Rozmowa
z prof. Antonim Kamińskim, członkiem Narodowej Rady Rozwoju przy prezydencie
Andrzeju Dudzie, o słabości państwa i błędach strategii PiS
RAFAŁ WOŚ: - Najpierw
odszedł Ryszard Bugaj, potem zbuntowała się Jadwiga Staniszkis. Podobno pan też
chce trzasnąć drzwiami i wypisać się z drużyny intelektualistów, którzy wsparli
„dobrą zmianę".
ANTONI KAMIŃSKI: - Każda z
wymienionych osób wsparła PiS trochę inaczej. Staniszkis - jak to ona -
zaangażowała się na całego. Bugaja nęciły projekty socjalne. Nie jestem w
żadnej drużynie. Intelektualistą też się nie czuję.
A pan jak wsparł?
Ja zakładałem, że PiS trochę zmądrzało.
Jestem badaczem instytucji. I wiem, że w każdej organizacji za
chodzą naturalne procesy uczenia
się. Liczyłem, że w PiS też. Nie wykluczam, że się przeliczyłem.
A czego się pan właściwie
spodziewał, wchodząc w 2013r.
do gabinetu cieni prof. Piotra Glińskiego?
Przy pierwszej rozmowie powiedziałem
prof. Glińskiemu, że nie jestem zainteresowany funkcją rządową.
Mogę tam poprzeć pewne idee. Podobnie było z uczestnictwem w organizowanych
przez PiS przed wyborami konferencjach Polska Wielki Projekt. Zresztą z ludźmi,
którzy w nich uczestniczyli, ja się, ogólnie rzecz biorąc, zgadzałem.
Jakie idee tak pana urzekły?
Wzmocnienie państwa. Ja od kilkudziesięciu
lat za tym lobbuję. Bez skutku.
No, ale przecież PiS mówi, że
właśnie wzmacnia.
Odkąd PiS wzięło władzę, zajmuje
się głównie wzmacnianiem ręcznego sterowania państwem. To jest jednak coś zupełnie
innego niż wzmacnianie instytucji państwa. Zwłaszcza w kraju takim jak Polska,
gdzie państwo jest w stanie permanentnej reorganizacji, zmiany wprowadza się
zrywami i prawie nigdy nie jest to poprzedzone solidnymi badaniami. Po
wprowadzeniu zaś zmian nie prowadzi się ewaluacji ich efektów oraz korekty
błędów. W socjologii to się nazywa zależnością od ścieżki i oznacza, że rozwiązania
i wzory przyjęte w momencie tworzenia się nowego ustroju trwają przez kolejne
pokolenia i się reprodukują. My, w Polsce po 1989 r., zdecydowaliśmy się na
budowę państwa ze słabymi instytucjami i od tamtej pory ponosimy tego
negatywne konsekwencje. Miałem nadzieję, że PiS to rozumie. Ale teraz coraz
częściej widzę, że podąża tą samą ścieżką, którą wytyczyli poprzednicy. Mówię
to z żalem.
A nie ma pan wrażenia, że
dzięki przyciągnięciu ekspertów takich jak pan PiS się przed Polakami w roku
wyborczym zalegitymizowało? Pokazało, że nie jest partią wyłącznie politycznych
harcowników. I dostało, czego chciało. Również dzięki panu.
Do pewnego stopnia ma pan
oczywiście rację. Ale tylko do pewnego. Pamiętajmy, że demokratyczna polityka
to proces dynamiczny. Tu nie możemy z góry powiedzieć, że tylko jedna siła
polityczna czy jedno środowisko ma monopol na rację. A pozostałe zawsze będą
błądzić i nie warto sobie nimi głowy zawracać. Poza tym zmiana władzy pełni
też w demokracji rolę rozładowania napięć i frustracji społecznych. W tym
sensie bywa sama w sobie zdrowa i potrzebna. Na dodatek ja miałem pewne
nadzieje związane z ludźmi, którzy się w PiS zaangażowali. Głównie ze wspomnianym
już prof. Glińskim. Socjologiem i specjalistą od społeczeństwa
obywatelskiego. Liczyłem, że on trochę PiS zmieni.
Zmienił?
Wygląda na to, że partia zmieniła
jego. Tak też się czasem zdarza. Organizacje to jednak potężne żywioły.
Ale chyba na jednym Glińskim
pan nadziei nie budował. To byłoby naiwnością. Zwłaszcza ze strony profesora
specjalizującego się w planowaniu strategicznym...
Oczywiście, że nie. Wsparcie wielu
słusznych diagnoz formułowanych przez PiS traktowałem jako swój obywatelski
obowiązek. Zwłaszcza że mnie się okres rządów koalicji PO-PSL zdecydowanie nie
podobał. I sądząc po wyniku wyborów, nie byłem w tym przekonaniu odosobniony.
Jestem zdania, że upadek Platformy nie był efektem jakiegoś tajemniczego znudzenia
wyborców. Każdy, kto formułuje taką tezę, upraszcza sobie zadanie. Nie widzi
albo nie chce widzieć, że koalicja PO-PSL dorobek miała marny. A skoro już
mówimy o instytucjach, to ostatnie osiem lat wręcz obfitowało w ich psucie. Na
dodatek odbywało się to w nieznośnej atmosferze mydlenia opinii publicznej oczu
hasłami modernizacji i chwalenia się nieustającym pasmem sukcesów. Przy
aplauzie sporej części mediów.
Tylko że zdaniem wielu Polaków
- nawet tych niechętnych Platformie - tu jednak
nie ma symetrii. Oni uważają, że wpadliśmy z deszczu pod rynnę.
Ja bardzo uważnie obserwuję
instytucje polskiego państwa, bo to moje pole zawodowej analizy. Siłą rzeczy
nie należę więc do tych Polaków, którzy instytucjami zajmują się „od święta”.
I nagle teraz odkryli, że jest coś takiego jak Trybunał Konstytucyjny i że PiS
ten fundament rozbiera.
A nie rozbiera?
Rozbiera i to jest godne
potępienia. Na dodatek robi to w sposób dowodzący nieporadności i niedostatków
w myśleniu strategicznym.
No proszę, a wszyscy się tak
strategicznym geniuszem Kaczyńskiego ekscytują.
Gdyby prezes faktycznie był tak
przebiegły, jak go przedstawiają, toby przecież konflikt o Trybunał rozegrał
zupełnie inaczej. Zamiast blokować
po- nadprogramowych sędziów wprowadzonych do TK, powinien to ewidentne psucie
instytucji przez poprzednią koalicję mocno napiętnować. Ustawiając się w roli
prawdziwego obrońcy demokracji i konstytucji.
PiS odpowiada na to, że
niechętna mu część opinii publicznej i zagraniczne instytucje natychmiast
znalazłyby inny pretekst do krytyki. A Trybunał blokowałby kolejne ważne
ustawy PiS.
Może tak, a może nie. Faktem jest
jednak, że całego zestawu argumentów o pisowskim zamachu na fundamenty
demokracji by nie było. Najlepsze jest jednak to, że w takiej sytuacji PiS
mógłby de facto osłabiać i opóźniać niekorzystne dla siebie orzeczenia
Trybunału. Ciągle podając w wątpliwość ich niezależność i grając kartą
jedynego sprawiedliwego. Na dodatek sam Trybunał byłby wtedy pod ogromną
presją. Ciągle by musiał udowadniać, że nie jest ekspozyturą Platformy. Dobry
strateg tak by to właśnie zrobił, więc wniosek co do przebiegłości lidera PiS
nasuwa się sam.
Wojna o Trybunał to niejedyna
poważna instytucjonalna zmiana, której jesteśmy świadkami pod rządami PiS.
Znowu, to wszystko nie jest takie
proste. Mogę więc na przykładzie kilku fundamentalnych reform
instytucjonalnych wykazać, że PiS co do zasady nie robi z państwem niczego
nowego. Jedyne, co odróżnia tę formację, to styl. Niestety, taka jest prawda.
Proszę o dowód.
Wszyscy dziś krzyczą, że PiS chce
ręcznie sterować prokuraturą i w jednym z pierwszych posunięć połączyło urząd
prokuratora i ministra sprawiedliwości. I słusznie! Tylko że jak ktoś mówi, że
PiS różni się pod tym względem od Platformy, to się głęboko myli.
Jak to? Przecież Platforma w
2010 r. urząd ministra i prokuratora rozdzieliła. Formalnie tak. Tylko że warto pamiętać, jak premier Tusk
konsekwentnie przez wiele miesięcy każdego roku
grillował prokuratora Seremeta, nie przyjmując sprawozdania z jego
działalności. Poza tym uprawnienia prokuratora generalnego wobec niższych
szczebli były bardzo wąskie. I jeszcze jego kompetencje pokrywały się zakresem
z kompetencjami Krajowej Rady Prokuratury. Był on słaby zarówno wobec
premiera, jak i KRP. System był więc od początku tak zaprogramowany, żeby
faktycznie prokurator generalny pozostał zależny od dobrej woli premiera. Po
czym przyszedł PiS i zdjął białe rękawiczki. Mówiąc, że skoro rozdział jest
fikcją, więc nie będzie go wcale!
No, ale zostawmy już Platformę.
Przegrała wybory.
Ale tak się nie da! Instytucje
państwa nie tworzą się niestety za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Zależność od ścieżki, o której wspominałem, to
nie jest jakiś wymysł socjologów. To rzeczywistość. Dobrze ją widać na
przykładzie służby cywilnej. Przypomnieć, jak to z nią było?
Proszę.
Powołał ją w Polsce rząd premiera
Włodzimierza Cimoszewicza. Ale dopiero tuż przed wyborami, które formacja
rządowa spodziewała się przegrać! Koalicjanci do końca próbowali więc jak
najwięcej swoich działaczy wepchnąć na stanowiska w tej nowej „apolitycznej”
służbie. Po wyborach rząd Buzka reformę Cimoszewicza zarzucił, tworząc służbę
cywilną na nowo i po swojemu. Potem był powrót
koalicji SLD-PSL i rząd Leszka Millera, który postanowienia ustawy o służbie
cywilnej regularnie łamał. Ignorując na przykład artykuł stanowiący, że
dyrektor generalny w urzędach centralnych bez konkursu może pracować najwyżej
trzy miesiące. Z kolei gdy władzę przejął w 2005 r. PiS, korpus służby
cywilnej rozwiązano i wprowadzono ustawę, która umożliwiła szerokiej rzeszy
ludzi wejście w szeregi administracji. Czyli de facto wprowadzono zasadę pełnego
upolitycznienia i podporządkowania jej bezpośrednio premierowi.
A potem przyszła Platforma i
szefa służby przywróciła.
Ale de facto zrobiła z nim to, co
z prokuratorem generalnym. Mianowicie pozbawiła go, w odróżnieniu od rozwiązania
z okresu rządu Jerzego Buzka, samodzielnej obsługi administracyjnej. Szef
służby cywilnej stał się częścią KPRM, co w sposób znaczący obniżyło rangę i
niezależność służby. Znów etatyzm w białych rękawiczkach i frazesy o silnej, niezależnej i merytokratycznej administracji na
wzór zachodni. A w praktyce mamy pęd do ręcznego sterowania i przekonanie, że
instytucje będą dobre, gdy obsadzimy je zaufany mi ludźmi. Po czym przyszedł
PiS i powiedział, że w zasadzie to po co się dłużej oszukiwać. I wymyślił
swoją wersję służby cywilnej z urzędnikami jeszcze bardziej zależnymi od
polityków. Jaka „dobra zmiana”? Niestety zwyczajna kontynuacja! Przy czym jest
to wszystko przykrywką dla znanego skądinąd zjawiska politycznego klientelizmu.
Gdy rozmawiałem o tym z wicepremierem
Morawieckim , on twierdził, że pisowska reforma służby cywilnej ma nas zbliżyć
do wzorców zachodnich. Na przykład niemieckich.
Na to mogę się tylko roześmiać. Bo
akurat Niemcy to kraj, gdzie istnieje wyraźne oddzielenie świata politycznego
i urzędniczego. Ale tego efektu nie da się osiągnąć poprzez zmniejszenie wpływu
korpusu służby cywilnej. Bo już dziś jest go zbyt mało! Dam przykład. W ciągu
ostatnich kilku lat parę razy wziąłem udział w spotkaniach z dyrektorami generalnymi
ministerstw, urzędów wojewódzkich i tak dalej. Kiedyś przyjechał na nie
dyrektor generalny z ministerstwa w Belgii. Opowiadał o udoskonaleniach pracy
urzędników i o tym, że powołał komórkę złożoną z najbardziej innowacyjnych
osób, których zadaniem było wymyślanie sposobów na dalsze podnoszenie
sprawności w załatwianiu spraw klientów. Wtedy któryś z Polaków pyta: „no
dobrze, a co powiedział na to pana minister?”. Na co Belg mówi: „Nic, mój
minister w ogóle się w takie rzeczy nie wtrąca”. Wie pan, co zrobiła sala?
Co?
Buchnęła śmiechem. Bo u nas minister,
który zgadza się na to, by jego dyrektor działał samodzielnie, to jest minister
słaby, który nie kontroluje swojego poletka.
Dlaczego tak się dzieje?
Właśnie z powodu braku wyraźnego
rozdziału pomiędzy służbą cywilną a polityką. U nas każdy polityk marzy
o tym, żeby zostać ministrem albo przynajmniej
sekretarzem czy podsekretarzem stanu. Z kolei jak się urzędnik wybije, to się
go wciąga do polityki. Do tego dochodzą gabinety polityczne.
Co z nimi?
W zasadzie to one powinny
sprawować tę rolę, o której mówił panu Morawiec- ki. Bo gabinet polityczny jest
właśnie po to, żeby trafiali do niego ludzie, którzy są niezależni od
administracji i pomagają kontrolować politykom administrację. Żeby nie było
tak, że minister nic nie może. Tylko że u nas do gabinetów politycznych zwykło
się mianować działaczy partyjnych albo dzieci kolegów, które właśnie skończyły
studia. Gdyby PiS faktycznie szło w kierunku modeli
zachodnich, to powinno zacząć od obsadzenia gabinetów politycznych ludźmi z
bliskich partii think
tanków. Wtedy nawet w wypadku utraty władzy po
czterech latach ich wiedza i doświadczenie nie byłyby tracone. Bo oni by szli
z powrotem do think
tanków. Tworząc coś w rodzaju fachowego
korpusu służby politycznej łączącej fachowość z niezależnością od
administracji. Tak to działa w USA czy w Niemczech. A w Polsce, niestety, nie.
Niby był pan w grupie
Glińskiego, a jakby pan nie rozumiał, że nowa władza nie traktuje siebie jako
normalnego uczestnika demokratycznej gry. Oni twierdzą, że robią nowy restart
państwa. Naprawiają to, czego nie udało się zrobić w 1989 r.
Tylko że to jest znowu przykład,
jak połączyć trafną diagnozę z kompletnie błędnym zestawem środków zaradczych.
W administracji się nie da robić restartu. Autentyczna zmiana - właśnie ta
zmiana ścieżki rozwoju, o której tyle mówię - wymaga budowania instytucji.
Sami ludzie, nawet najszlachetniejsi - najwierniejsi,
nie wystarczą.
Dlaczego?
Można oczywiście wyrzucić
kluczowych urzędnikowi wprowadzić swoich, młodych i nieskażonych. Tacy ludzie staną jednak przed kluczowym
wyborem. Albo powiedzą „wiem, że nic nie umiem i nie będę tego ukrywał.
Wiadomo, że wszystkiego nie ogarnę, ale w gruncie rzeczy muszę się oprzeć na
ludziach, których mam”. Taka strategia już na wstępie zakłada jednak
kontynuację. Można też oczywiście udawać, że się ma odpowiednie kompetencje.
Wtedy współpracownicy też będą udawać, że wierzą, ale w praktyce zaczną nowego
przywódcę testować i nim skrycie manipulować. Sytuacja oczywiście z czasem się
zmieni. Jednak w jednym i w drugim przypadku o szybkiej radykalnej zmianie
instytucjonalnej logiki nie ma mowy. To się odbywa stopniowo i wymaga
konsekwencji.
PiS dużo mówi o łamaniu
potężnych grup interesu.
Jest to znowu przykład trafnej
diagnozy. Bo oczywiście przez minione ćwierć wieku na słabym polskim państwie
żerowało wiele grup interesu: korporacyjnych i finansowych.
To nie ulega wątpliwości. Jednak ja tej walki z nimi na razie jakoś u nowej
władzy nie widzę. Dostrzegam za to nadużywanie retorycznego argumentu o
potężnych grupach interesu. A zwłaszcza stosowanie go wobec swoich krytyków i
oponentów. PiS, niestety, zbyt łatwo zakłada, że wszyscy, którzy się z nim nie
zgadzają, działają z pobudek czysto prywatnych. Jakby nie przyjmował do wiadomości,
że jest pewna kategoria ludzi, niezwiązanych z partiami politycznymi, którzy w
sposób bezstronny patrzą rządowi na ręce i mogą pewne rzeczy akceptować, a
innych nie. Moim zdaniem można nawet powiedzieć, że to jest większość
społeczeństwa. Boli, że PiS tego nie widzi.
No dobrze, to dlaczego nie
przedstawia pan tych wszystkich zarzutów na forum Narodowej Rady Rozwoju przy
prezydencie Dudzie? Przecież pan w niej zasiada!
Nazwa brzmi dumie, ale po kilku
spotkaniach nie jestem pewien, po co to ciało zostało powołane. To może
wynikać ze słabo określonych konstytucyjnych kompetencji prezydenta. W różnych
okresach, w zależności od osoby i uwarunkowań zewnętrznych, pozycja
prezydenta była słabsza lub mocniejsza. Obecnie, mam wrażenie, jest ona
marginalizowana.
Dekoracja?
Trochę na to wygląda.
Bugaj właśnie z tego powodu
trzasnął drzwiami.
Na to zawsze jest czas. Uważam jednak,
że dopóki to forum dyskusji istnieje, to należy w nim uczestniczyć i je
wykorzystywać. Szczególnie że akurat prezydent Duda sprawia wrażenie człowieka
rozsądnego.
Profesorze, tak można było
patrzeć na Dudę rok temu. Ale teraz? W operacji trybunalskiej
odegrał, niestety, zaledwie rolę statysty.
Duda jest politycznym nowicjuszem
i zwyczajnie dał się zaskoczyć. Nie skreślajmy go jednak
z powodu jednego oblanego egzaminu. Jego siła polega na tym, że jest
prezydentem, a więc stoi za nim potężna instytucja. I tak będzie przez najbliższych
kilka lat. W tym czasie systemowe znaczenie urzędu prezydenta na pewno nie
zmaleje. Przeciwnie. Będzie rosło oczekiwanie, że Duda znajdzie sposób, by
jakoś kontrolować własne zaplecze polityczne. Postawić mu jakąś tamę. Zwłaszcza
w sytuacji, gdy mamy sparaliżowany Trybunał. Uważam, że tu będą się działy
jeszcze bardzo ciekawe rzeczy.
PROF. ANTONI KAMIŃSKI, socjolog,
kierownik Zakładu Bezpieczeństwa Międzynarodowego i Studiów Strategicznych w
Polskiej Akademii Nauk, specjalizuje się w takich zagadnieniach, jak instytucje
polityczno-gospodarcze oraz studia strategiczne. Wiatach 1999-2001 prezes zarządu
Transparency International
Polska. W 2013 r. wszedł do tzw.
gabinetu cieni, czyli grupy ekspertów skupionej wokół Piotra Glińskiego,
wówczas kandydata PiS na premiera. Od 2015 r. członek Narodowej Rady Rozwoju
przy prezydencie Andrzeju Dudzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz