeczeństwa obywatelskiego. Powstało
dużo organizacji pozarządowych, które z grubsza można podzielić na dwie grupy.
Pierwsza to nieliczne, ale ważne organizacje działające w sferze swobód
obywatelskich, jak Fundacja Helsińska, Amnesty International
czy Panoptykon, i druga grupa obejmująca działania w sferze pomocy społecznej.
Po wejściu Polski do UE ta druga grupa skupiła się na pozyskiwaniu pieniędzy
europejskich za pośrednictwem władz lokalnych. W tym momencie skończyła się samodzielność
społeczeństwa. Bo nigdy nie udało się przekonać ludzi, że w ich interesie jest
dawanie nawet niewielkiej sumy pieniędzy na takie organizacje.
Jak to się ma do ekspansji
prawicy?
- Polityka i biznes zawsze są
zniewolone magią liczb, która lekceważy potrzeby małych grup społecznych,
zwykle słabo zorganizowanych. O ich zaspokojenie mogą walczyć tylko
organizacje pozarządowe. Gdy zamiast tego zaczynają zajmować się sobą, w tę
próżnię wchodzi Radio Maryja i inne tego typu instytucje, które zaopiekują się
ludźmi pozostawionymi samym sobie.
Polacy potrzebują opiekuna?
- Polskie społeczeństwo jest
społeczeństwem pofolwarcznym, potrzebującym pana, który wysłucha i zajmie się
naszymi problemami. Tak naprawdę nasza transformacja nie polegała na
wychodzeniu z komunizmu, tylko z folwarku. PRL to był przemysłowy folwark.
Tylko że to wyjście nie wszystkim się udało. Wciąż tkwimy w folwarku, wciąż w
odruchu folwarcznego myślenia wybieramy pana i oczekujemy, że załata dziurę w
drodze, zajmie się wychowaniem dzieci i da na każde po 500 złotych.
Kaczyński jest dobrym panem?
- Dobrych panów nie ma z
założenia, bo nawet jak początkowo jest dobry, to potem się zeźli, ale
oczywiście Kaczyński jest beneficjentem pofolwarcznego myślenia. Polska od
dziesięcioleci jest rozdarta między endecją i sanacją. Endecja to była arystokracja,
Kościół, paternalistyczna elita władzy, dla której lud jest wyłącznie
przedmiotem i w najlepszym wypadku zyskuje jakieś dobrodziejstwa, jakieś łaski
pańskie. Sanacja to była elita urzędników państwowych, administracji, wojska i
inteligencji, tyle że również przekonana o swojej racji i gotowa do działania
wyłącznie ex cathedra. Obie te elity są więc w gruncie rzeczy bardzo do siebie
podobne i gotowe do odgrywania roli pana, I tak mamy do dziś. Dlatego po 1989
r. nie bardzo udał się eksperyment wprowadzenia ludu do demokracji
obywatelskiej. I pofolwarczna mentalność wciąż jest silna.
Co należało zrobić?
- Reformatorzy, którzy w 1989 r.
przejęli państwo, przejęli też dostęp do mediów. Telewizję, radio i wielkie
gazety zdominował duch liberalno-demokratyczny. Wydawało się nam, mówię nam, bo
sam byłem wyznawcą takiego myślenia, że zmienimy świadomość ludzi dzięki
szkole, dzięki powszechnej i masowej edukacji i dzięki mediom właśnie.
Oczyścimy umysły po latach komunizmu i wprowadzimy ludzi do społeczeństwa
obywatelskiego. Nauczymy ich, co słuszne, godne i wartościowe. Tyle że bardzo
szybko powstał problem młodej inteligencji. Ludzie, którzy kończyli studia w
wolnej Polsce, też chcieli zabrać głos. Tymczasem łamy poważnych gazet i
tygodników były już zajęte. Młodemu człowiekowi mniej zależy na tym gdzie, a
bardziej aby w ogóle móc zobaczyć swoje nazwisko wydrukowane. Obok poważnych
mainstreamowych mediów zaczęły więc powstawać dziesiątki niskonakładowych,
często współfinansowanych przez Kościół tytułów, klubów dyskusyjnych,
atrakcyjnych imprez. Uważam, że przez zaniechanie oddaliśmy prawicy młodą
inteligencję.
Nie tylko inteligencję.
- Owszem, ale inteligencja nakreśla
i narzuca sposób myślenia i opowiadania o rzeczywistości, artykułuje potrzeby i
tworzy ideologiczne zaplecze do działań. Do rekonstrukcji bitew patriotycznych,
paramilitarnych oddziałów dających poczucie siły, marszów z pochodniami. Co ma
w ofercie druga strona? Raz do roku marsz w Paradzie Schumana? I pochód
prezydenta Bronisława Komorowskiego 11 listopada? Za mało i za późno.
Wolność przestała być
atrakcyjną ofertą?
- Wolność to cel zbyt
abstrakcyjny. Wolność była wartością, dopóki jej nie mieliśmy. Tak samo jak
Europa. Była celem i symbolem jednoczącym Polaków, dopóki staliśmy u jej bram.
Gdy przekroczyliśmy próg, UE przestała być czymś, za czym ludzie by szli. Dziś
siłą mobilizującą jest strach. Zresztą z premedytacją podsycany przez obie
partie, które powstały na przełomie tysiącleci i na strachu przed rzeczywistym
lub wykreowanym wrogiem budowały swoją pozycję.
Tyle że Platforma straszyła
PiS, a Kaczyński gorszym sortem, emigrantami, Brukselą. Lista jest długa.
- Oczywiście, że Kaczyński i Radio
Maryja, a za nimi cała prawica, są werbalnie bez porównania bardziej brutalni,
chamscy i dzielący społeczeństwo. Tyle że to Donald Tusk pozwolił sobie już w
2005 r. na sformułowanie „moherowe berety”. Pogardliwe w stosunku do tych,
którzy nie czuli się beneficjentami lub współautorami transformacji. A ludzie
nie znoszą pogardy. Bardziej niż przemocy i poniżenia ekonomicznego.
Tuska w polskiej polityce już
nie ma. Platformy właściwie też.
- Dlatego PiS może grać strachami
bezkarnie. Stereotyp, wręcz insynuacja (jak wypowiedź prezesa o uchodźcach
roznoszących zarazki), świetnie się sprzedaje. Tyle że państwo jest od tego,
aby szerzenie nienawiści powstrzymywać. Ma do tego środki i instytucje. W
społeczeństwie zawsze są grupy szerzące nienawiść, lecz ich działania nie
powinny mieć przyzwolenia elit. A polskie elity polityczne od dawna były
permisywne. PiS-owskie, dodatkowo pozbawione kontroli opozycji, wręcz
gloryfikują zarządzanie strachem. Otoczyły parasolem ochronnym kiboli.
Wpuściły narodowców do katedry. Bo Kościół - największy ruch społeczny w
Polsce - takim działaniom daje przyzwolenie, a jeśli nawet je krytykuje, to
cichutko i tylko werbalnie.
Co w ten sposób Kościół
zyskuje?
- Władzę. Zaborczość ekonomiczna i
narzucenie fundamentalizmu moralnego przez Kościół są dziś w Polsce bezdyskusyjne.
Ta patriarchalna instytucja oparta na mężczyznach - w dodatku niepłodnych -
znalazła w konserwatywnym, antyfeministycznym i nietolerancyjnym PiS
wyjątkowego sprzymierzeńca.
Mamy w Polsce teokrację?
- Jeśli przyjąć, że teokracja to
rząd niepłodnych mężczyzn, to mamy teokrację. Od lat uważam, że wybory w 1989
r. wygrała w Polsce nie Solidarność, ale Kościół. Gdy w 1989 r. m.in. Holoubek
i Szczypiorski wybrani z Podkarpacia pojechali podziękować wyborcom, to
wszystkie spotkania odbywali w kościołach. Nie zauważyliśmy tego albo nie
chcieliśmy przez 25 lat zauważyć i teraz jesteśmy zdziwieni rolą i wpływami
biskupów, Tadeusz Mazowiecki pod koniec życia bardzo martwił się tym, w jaką
stronę poszedł polski Kościół i że przyczyniła się do tego jego formacja.
Byliśmy sąsiadami, dużo rozmawialiśmy na ten temat, mówił mi: „Jedyne, co mam
na pocieszenie, to że był to wtedy inny Kościół”.
Rzeczywiście był inny?
- Pierwsze nabożeństwo we
wszystkich kościołach w Polsce, takie na czczo i o świcie, powinno być
odprawiane w intencji gen. Jaruzelskiego, który wprowadzając stan wojenny,
wepchnął społeczeństwo do kościołów. Solidarność w 1981 r. nie była pro-kościelna
i katolicka. Wręcz przeciwnie, wśród działaczy przeważały laicyzm i
sceptycyzm. Kardynał Wyszyński miał opinię zbyt zachowawczego. Duchowym ojcem
Solidarności był ks. Tischner, nie Rydzyk. Ale gdy nastał stan wojenny,
Kościół stał się jedyną niezależną instytucją społeczną, która nie tylko miała
prawo istnienia, ale z którą liczyli się komuniści. Opozycja przeniosła się do
kościołów. To był prawdziwy wieczernik.
Dziś społeczeństwo jest
wepchnięte do Kościoła?
- Ten proces przez lata się
pogłębiał. Choćby za sprawą lekcji religii - ksiądz pełni dziś w szkole funkcję
politruka z lat 50 i 60. Jest w pokoju nauczycielskim, wpływa na to, co
nauczyciele mówią i jak myślą. Tego się nie docenia, ale religia w szkole,
którą Solidarność uznała za spłatę długu wobec Kościoła, była ziarnem, którego
żniwo dziś zbieramy. Wychowała pokolenia obywateli gotowych zaakceptować
teokrację.
Jak długo to potrwa?
- Rządy PiS? Głoszę, że 18 miesięcy,
ale ponieważ mówię to od jakiegoś czasu, to może potrwać kilka miesięcy dłużej.
Wiele osób uważa, że co
najmniej dwie kadencje.
- A ja wierzę w autodestrukcyjną
moc prezesa. Wyborcy zapomną o 500 zł, jak zapomnieli o dobrobycie
transformacji. Do niezadowolenia z niedotrzymania pozostałych obietnic dojdą
niespełnione oczekiwania. Do każdej zmiany, a zwłaszcza dobrej, trzeba dobrych
menedżerów. PiS nie potrafi ich znaleźć nawet do stadnin końskich. Już tracą
poparcie nauczycieli i związków zawodowych. Brak kompetencji wcześniej czy później
zacznie skutkować błędami. Wtedy nie wystarczą pielęgnowane przez lata urazy
prezesa i jego wyznawców. Nie wiem na czym, ale przeczuwam, że na czymś ta
władza się wywróci.
Wcześniej zacznie szukać
winnych.
- To z pewnością. Każda rewolucja
potrzebuje krwi. Jeśli rewolucjoniści są mądrzy, to nie ścinają króla od razu,
tylko wieszają go, gdy jest już bardzo źle, żeby kupić sobie czas. Na tym
polegała wojna na górze rozbijająca obóz solidarnościowy, potem lustracja. W
tych aktach nie chodziło przecież o żadną sprawiedliwość dziejową, tylko o
polowanie na czarownice. O wskazywanie zdrajców, donosicieli i wichrzycieli.
Szuka się ich, gdy zagrożony reżim zaczyna pękać.
Wichrzycielami zostali nazwani
byli prezydenci, bandą kolesi - sędziowie Sądu Najwyższego. Jakie będą skutki
dewastacji i tak nielicznych autorytetów?
- Osłabianie autorytetów zaczęło
się w momencie, gdy one same poszły do polityki. W pierwszym okresie było to
bardzo ważne, ale potem kruszenie autorytetów stało się nieodwracalnym procesem.
Swoje zrobił też świat wolnych mediów. Autorytety moralne i umysłowe
zastąpione zostały „autorytetami” medialnymi i celebrytami. Tak naprawdę
pozostały więc autorytety instytucjonalne, dlatego tak ważna jest ich obrona.
Trybunału Konstytucyjnego?
- I niezawisłych sądów.
Krytykowałem kiedyś prof.
Andrzeja Rzeplińskiego za przyjęcie medalu
papieskiego i za ustawę o IPN, którą stworzył w imię prawa do prawdy, choć
wśród 10 przykazań jest zakaz mówienia fałszywego świadectwa, ale nakazu
mówienia prawdy nie ma. Dziś uważam jednak, że osobista postawa
przewodniczącego Trybunału Konstytucyjnego ma wielkie znaczenie w utrzymaniu
autorytetu tej instytucji, dzięki czemu inne siły mogą bronić Trybunału, rządów
prawa i własnej niezależności. Kiedy na zaprzysiężeniu nowego sędziego Sądu
Najwyższego prezydent Duda dosyć obelżywie wypowiadał się o Trybunale, w
postawie prof. Rzeplińskiego, który tego słuchał i nie reagował, był nie
tylko autorytet. Był majestat. A w postawie i inwektywach wypowiadanych przez
prezydenta przy tej okazji, a także przy innych, niestety, autorytetu brak.
Prezydent radykalną postawą
chce się wybić na niepodległość?
- On się już na nic nie wybije.
Jeśli ten rząd zdoła się utrzymać, Andrzej Duda będzie prezydentem jeszcze
przez cztery lata. A jeśli będą wcześniejsze wybory, zaraz po nich mamy impeachment i Trybunał Stanu albo więzienie. To żałosna postać. Pani
Szydło może się jeszcze wybije, jeśli zdradzi prezesa, ale Dudzie nic już nie
pomoże. Przekreślił swoje szanse w momencie, gdy złamał konstytucję. Oczywiście
może próbować wybić się jako ten bardziej radykalny od prezesa, ale wtedy
skończy z ONR w katedrze w Białymstoku, i to też niejako bohater narodowców i
ich siła, tylko obciążenie. Gdy ktoś zaczyna jako kandydat na prezydenta
tańcem na rurze, to nie należy mieć złudzeń. Andrzej Duda jest prezydentem,
więc muszę go szanować z urzędu, lecz pani pyta o przyszłość, mówimy więc o
tym, co może czekać Andrzeja Dudę w przyszłości.
A przyszłość konstytucji, którą
Andrzej Duda nazywa „dokumentem okresu przejściowego”? Czy ta władza zdoła ją
zmienić?
- Nie wiem. Może jakimś trikiem,
właśnie tak najczęściej konstytucje bywały w Polsce zmieniane. Tym razem
jednak PiS, rozpętując kryzys konstytucyjny, podniósł świadomość i czujność
społeczeństwa, więc podstęp może wywołać nieprzewidywalne konsekwencje.
Jak więc zbudować społeczeństwo
obywatelskie?
- Wziąć się do roboty. Na każdym
piętrze w bloku mieszkalnym, na podwórku, w szkole, na ulicy. Nie mówić za dużo
o polityce ani o tym, co dzieli.
Tylko że polityka dzieli
przyjaciół, rodziny.
- Dzieli wielka polityka i wielkie
symbole. W podtrzymywaniu konfliktu interes mają nie zwykli ludzie, tylko
politycy i media, bo konflikt lepiej się sprzedaje. Jeśli chcemy zbudować nowe
społeczeństwo obywatelskie, to wyznawcy liberalno-demokratycznych wartości
muszą włączyć do swego grona tych, którzy nie byli beneficjentami
transformacji. Zmiany trzeba przeprowadzać od dołu, od tej strony, o którą
liberalno-demokratyczne państwo niedbało. Nie wyprowadzimy Polaków z pofolwarcznego
myślenia bez otwarcia i akceptacji. Gdy rozmawiałem na ten temat z Jackiem
Santorskim, stwierdził: „Nie wyprowadzimy ludzi z folwarku, ośmieszając
folwark”. I ma rację, to także nasza rzeczywistość. Tylko określając nowe
płaszczyzny współdecydowania i wolności, i dzieląc się nimi, możemy posklejać
tę pękniętą Polskę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz