sobota, 19 stycznia 2019

Czy zauważymy, że pali się czerwone światło? Nikt nie ma siły na tyle hejtu,Pojednania nie będzie. Festiwal wyborczy będzie się odbywał w emocjach dotychczas w Polsce nieznanych ,Dwa morderstwa, dwie historie. Jak to było z Ryszardem Cybą,Mam milczeć po zamachu? Odmawiam,Po zamachu na Pawła Adamowicza opozycja poszła dobrą drogą. Niech z niej nie zbacza,Ta zbrodnia uświadamia, że nie jesteśmy bezpieczni,Słowa przed ciszą,4 Z,Dziki w Wiśle,Czarny budyń,Spojrzenie w lustro,Obowiązek pamiętania,Ludzie bez skazy i Dyplomacja w gronostajach

Czy zauważymy, że pali się czerwone światło? Nikt nie ma siły na tyle hejtu

Morderca Pawła Adamowicza szukał poklasku, chciał zaistnieć. Nie wiem, czy był nafaszerowany nienawiścią, czy tylko obłąkany, ale tej zbrodni nie można skwitować zawołaniem: "Ciszej nad tą trumną". Ktoś jest za nią odpowiedzialny

Ta zbrodnia nie była przypadkowa. Została zaplanowana z zimną krwią, ciosy zadano precyzyjnie i z olbrzymią siłą. Morderca prezydenta Pawła Adamowicza wykrzyczał na scenie: „Nazywam się Stefan, siedziałem niewinnie w więzieniu, PO mnie torturowała, dlatego zginął Adamowicz”. Szukał poklasku, chciał zaistnieć. Nie wiem, czy był nafaszerowany nienawiścią, czy tylko obłąkany, ale tej zbrodni nie można skwitować zawołaniem: „Ciszej nad tą trumną”. Ktoś jest za nią odpowiedzialny.

Paweł Adamowicz przed atakiem wypowiedział piękne słowa: „To jest cudowny czas dzielenia się dobrem, jesteście kochani, Gdańsk jest najcudowniejszym miastem na świecie”. Po raz 27. grała Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Ale tym razem zabrzmiała inaczej. Cios w serce prezydenta ugodził również w serca wielu Polaków, którzy radośnie przez lata zbierali pieniądze dla dzieci i osób starszych.

WOŚP to idea Jerzego Owsiaka. Niestety, przez lata był niszczony. Zazdroszczono mu sławy i nie wierzono, że ktoś bezinteresownie może czynić dobro dla innych. Oskarżany był o złodziejstwo, musiał się tłumaczyć z tego, jak wygląda jego mieszkanie. Hańba. Ci politycy, którzy mają teraz na ustach piękne słowa, powinni spojrzeć w przeszłość i przypomnieć sobie, jak traktowali Owsiaka, a poprzez niego tysiące wolontariuszy, którzy rośli wraz z Orkiestrą. Jurek nie wytrzymał, rozsypał się, postanowił odejść. Nikt nie ma siły na tyle hejtu.

Paweł Adamowicz był określany jako homopropagator, przygotowano dla niego polityczny akt zgonu za to, że wraz z innymi prezydentami podpisał deklarację w sprawie uchodźców. Chciał przekonać społeczność Gdańska do swojej idei. I choć połowa była przeciw, również wielu z nich wybrało go po raz kolejny na prezydenta miasta. Za to jeden z księży na łamach prawicowego portalu tak powiedział o Adamowiczu: „Niech sobie przyjmie do domu uchodźców, to gra polityczna, cynizm, śmieszność, bezprawie, metoda walki z rządem. Zwycięstwa nie wróży, ale tumult i kurz bitewny zostaje”. Ksiądz profesor wie, że mówię do niego. Widocznie ksiądz profesor nie słucha papieża Franciszka.

Paweł Adamowicz nie mógł się pogodzić z tym, że prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie politycznych aktów zgonu. Zabolało go to mocno, napisał: „Czy podobnie by się zachowała, gdyby dotyczyło to Jarosława Kaczyńskiego albo Andrzeja Dudy?”. Prezydenci miast postanowili walczyć z tym plugawym barbarzyństwem autorstwa Młodzieży Wszechpolskiej, ale prokuratura stwierdziła, „że nie stanowiło żadnego zagrożenia”.

Jacek Jaśkowiak, prezydent Poznania, powiedział: „Paweł nie zdążył podpisać odwołania. Mam je teraz przed sobą, ponieważ jestem jednym z pokrzywdzonych”. I cytował fragment pisma, którego nie wyśle już Adamowicz: „W ocenie pokrzywdzonego prokuratura nie powinna podchodzić obojętnie do tego rodzaju działań, gdyż prowadzą one do brutalizacji życia politycznego w Polsce. Jeśli prokuratura nie podejmie działań w tego rodzaju sprawach, to niedługo mogą się pojawić w przestrzeni publicznej polityczne wyroki śmierci”.

Teraz politykom, mediom i prokuraturze powinno się wreszcie zapalić czerwone światło. Powinni położyć kres barbaryzacji życia politycznego. Ale czy coś się zmieni?

Kiedy prezydenci chcą pokazywać dzieciom na lekcjach, czym jest nienawiść, już odzywa się Ordo Iuris z protestem, że wychowanie należy do rodziców. Kiedy jest minuta ciszy w Sejmie ku czci Pawła Adamowicza, Jarosław Kaczyński z wicemarszałkami się spóźnia. Przypadkowo? Na sesji rady w Łodzi podczas minuty ciszy jest tylko jeden radny z PiS. Przypadkowo? Gdy słyszę ministra spraw zagranicznych, który mówi o Tusku, że jest reprezentantem Niemiec, to przypomina mi się, że o Adamowiczu również mówiono, że jest Niemcem.

Na stadionie Legii wisiał niegdyś wielki transparent, na którym grożono szubienicą między innymi mnie, Tomaszowi Lisowi i Ryszardowi Petru. Co zrobiła prokuratura? Uznała to za publicystykę. A ci, którzy trzymali transparent, tłumaczyli, że nie wiedzieli, co jest napisane, bo widzieli go do góry nogami.

Ludzie, opamiętajcie się!
Monika Olejnik


Pojednania nie będzie. Festiwal wyborczy będzie się odbywał w emocjach dotychczas w Polsce nieznanych

Kilka kurtuazyjnych gestów po śmierci prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza to nie sygnały o zmianie kursu Prawa i Sprawiedliwości. To kontynuacja już wcześniej przyjętej strategii przed zbliżającym się trójskokiem wyborczym.

Rząd wysłał samolot po żonę Pawła Adamowicza, minister Brudziński zaczął ścigać trolli, premier Morawiecki powołał Aleksandrę Dulkiewicz, zastępczynię zamordowanego prezydenta, na komisarza, a prezes Kaczyński zapowiedział, że partia nie wystawi kandydata w gdańskich wyborach uzupełniających. Ale już wcześniej PiS zaczął stroić się w szaty umiarkowanej siły politycznej i schował swoich najbardziej kontrowersyjnych ludzi: Macierewicza, Pawłowicz i Tarczyńskiego. Obóz władzy powtarza manewr sprawdzony w 2015 roku.

Jednocześnie prorządowe media za wszelką cenę próbują pozbawić zamach na Adamowicza kontekstu politycznego. Zauważają nagle, że być może temperatura sporu politycznego stała się za wysoka, i apelują o ogólnonarodowe zbliżenie oraz stonowanie nastrojów. Przy czym jest to apel zdecydowanie adresowany do opozycji, bo według przekazu prawicy strona rządowa już takiej analizy dokonała i wyciąga rękę do zgody. Stąd wcześniejsza propozycja premiera, by wspólnie świętować 30. rocznicę Okrągłego Stołu – jeszcze wczoraj symbolu zdrady narodowej.

Nie odbieram gestom władzy wobec gdańskiej tragedii ludzkich atrybutów. Pewnie częścią jej przedstawicieli mord wstrząsnął. Zapewne wielu przestraszył. Takie dramatyczne zdarzenia zmieniały bieg historii. Jednak decydujący jest strach przed upadkiem, przed rozliczeniem za lata nieudolnych rządów, rozpasanego nepotyzmu, niszczenia struktur państwa. Wreszcie obawa przed utratą własnych, materialnych i niematerialnych, zdobyczy.

Wojny domowej w Polsce nie będzie

W tym krytycznym momencie kompletnie zniknął prezes Jarosław Kaczyński. Komunikuje się ze światem poprzez rzeczniczkę Beatę Mazurek i za pośrednictwem PAP. Przez moment jego otoczenie wysyłało sygnały o możliwej dymisji Jacka Kurskiego, która miała być karą za skandaliczne wydanie „Wiadomości” TVP w dniu śmierci prezydenta Adamowicza (winą za polityczny język nienawiści obarczono w nich tylko opozycję, z Tuskiem, Schetyną i Sikorskim na czele). Nawet dziennikarze sympatyzujący z „dobrą zmianą” byli nim zniesmaczeni. Ale Kurski na razie ocalał, bo ani Rada Mediów Narodowych, ani premier, ani partyjny aparat nie mogą go odwołać. Tylko prezes.

Jednak nie w Kurskim rzecz.

Źródłem języka nienawiści jest Jarosław Kaczyński. Większość jego ekipy to koniunkturaliści. Część z nich pewnie zorientowała się, że przekroczyła Rubikon. Wiedzą, że nie ma dla nich drogi powrotnej. To nie Tarczyński i nie Pawłowicz stworzyli w Polsce tę jadowitą narrację. Dał im osobisty przykład prezes. Inni mogą dziś nawet wątpić w słuszność obranej drogi. Ale nie on. Kaczyński nie odpuści w odwecie za lata upokorzeń przeżywanych przede wszystkim za swego brata w czasach jego prezydentury, z której i Polska, i zagranica sobie podkpiwały.

Lech Wałęsa przed paroma miesiącami zaproponował Kaczyńskiemu pojednanie. Nic z tego. Scena z korytarza sądowego z ich słynnego procesu dobitnie pokazała, jak głęboką chęć poniżenia byłego prezydenta nosi w sobie prezes. Ma z tym problem, bo w bezpośrednim starciu z Wałęsą, z jego niekonwencjonalnym językiem, trudno byłoby mu wygrać. A ostateczne zwycięstwo musi należeć do niego. Dlatego w całej Polsce stawia pomniki bratu. Dlatego też tak dba o żelazny elektorat, bo wie, że gdyby ewentualnej nowej władzy przyszło do głowy je burzyć, to jego wyznawcy przyspawają się do nich.

Wojny domowej w Polsce nie będzie, bo elektorat opozycji, który rozumie, co się dzieje, jest pokoleniem Okrągłego Stołu, pokoleniem kompromisu, i ma swoje lata. Ten elektorat z zasady odcina się od przemocy. Kaczyński to wie. Ponadto umie sterować zachowaniami swojej formacji. W ten sposób skutecznie manipuluje społeczeństwem. Symetryści biorą jego gry za dobrą monetę. Niezainteresowani polityką kupowani są bonusami takimi jak 500 plus czy wyprawka szkolna, brakiem podwyżek cen prądu, poniżaniem elit i elegancką aparycją premiera.

Władza boi się teraz Wolnego Miasta

Kaczyński za wszelką cenę będzie rozmywał polityczny wymiar śmierci prezydenta Adamowicza. Sprowadzi ją do zwykłego ataku szaleńca. Każdy, kto będzie twierdzić inaczej, będzie tym, który cynicznie wykorzystuje tragedię dla swoich politycznych interesów. Telewizja zadba, by „ciemny lud to kupił”.

Jest jednak aspekt, który może pokrzyżować plany prezesa. Prezydent Paweł Adamowicz był bardzo aktywny podczas kolejnych edycji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Miał ciepły kontakt z mieszkańcami Gdańska. To, że miasto go kocha, teraz, w godzinę jego śmierci, jest widoczne jak na dłoni. Ten mord miał miejsce podczas gdańskiego finału WOŚP, na oczach tysięcy ludzi, a za sprawą mediów - milionów. W Orkiestrze Owsiaka gra młodzież. I to, jak ona zinterpretuje to tragiczne wydarzenie oraz czy i jak przełoży na wynik wyborów, jest poza zasięgiem propagandystów PiS.

Władza boi się teraz Wolnego Miasta. Dlatego – nie negując pozytywnej wymowy gestu ustąpienia z pola walki dla uszanowania zwycięstwa Pawła Adamowicza – politycznie korzystniej jest z jej punktu widzenia nie wystawić swojego kandydata w wyborach uzupełniających. Ryzyko sromotnej porażki jest ogromne. A to byłby fatalny prognostyk przed zbliżającą się serią wyborów.

Większość opinii publicznej ma już wyrobione zdanie na temat przyczyn zabójstwa prezydenta Adamowicza. I to zdanie zawsze osadzone jest w kontekście politycznym. Nawet ci, którzy chcieliby je z niego wyabstrahować, muszą się do tego kontekstu odnosić.

Dla obserwatorów życia politycznego jasne jest, że rok 2019 zdecyduje o przyszłości naszego kraju na długie lata. Śmierć Pawła Adamowicza sprawi, że tegoroczny festiwal wyborczy będzie się odbywał w emocjach dotychczas w Polsce nieznanych, bo zacznie się straszliwa walka o tych, którzy nie wiedzą, co mają myśleć.
Jerzy Sawka - niezależny komentator, były redaktor naczelny wrocławskiego dodatku „Wyborczej”

Dwa morderstwa, dwie historie. Jak to było z Ryszardem Cybą

PiS przekonuje, że morderstwo Pawła Adamowicza było "atakiem szaleńca". Okoliczności są jednak bardzo podobne do tego, co jesienią 2010 r. zdarzyło się w Łodzi. Nikt wtedy nie ukrywał, że morderca działacza PiS - choć był niezrównoważony - działał z motywów politycznych.

19 października 2010 r. do łódzkiego biura europosła PiS Janusza Wojciechowskiego wszedł 62-letni Ryszard Cyba.

W PRL handlował walutą, był współpracownikiem milicji i jeździł taksówką. Potem wyemigrował do Kanady. Wrócił w 2000 r. Skłócony z rodziną i sfrustrowany polską rzeczywistością, nie krył niechęci do polityków. Odgrażał się, że „chętnie by ich wszystkich odstrzelił”. Przez nieco ponad rok (2004-06) należał do lokalnej PO w Częstochowie.

Po wejściu do łódzkiej siedziby PiS, z przerobionego na ostrą broń pistoletu gazowego zastrzelił szefa biura Marka Rosiaka. Potem nożem poranił pracownika biura Pawła Kowalskiego. Zatrzymany przez policję krzyczał, że „nienawidzi PiS” i „chciał zabić Kaczyńskiego”.

Co łączy Cybę ze Stefanem W. 

Mord w Łodzi był ewidentnym zamachem politycznym. Wykorzystywał to PiS. W Sejmie Jarosław Kaczyński oskarżał ówczesny rząd PO-PSL i media o „sianie nienawiści”.

Kaczyński nie chciał się spotkać prezydentem Bronisławem Komorowskim, który proponował debatę o tym, jak zmniejszyć agresję w życiu publicznym.

Dziś wspierające PiS media oraz politycy partii rządzącej przekonują, że Stefan W., który w niedzielę zamordował prezydenta Adamowicza, nie miał motywu politycznego, mimo, że po zamachu wznosił ze sceny okrzyki przeciwko Platformie Obywatelskiej, która „wsadziła go do więzienia”. Argumentem za „apolitycznym” kontekstem zamachu ma być choroba psychiczna sprawcy. Dlatego rządowe media przedstawiają całą sprawę jako „apolityczny atak szaleńca”.

Tymczasem Ryszard Cyba, też wykazywał szereg zaburzeń psychicznych i sąd – który ostatecznie skazał go na dożywocie – musiał rozważyć, czy był zdolny oceniać własne czyny. W „Wyborczej” podkreślaliśmy, że chociaż stan umysłu miał wpływ na decyzje Cyby, to jego zaburzenia znalazły ujście właśnie w politycznym zamachu. Trzy dni po tragedii w Łodzi pisaliśmy, że na liście, którą znaleziono w kieszeni Cyby, były nazwiska Jarosława Kaczyńskiego, Zbigniewa Ziobry i Jacka Kurskiego. Ówczesny szef MSWiA Jerzy Miller mówił później w Sejmie, że Cyba planował też zabić b. premiera rządu SLD Leszka Millera, którego szukał w Warszawie w siedzibie Sojuszu przy ul. Rozbrat. Cyba kręcił się także przy warszawskiej centrali PiS na ul. Nowogrodzkiej, snuł również plany zamachu na Kaczyńskiego podczas jednej z „miesięcznic smoleńskich” na Krakowskim Przedmieściu.

20 nazwisk na liście Cyby

W samochodzie zamachowca policja znalazła jego komputer. Jak ujawniliśmy w „Wyborczej”, z zawartości laptopa wynikało, że Cyba stworzył wykaz 20 polityków, którzy mogli być potencjalnym celem. Dziewięciu z nich związanych było z PiS, po pięciu z PO i SLD, jeden z PSL. W dwóch przypadkach (posłowie PiS) Cyba namierzył ich prywatne adresy.

Ofiar szukał w Warszawie, Lublinie. Na swojej liście miał siedziby central głównych partii politycznych oraz ich lokalnych struktur (Łódź, Radom,Lublin). Jeździł na spotkania polityków, gromadził przepisy na budowę bomby oraz poszukiwał pewniejszej broni palnej. Zamachowiec obserwował też kampanię prezydencką i interesował się spotkaniami kandydatów. Do wyszukiwarki wpisywał takie hasła jak: „kampania wyborcza napieralski”, sld kampania wyborcza”, „plan kampanii wyborczej napieralski”, napieralski spotkania wybory”, „sld wybory”, „wybory komorowski”. Jeździł na spotkania kandydatów. Przed wiecem Jarosława Kaczyńskiego, który 22 maja odbył się na Placu Teatralnym w Warszawie, ściągnął plany placu. Był też w tych dniach w stolicy. Ostatecznie wybrał biuro PiS w Łodzi, bo - jak zeznał po zamachu - stwierdził, że Jarosław Kaczyński ma „za dobrą ochronę”.
Wojciech Czuchnowski

Mam milczeć po zamachu? Odmawiam

Próby wyciszania emocji wokół zabójstwa prezydenta Adamowicza i sprowadzanie tej tragedii wyłącznie do jej ludzkiego wymiaru to prezent dla partii Jarosława Kaczyńskiego i machiny propagandowej PiS.

Mnożą się głosy wzywające do umiaru w obliczu gdańskiej tragedii. Słyszę, że najlepiej nie mówić nic, a jeśli już mówić, to oględnie, delikatnie, bez poruszania politycznego wymiaru sprawy. Podobno zginął Adamowicz – człowiek, a jego funkcja polityczna czy przynależność partyjna mają w tej chwili znaczenie drugorzędne. „Zarówno fakt jego śmierci, jak i niewiedza na temat stanu psychicznego zabójcy to bardzo dobre powody, żeby zachować milczenie, nie szukać winnych pochopnie i nie wyrokować zbyt łatwo. Tutaj naprawdę prosi się nie o minutę czy godzinę, ale o wiele dni milczenia” – napisał Michał Okoński w „Tygodniku Powszechnym”. Podobno wszyscy jesteśmy winni tej tragedii, podobno obie strony wojny polsko-polskiej niosą na sobie ciężar odpowiedzialności za to, co stało się w Gdańsku, podobno wszyscy muszą dać krok w tył, żeby spojrzeć przykrej prawdzie w oczy. Uderzyć się w piersi, zrobić rachunek sumienia, przebaczyć przeciwnikom.

Głosy te można podzielić z grubsza na dwie części. Milczenia żądają więc ludzie szlachetni, inteligentni, zrozpaczeni, którzy w polskiej piekielnej dychotomii nie mogę się odnaleźć, a na obie strony barykady patrzą z jednakową odrazą. Bo przecież po obu stronach padają słowa obrzydliwe (to prawda!), niesprawiedliwe i raniące, słowa, które jak najszybciej powinny zostać zapomniane. Dlatego lekką ręką ludzie szlachetni i polsko-polską awanturą obrzydzeni do cna stawiają znak równości pomiędzy Platformą a PiS-em, wyborcami jednej i drugiej partii, pomiędzy tymi, którzy drwili ze śmierci Kaczyńskiego, i tymi, którzy po śmierci Adamowicza pisali „Szkoda, że tak późno”.

Nie ma symetrii win ani hejtu po obu stronach

Niestety, szlachetność w tym wypadku prowadzi na manowce. Przede wszystkim dlatego, że budowanie symetrii jest fałszywe i jako żywo przypomina zabiegi prawicowych publicystów, którzy przez lata usiłowali przekonywać opinię publiczną, że podczas zadym 11 listopada w Warszawie ścierały się dwie równorzędne siły – narodowa i „lewacka”. Ergo: odpowiadają one w tym samym stopniu za demolowanie Warszawy. A to przecież kłamstwo, bo dysproporcja sił podczas Marszów Niepodległości była widoczna na pierwszy rzut oka. Naprzeciwko setek dobrze zorganizowanych bojówkarzy z całego kraju stała niewielka grupa protestujących.

Podobnie wygląda różnica w skali nienawiści, gniewu i frustracji. Ulubione w ostatnich latach zajęcie części polskich publicystów lewicowych, czyli bicie się w piersi za błędy własne i cudze, rzekome i rzeczywiście popełnione, utrudnia najwyraźniej zrozumienie faktu, że nie ma mowy o jednakowym ciężarze win po obu stronach barykady.

Przywoływane jako przeciwwaga dla zabójstwa Adamowicza zamordowanie Marka Rosiaka różni się w sposób zasadniczy okolicznościami zewnętrznymi. W 2010 roku nie istniała państwowa machina propagandowa podsycająca nienawiść do PiS-u. Dziennikarze „Wiadomości” nie pełnili funkcji politruków wskazujących na politycznych wrogów. Nie padały pytania o polskość Rosiaka czy któregokolwiek z polityków prawicy. Nikt nie odzierał PiS-u z polskości, nie wyganiał członków partii z kraju, nie oskarżał ich o zdradę narodową. Natężenie złych emocji wobec ówczesnej opozycji jest nieporównywalne z tym, z czym musi się mierzyć opozycja obecna.

Mityczny „przemysł pogardy”, wymyślone przez Piotra Zarembę pojęcie, które opisywało stosunek części mediów i społeczeństwa do Lecha Kaczyńskiego, opierał się i opiera do dzisiaj na zlepku przykładów bulwersujących, ale z dzisiejszego punktu widzenia nielicznych. Mimo upływu lat służą one obecnej władzy i dziennikarzom z nią stowarzyszonym jako uzasadnienie dla fali nienawiści, która ruszyła z prawej strony polskiej sceny politycznej, podmywając fundamenty państwa i życia społecznego.

Tak, fatalnie się stało, że w dniach żałoby po katastrofie smoleńskiej jakiś idiota paradował po Krakowskim Przedmieściu z krzyżem zbitym z puszek po piwie „Lech”. Owszem, to straszne, że na krakowskim hotelu Forum zawisła reklama piwa z frazą „Zimny Lech”. Radosław Sikorski nie powinien był mówić o „dorzynaniu watahy”, a Bronisław Komorowski komentować ostrzelania kolumny Lecha Kaczyńskiego w Gruzji słowami: „Jaki prezydent, taki zamach”. Wszystkie te wypowiedzi i zdarzenia są jednak niczym, podkreślę, niczym, jeśli zestawić je z potokiem insynuacji, kalumni, oszczerstw i oskarżeń, jaki leje się od prawie już czterech lat na opozycję.

Paweł Adamowicz był jednym z polityków, którego władza wraz z usługującymi jej dziennikarzami, próbowała w ubiegłym roku w tym potoku utopić. Był kryminalistą, aferzystą, odpowiadał za zanieczyszczenie Morza Bałtyckiego, był - jak powiedział Jerzy Jachowicz w jednym z wydań „Wiadomości” - „rakiem na polskiej demokracji”. Obok Donalda Tuska, Adama Michnika i Jerzego Owsiaka Adamowicz stał się jednym z wrogów publicznych.

Dlatego właśnie próby budowania symetrii w tej oczywistej sytuacji, choćby i płynące ze szlachetnych pobudek, brzmią fałszywie.

Faryzejski żal Jachowicza i Karnowskich

Żałobne milczenie w sprawie Adamowicza jest niewątpliwie na rękę drugiej grupie nawołującej do wyciszenia i stonowania emocji. Myślę tu o jego przeciwnikach politycznych i dziennikarzach, którzy do niedawna brali udział w nagonce na prezydenta Gdańska (przy czym nagonki nie mylę z dziennikarskim śledztwem). Oto Jerzy Jachowicz (tak, ten sam, który mówił o „raku na demokracji”) wyraźnie poruszony mówi w państwowej telewizji o zabójstwie prezydenta. Oto do rangi arbitrów żałobnej elegancji urastają bracia Karnowscy, w których portalu wPolityce.pl niedawno pojawiło się pytanie, czy Adamowicz jest jeszcze Polakiem. Dla Marzeny Nykiel, redaktor naczelnej wPolityce.pl morderstwo jest okazją, by wezwać polityków opozycji do większego umiarkowania w słowach. Dla „Wiadomości” moment wyciszenia służy do tego, by zaatakować opozycję, dlatego wyciąga z archiwów „dorzynanie watahy”.

Tak, żałobna cisza jest dla Prawa i Sprawiedliwości oraz machiny propagandowej stanem wręcz idealnym. Po pierwsze: pozwala ona uniknąć odpowiedzi na oczywiste pytania o polityczny kontekst tego wydarzenia. Zawsze można uciąć dyskusję, mówiąc, że zginął człowiek i nie wypada w takim momencie pytać o politykę. Można powiedzieć, że zabójca był psychicznie chory, w związku z tym nie sposób znaleźć politycznego uzasadnienia zbrodni (tak jakby zabójstwo Narutowicza nie było aktem politycznym). Z pomocą może również przyjść zawsze usłużny abp Marek Jędraszewski, który rozstrzygająco stwierdza, że zabójstwo Adamowicza nie było aktem terroru politycznego. Po drugie: cisza pozwala władzy i mediom z nią stowarzyszonym na odpowiednie pokierowanie narracją, przerzucenie odpowiedzialności na opozycję, pokazanie polityków PiS-u, którzy odpowiadają za wojnę polsko-polską, jako osób szlachetnych i rozważnych.

Cisza to najlepsze, co może spotkać odpowiedzialnych za zbudowanie politycznego tła, na którym miała miejsce ta zbrodnia.

Nie mam zamiaru milczeć

Milczenie jest w tej sytuacji błędem jeszcze poważniejszym niż fałszywe symetrie. Jako obywatel tego kraju nie czuję się odpowiedzialny za tę zbrodnię, nie przyczyniłem się do niej, chyba że za grzech uznać to, że w ogóle jestem i ośmielam się zabierać głos w sprawach społecznych. Dlatego milczeć nie zamierzam. Nie zamierzam też robić kroku w tył ani w bok, ponieważ oznaczałoby to, że jakaś część racji leży po stronie braci Karnowskich, Jerzego Jachowicza i Marka Jędraszewskiego. Nie leży. Obarczanie politycznym ciężarem tej zbrodni całego społeczeństwa jest zwyczajnym nadużyciem. Próby dowodzenia, że nie mieliśmy do czynienia z zabójstwem politycznym – są kłamstwem. Słowa wykrzyczane przez Stefana W. pokazują, co się dzieje, kiedy polityczna nienawiść pada na podatny grunt.

Na takie kłamstwo i takie nadużycia nie powinniśmy się godzić. Milczenie jest najgorszym, na co można sobie w tej chwili pozwolić. Jest ucieczką i w najmniejszym stopniu nie pociesza mnie, że biorą w niej udział ludzie szlachetni.
Michał Olszewski

Po zamachu na Pawła Adamowicza opozycja poszła dobrą drogą. Niech z niej nie zbacza

Doceniam wstrzemięźliwość liderów opozycji, którzy nie podkręcają emocji oraz powstrzymują się od oskarżeń i ostrych ataków na PiS.

Wielkie wyzwanie stoi przed politykami opozycyjnymi. Czy będą w stanie zrezygnować z retoryki, którą Jarosław Kaczyński eksploatował w podobnych sytuacjach? Na razie się to udaje. Ale boję się tego, co zacznie się dziać po pogrzebie zamordowanego prezydenta Pawła Adamowicza. Nie chciałabym, aby opozycja poszła drogą PiS.

Niesamowita jest hipokryzja PiS w tej mierze. Najgłębszy rów został wykopany przy okazji katastrofy smoleńskiej. Nawet po latach prezes Jarosław Kaczyński w Sejmie krzyczał do polityków opozycji: „Nie wycierajcie swoich mord zdradzieckich nazwiskiem mojego śp. brata! Niszczyliście go, zamordowaliście, jesteście kanaliami!”.

Pomijam przerażającą formę tego przemówienia, chodzi mi przede wszystkim o sens tych słów. Wynika z nich, że Lech Kaczyński został zabity przez osoby, które go atakowały i krytykowały za jego życia.

Co mówił pan prezes po zabójstwie Marka Rosiaka

Dziś, gdy jakiś publicysta formułuje podobną tezę w związku z zamachem na prezydenta Pawła Adamowicza, to rzeczniczka PiS Beata Mazurek poucza nas: „Atak na prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza nie powinien być wykorzystywany politycznie, bo jest to nieuprawnione i niczemu dobremu nie służy; trzeba powiedzieć: dość takiej narracji”. Dlatego warto przypomnieć PiS i posłance Mazurek wypowiedź prezesa Kaczyńskiego po tragedii w Łodzi, gdy Ryszard Cyba zamordował działacza PiS Marka Rosiaka. Prezes PiS mówił wtedy:

„Mamy tutaj do czynienia z wydarzeniem, które z całą pewnością nie miało charakteru przypadkowego. To, co się stało, jest wynikiem tej wielkiej kampanii nienawiści, która jest prowadzona wobec Prawa i Sprawiedliwości od długiego czasu. Trudno precyzyjnie określać, kiedy był jej początek. Na pewno ‘moherowe berety’ Donalda Tuska to był jej początek. A później mieliśmy już do czynienia z ‘dorzynaniem watahy’. Przypomnę, że temu, który walczy o życie, podcięto dziś gardło. Potem mieliśmy do czynienia z ‘bydłem’ i całą masą różnych ataków”.

O „dorzynaniu watahy” mówił Radosław Sikorski i za to przeprosił. Identycznego sformułowania użyła na Twitterze obecna posłanka Beata Mazurek, ale nigdy za to nie przeprosiła. Lista obraźliwych sformułowań lidera PiS pod adresem przeciwników politycznych jest długa. Mnie zapadła w pamięć wypowiedź prezesa z 2007 roku po przegranych wyborach, kiedy wymieniając uczestników wrogiego wobec PiS „frontu”, w jednym rzędzie prezes wymienił morderców ks. Popiełuszki, „Gazetę Wyborczą” i obecną opozycję.

Po śmierci Marka Rosiaka Jarosław Kaczyński mówił też: „Dzisiaj za bezpieczeństwo wszystkich biur, pracowników, działaczy Prawa i Sprawiedliwości odpowiedzialność ponosi rząd. Każde słowo, które będzie kontynuacją tej kampanii, wszystko jedno, kto je wypowie, czy to będzie polityk, czy dziennikarz, to będzie po prostu wzywanie do morderstw. Takie są po prostu fakty i to wszystko, co mamy w tej sprawie do powiedzenia”.

Panie prezesie, prosimy, aby tę zasadę zastosował pan teraz wobec opozycji.

Umiar Schetyny, powściągliwość Tuska

Dla porównania pokażmy, co po śmierci Pawła Adamowicza powiedział lider PO Grzegorz Schetyna:

„Wczoraj wraz z milionami Polaków byliśmy świadkami dramatu, który wydarzył się w Gdańsku. Podczas święta miłości mającego łączyć nas wszystkich w jedną wspólnotę dokonano zamachu na prezydenta Pawła Adamowicza. Zginął wspaniały człowiek, wielki obywatel Rzeczpospolitej, mąż, ojciec dwóch córek. To, co się stało, to sytuacja bez precedensu, wymagająca od nas odwagi, odpowiedzialności i rozsądku. Apelujemy do wszystkich o uszanowanie woli rodziny i wstrzymanie się od jakichkolwiek działań politycznych. Uważamy, że w najbliższych dniach jako naród potrzebujemy powagi wyciszenia i czasu na refleksję”.

Donald Tusk przyjechał do Gdańska i powiedział:

„Dla ciebie i dla nas wszystkich obronimy nasz Gdańsk, nasz kraj i naszą Europę przed nienawiścią i pogardą. Przyrzekamy ci to. Żegnaj Pawle”.

Nie padło nazwisko Kaczyńskiego ani nazwa partii.

Przejrzałam konta twitterowe polityków opozycji. Żadnej ostrej retoryki. Jedynym aktem, absolutnie słusznym i nieagresywnym, był list prezesa PSL Władysława Kosiniaka-Kamysza, aby odwołać z funkcji prezesa TVP Jacka Kurskiego. TVP - podobnie zresztą jak i portal wPolityce - już zaraz po śmierci rozpoczęła kampanię przeciwko WOŚP i Jurkowi Owsiakowi. Podobnie jak posłanka Krystyna Pawłowicz na Twitterze. Te działania idą na konto PiS, nie opozycji.

Przekaz Kurskiego dla „ciemnego ludu”

Jackowi Kurskiemu nie przeszkadza nawet to, że przesłanie jego medium jest wewnętrznie sprzeczne. Z jednej strony PiS przekonuje tam, że morderstwa dokonał szaleniec i nie ma to nic wspólnego z polityką. Z drugiej - o podżeganie do przemocy czy tworzenie atmosfery, która takim aktom sprzyja, TVP oskarża Jerzego Owsiaka i opozycję. I to ich wskazuje jako winnych tragedii. Ale logika jest nieważna. Ważne, że „ciemny lud to kupi”.

Jest oczywiste, że w wypowiedziach publicystów, internautów, byłych polityków będzie obecna teza, że kampania nienawiści do m.in. Adamowicza mogła sprowokować przemoc. Wielu wyborców uważa, że za ten język nienawiści odpowiada PiS. Rzeczywiście Adamowicz – delikatnie rzecz ujmując – nie miał taryfy ulgowej. Prym wiodła telewizja rządowa, która po prostu prowadziła kampanię wyborczą Kacpra Płażyńskiego z PiS. Przekaz daleko wykraczał poza standardy medialnej krytyki  polityków, bez której to krytyki nie ma przecież demokracji. To był po prostu zwyczajny hejt Adamowicza. I to prowokuje złość i chęć odwetu.

Ale to, co głoszą komentatorzy, to ich dobre prawo. Czym innym jest jednak publicystyka, a czym innym stanowiska polityków. Politycy wobec tej tragedii powinni być wstrzemięźliwi, bo na nich spoczywa szczególna odpowiedzialność. Wierzę, że po tylu latach wykorzystywania tragedii do celów politycznych wielu Polaków, zmęczonych agresją, doceni taką wstrzemięźliwość. Wierzę, że ten styl, jaki wybrała opozycja zaraz po tragedii, nie będzie zmieniony, tak jak to się stało w 2010 roku. Wtedy Jarosław Kaczyński w czasie kampanii prezydenckiej przybrał maskę wybaczającego, koncyliacyjnego lidera, by zaraz po wyborach ogłosić, że był jedynie na proszkach uspokajających. Mam nadzieję, że politycy opozycji tych „proszków” nie odstawią zaraz po pogrzebie prezydenta Adamowicza.
Dominika Wielowieyska
Ta zbrodnia uświadamia, że nie jesteśmy bezpieczni

Mord na Pawle Adamowiczu dowodzi, że śmiertelne zagrożenie czyha nie za granicą, w środowiskach islamskich terrorystów. Czai się w środku naszego społeczeństwa

16 czerwca 2016 r. Jo Cox, 42-letnia posłanka Partii Pracy, szła na spotkanie z wyborcami w miasteczku Bristall w środkowej Anglii. Czasy były niespokojne. Za tydzień miało się odbyć referendum ws. brexitu. Zwolennicy i przeciwnicy wyjścia z Unii Europejskiej, walcząc o głosy, nie przebierali w środkach. Emocje sięgały zenitu, z mediów społecznościowych sączyła się nienawiść.

Gdy Cox mijała miejską bibliotekę, podszedł do niej zwolennik skrajnej prawicy, który uważał posłankę za wroga kraju i rasy. Kilka razy do niej strzelił, dźgał nożem. Cox zginęła na miejscu. Napastnik krzyczał: „To za Brytanię! Wielka Brytania przede wszystkim!”.

Klimat agresji

Paweł Adamowicz zginął w podobnych okolicznościach. Morderca Cox, tak jak morderca z Gdańska, leczył się psychiatrycznie - choć biegli orzekli, że gdy pociągał za spust, był poczytalny. Do lewicy, liberałów, Unii Europejskiej żywił nienawiść. Postanowił „wymierzyć sprawiedliwość” na własną rękę. Bez wątpienia wpływ na ten zamach miała agresywna kampanii przed referendum.

Morderca Adamowicza krzyczał ze sceny, że mści się na Platformie Obywatelskiej. Nie mam wątpliwości, że prowadzona od trzech lat nagonka na partię i Adamowicza miała wpływ ten czyn.

Jo Cox była pierwszym od 26 lat politykiem brytyjskim zabitym w zamachu. Zamach na prezydenta Gdańska również nie ma w najnowszej historii Polski precedensu.

Zemsta na „Charlie Hebdo”

Gdy oglądam migawki z gdańskiej sceny, na których zarejestrowano mordercę unoszącego zakrwawiony nóż, kojarzy mi się to z tragedią, która 7 stycznia 2015 r. rozegrała się w stolicy Francji. Bracia Said i Cherif Kuachi uzbrojeni w karabiny wdarli się do kamienicy przy rue Nicolas Appert w X i XI dzielnicy Paryża. Ogień otworzyli po przekroczeniu progu. Mieściła się tam redakcja satyrycznego tygodnika „Charlie Hebdo”, w chwili ataku debatowało akurat redakcyjne kolegium.

Bracia Kuachi, terroryści powiązani z Al-Kaidą, zabili 12 osób, mszcząc się za opublikowanie karykatur Mahometa. Krzyczeli: „Allahu akbar!”.

Przeciw wolności

Morderca Pawła Adamowicza zbrukał instytucję, którą bardzo wielu Polaków uważa za świętość. Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy jest dniem, gdy ludzie dzielą się dobrem, okazują radość, a sobie nawzajem przyjaźń. Morderca zaatakował, gdy z Gdańska - miasta polskiej wolności - wysyłano symboliczne "Światełko do nieba".

Bracia Kuachi, dokonując rzezi w redakcji tygodnika, również podnieśli rękę na fundamentalną wartość - wolność słowa. I oni, i zabójca z Gdańska po popełnieniu zbrodni triumfowali.

Polityczna nagonka

Kiedy w październiku 2010 r. w Łodzi Ryszard Cyba zamordował Marka Rosiaka, asystenta posła PiS, przypomniałem ataki, do jakich 20 lat wcześniej doszło w Niemczech. W 1990 r. szaleniec rzucił się z nożem na szefa SPD Oscara Lafontaine’a, raniąc go w szyję. Inny napastnik postrzelił ministra spraw wewnętrznych Wolfganga Schäublego. Pocisk uszkodził rdzeń kręgowy. Schäuble od tego czasu porusza się na wózku inwalidzkim.

Sięgnąłem wtedy po te przykłady, pisząc o atakach szaleńców w sytuacji, gdy historia przyspiesza. W 1990 r. gwałtowne emocje towarzyszyły jednoczeniu się Niemiec. W 2010 r. Polska z trudem radziła sobie z szokiem i bólem po katastrofie smoleńskiej. Jednak w 1990 r. w Niemczech zwolennicy zjednoczenia nie prowadzili nagonki na ludzi przeciwnych jedności (a takich nie brakowało).

W Polsce w miesiącach po Smoleńsku sytuacja była napięta, z obu stron sporu padło wiele niepotrzebnych słów. Ale rząd nie prowadził systematycznej nagonki na politycznych adwersarzy, jakiej jesteśmy świadkami od stycznia 2016 r.

Hodowla nienawiści

Polaków od trzech lat zapewnia się, że są bezpieczni, bo rząd zamknął granice przed muzułmańskimi imigrantami. Że ludzie giną jedynie w Europie Zachodniej, która nie potrafi się obudzić i zerwać z fałszywą polityką multikulturalizmu (o tym mówiła w maju 2017 r. w Sejmie premier Szydło). W Europie, której mieszkańcy zazdroszczą Polakom bezpieczeństwa (to sugerowały „Wiadomości” TVP).

Mord na Pawle Adamowiczu dowodzi, że naszą uwagę kierowano w złą stronę. Śmiertelne zagrożenie czyha nie za granicą, w środowiskach islamskich terrorystów. Czai się w środku naszego społeczeństwa. Tam, gdzie - za przyzwoleniem obecnej władzy - zasiano, a potem hodowano nienawiść.
Bartosz T. Wieliński

Słowa przed ciszą

Nie możemy się otrząsnąć, nie możemy uwierzyć Śmierć Pawła Adamowicza to szok dla Polski, dla jego rodzinnego ukochanego Gdańska, to ból dla wszystkich Jego przyjaciół, znajomych, współpra­cowników. Także dla naszej redakcji. Rodzinie możemy dziś tylko przekazać słowa współczucia i solidarności, powiedzieć, że dzię­kujemy Panu Prezydentowi i że będziemy Go pamiętać. Tę ostat­nią scenę też zapamiętamy do końca życia. Paweł Adamowicz zginął od ciosów nożem, zadanych w świetle kolorowych reflek­torów, akurat wtedy, gdy z przyklejonym na kurtce czerwonym sercem Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy wśród setek roz­radowanych osób uwalniał symboliczne „światełko do nieba".
   Wspominamy Prezydenta Adamowicza w tym wydaniu POLITYKI i będziemy jeszcze Go wspominać, bo to jedna z naj­wybitniejszych politycznych postaci Wolnej Polski, współtwórca polskich samorządów, pełen energii, pomysłów i sukcesów za­rządca wspaniałego miasta. To nie jest moment, aby o to, co się stało, obwiniać kogokolwiek poza mordercą. Zresztą po tym barbarzyńskim ataku władze państwowe (choć jak napisał pre­zydent Duda, „nie zgadzaliśmy się z Pawłem Adamowiczem”) zachowały się tak, jak powinny. Ale też nie sposób uniknąć paru skojarzeń. I nie wolno od nich uciekać.

Wiele razy mówiliśmy i pisaliśmy na tych łamach, że poziom agresji i nienawiści, jakim parują rozmaite fora i serwisy internetowe, przyzwolenie na najdziksze formy propagandy w mediach państwowych, pogarda okazywana przeciwnikom politycznym, że to wszystko stwarza atmosferę, w której wcze­śniej czy później dojść może do publicznych, motywowanych także politycznie, aktów przemocy. Ale jednocześnie takich incydentów było dotąd bardzo mało. I choć zdarzały się czyny odrażające - spoliczkowanie, oplucie, zwyzywanie oponenta - na szczęście od lat nie doświadczaliśmy w Polsce ataków go­dzących bezpośrednio w życie jakiegokolwiek polityka.
   Śledztwo, oby prowadzone pod rygorystycznym nadzorem publicznym (bo wiarygodność prokuratora generalnego w tej sprawie jest znikoma), odsłoni, mamy nadzieję, okoliczności gdańskiej zbrodni. Ujawni historię, osobowość i motywy spraw­cy z tego, co już wiadomo, wielokrotnego przestępcy. Być może potwierdzi się, że ten zamach nie miał wyraźniejszego podłoża politycznego, choć napastnik wykrzykiwał jakieś tego typu oskarżenia. Ale nawet gdyby to był „jedynie” indywidual­ny, odosobniony akt terroru, popełniony przez desperata czy człowieka niezrównoważonego, zabójstwo prezydenta Gdań­ska staje się poważnym ostrzeżeniem.

Po pierwsze, chodzi o nasz wewnętrzny kontekst. Atak na­stąpił w dniu finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Jurek Owsiak, zanim ogłosił, że„po tym, co się stało” rezygnuje z kierowania Fundacją WOŚP, w bardzo emocjonalny sposób przypomniał hejt, jakim on sam, Orkiestra i jej uczestnicy są ob­darzani co roku przed wielkim Finałem, także ze strony tzw. me­diów narodowych. Doszło już do tego, że TVP zaatakowała Owsiaka jawnie antysemickimi chwytami, choć kierownictwo telewizji oficjalnie odcięło się od tego przekazu. To zresztą bez znaczenia, bo - jak w ostatniej świątecznej „GW” zwracał uwagę znany dziennikarz Krzysztof Leski, przez kilkanaście miesięcy oglądający wytrwale „Wiadomości TVP” - najgorsza nie jest tam nawet bezwstydna manipulacja faktami czy nachalna pro­paganda; „najgorsza jest nienawiść. I język, w którym jest roz­siewana”. Co wieczór, mówi Leski, ogarnia go „niekończące się zdumienie”, że można wytaczać taką „beczkę z g...”. To, co przez ponad 20 lat było wielkim narodowym świętem dobroczynno­ści, solidarności, rozrywki, przyjaźni, zostało publicznie zbrukane, ubabrane w jakieś chore polityczne i ideologiczne interpre­tacje i pomówienia. Nie, nie oznacza to, że władza odpowiada za barbarzyński atak w Gdańsku, ale odpowiada za zarażenie tego święta agresją i lękiem. I to pierwsze ze „złych skojarzeń”.

Drugie dotyczy naszego wizerunku, a właściwie stereotypów, jakie dziś towarzyszą Polsce. Media światowe opatrywały dramatyczne obrazy z Gdańska oczywistym w takim przypadku komentarzem, że w Polsce doszło do ataku na „opozycyjnego prezydenta miasta” zadając często - równie naturalne dla wszyst­kich informacyjnych mediów pytanie - „czy w Polsce wzbiera fala przemocy?” Nawet jeśli odpowiedź brzmi „nie” w relacjach z Polski eksponowane są polityczne konflikty, a w krótkich tele­wizyjnych migawkach sprawiamy wrażenie kraju coraz bardziej chaotycznego, niebezpiecznego, który kipi złymi emocjami.
   Można oskarżać główne światowe media, że są liberalne, le­wicowe, jednostronne i co tam jeszcze, jednak żadna deklaracja polskiego rządu tego nie zmieni. Od trzech lat przekazy z Polski dotyczą ulicznych demonstracji i protestów, konfliktów z Unią Europejską w sprawie niezależności sądownictwa, ostentacyj­nych umizgów polskiego rządu wobec Donalda Trumpa czy, jak ostatnio, obrony przez polskie władze prawa do nieograniczo­nego wydobycia i spalania węgla. A teraz najgorsze: zabójstwo prezydenta miasta. Nie jesteśmy krajem o silnym, ugruntowa­nym historycznie wizerunku, gdzie taka zbrodnia byłaby „tylko” tragicznym incydentem. W medialnym i politycznym światku, który nie ma czasu na niuanse i chętnie posługuje się stereo­typami, spadliśmy do kategorii państw niestabilnych, nieprzy­jemnych, skłonnych do przemocy, sprawiających kłopoty sobie i innym. I będziemy za to płacić.

Sprawa trzecia. Paweł Adamowicz był, ze strony władzy, obiektem ataków, których natura od pewnego czasu już nie dziwi, ale w historii III RP jest mocno związana ze sposobem uprawiania i rozumienia polityki przez PiS. Chodzi o „kryminalizację opozycji”. To nie tylko tzw. sprawa Adamowicza, gdzie zawsze było więcej domniemań niż faktów, czy Donalda Tuska, na którego władza próbuje znaleźć jakikolwiek hak, od Amber Gold, przez udział w spisku smoleńskim, po „zbrodnię dyploma­tyczną”. O zdradę interesów Polski oskarżana jest cała opozycja; sędziowie są publicznie dyskredytowani i obrażani nawet przez prezydenta, a media i dziennikarze opozycyjni traktowani jako sprzedajni i „niepolscy”. Nawet pobicie byłego szefa KNF ważny polityk rządzącej formacji usprawiedliwiał zdaniem, że „nie zawsze przestępcy biją dobrych ludzi”. Jasne, polityka, szczególnie dziś, bywa brutalna i prymitywna. Ale posłuchajmy obecnych, bardzo przecież gwałtownych, sporów politycznych w Wielkiej Brytanii, Francji czy w Niemczech: gdzie rządzący oskarżają opozycję o zdradę stanu czy bez dania racji o najgor­sze przestępstwa? Nie, nie oznacza to, że władze odpowiadają za jakieś akty bandytyzmu wymierzone w osoby publiczne. Ale podnoszą poziom agresji i pogardy wobec polityków. Także wobec siebie.

Tego tragicznego wydarzenia nie da się oderwać od emocji, nie da wyłączyć rozmów między nami. Jeśli śmierć Prezydenta żąda od nas chwili ciszy, to w tym milczeniu, pochylając głowę, warto sobie zadać pytanie, czy całą winę możemy zatrzasnąć w celi razem z mordercą?
Jerzy Baczyński
4 Z

By wygrać wybory, PiS nie musi zdobywać nowych wyborców. Wystarczy, że choćby drobną część nie swoich wyborców uśpi. Swojego elektoratu nie straci, bo jest on cudownie odporny na wszystko, co tę partię powinno kompromitować.
   Zapewne w przyszłym tygodniu Jarosław Kaczyński zdecy­duje, czy pójść na wcześniejsze wybory Argument za - wyłażą na światło dzienne kolejne afery, od KNF po zarobki asysten­tek pana Glapińskiego. Argument przeciw - nic nie wskazuje na to, że na wyborcach PiS wszystkie te skandale, Misiewicze i Andruszkiewicze, SKOK-i i KNF robią wrażenie. Wydawa­łoby się, że o ile jakiś Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyż­szy czy KRS guzik wyborcę PiS obchodzą, więcej, czerpią oni radość z deptania tych instytucji; opluwania „kasty”, o tyle prywata, kolesiostwo i prostacka pazerność PiS-owskiemu ludowi się nie spodobają. Otóż nic z tego. W sondażach ani drgnie. Lud jest z partią na dobre i na złe, na wstydliwe i kom­promitujące. Prezes Kaczyński spokojnie może więc założyć, że jeśli suweren znosił wszystko ponad trzy lata, to i dziewięć miesięcy, które zostały do wyborów, wytrzyma.
   Posiadanie elektoratu wiernego wiernością, na jaką żadna inna partia w III RP liczyć nie mogła, jasno określa strategię na wybory. Nazwijmy ją w skrócie 4 Z - zamaskować, zmobili­zować, znieczulić i zawiesić.
   Zamaskować należy antyunijność i antyeuropejskość PiS. Zmobilizować trzeba własny elektorat. Znieczulić elektorat pozostały. Zawiesić wszystkie niepopularne decyzje z pod­wyżkami cen energii na czele. Byle do wyborów.
   Mobilizacja własnego elektoratu będzie prosta. Przejmo­wać zaś elektoratu innych partii wcale nie trzeba. Wystarczy, by jak najwięcej wyborców partii opozycyjnych zostało w do­mach. Wystarczy bez przerwy walić w liderów opozycji, szcze­gólnie w szefa PO, i wspomóc się w tym dziele koncesjonowaną opozycją, wybitnie życzliwie traktowanym przez PiS-owską propagandę Ruchem Biedronia. Z jednej strony ma być zjed­noczona prawica, z drugiej kłócąca się o miejsca na listach opozycja, wzięta w - pamiętamy tę grę ze szkoły - dwa ognie.
   O wyniku może zdecydować nawet kilkadziesiąt tysię­cy głosów, operacja zniechęcania przeciwników do udziału w wyborach jest więc kluczowa. Każdy, kto nie lubi PiS, a kto zostanie w domu, w praktyce zagłosuje na PiS. Przypomnijmy, że Trump został prezydentem nie tylko wskutek mobilizowa­nia własnego elektoratu, lecz także dzięki wyhodowaniu de­mokratom konkurencji w postaci wspieranych przez Kreml Zielonych i sponsorowanej przez Moskwę operacji zniechę­cania do udziału w wyborach Afroamerykanów, tradycyjnie popierających kandydatów demokratów.
   W dziele usypiania elektoratu opozycyjnego najważ­niejsza jest mobilizująca go kwestia europejska. Stąd, gdy Kaczyński spotyka się z Salvinim, mówi się o różnicach, po­mijając wspólnotę w dziele osłabiania Unii i jej niemiecko-francuskiego motoru. PiS-owskie media non stop szczują suwerena przeciw Zachodowi. Dla wyborców drugiej stro­ny są flaga europejska ; frazesy o „bijącym sercu Europy”. Dla nich są też ustępstwa wobec TSUE, którym towarzy­szy puszczanie oka do swoich, że jak wygramy jeszcze raz, to zrobimy, co chcemy.
   Maskarada ma służyć temu, by część wyborców nie pojmo­wała, że wybór, który przed nimi stoi, jest absolutnie funda­mentalny, a polexit trwa w najlepsze. W trzy lata PiS zrobiło z Polski zachowujący członkostwo w Unii kraj wschodni, bo do bólu wschodnia jest PiS-owska filozofia pojmowania pań­stwa i rządzenia. Państwem ma rządzić partyjna nomenkla­tura, naród jest ważniejszy od społeczeństwa, państwo ma być silne, a obywatel słaby. Opozycja, wolne media i sądy są brutalnie atakowane, oponenci są zdrajcami, partyjną propa­gandę robi się za pieniądze podatnika w publicznej z nazwy telewizji. Polskę oplata sieć kolesiowskich układów, coraz bardziej sprawiających wrażenie korupcyjnych. To toczka w toczkę model putinowsko-orbanowski. Wschód.
   Ten mentalny Wschód zdaje się jednak wielu ludziom pasować. Pytanie brzmi, czy zdoła się zmobilizować mentalny Za­chód, często rozmemłany i malkontencki, co często podsyca część mediów, jedne z naiwności i lenistwa, inne całkowicie świadomie.
   Kiedykolwiek by się odbyły wybory, swoje 37-38 proc. po­parcia PiS już ma. 37-38 proc. znowu da większość, jeśli tyl­ko druga strona znowu popełni kardynalne błędy. A egoizmu, egotyzmu, chorych ambicji i ambicyjek oraz narcyzmu jest po jej stronie naprawdę sporo. Jest na czym grać, jest co wyko­rzystywać, jest kogo na innych napuszczać.
   Swój zmobilizowany, gotowy na wszystko i wszystko wyba­czający elektorat PiS już ma. Reszta zależy od sukcesu opera­cji znieczulania oponentów. Gdy się powiedzie, PiS dostanie kolejne cztery lata. Ale wtedy już będzie bez znieczulenia.
Tomasz Lis

Dziki w Wiśle

Na jednym z rysunków Marka Raczkowskiego - z takich, co to mówią więcej niż pół gazety
siedzący za biurkiem jegomość tłumaczy: „Homoseksualizm to tylko wierzchołek góry lodowej. Prawdziwy problem to heteroseksualizm”. Święte sło­wa. Nigdy dość tropienia zboczeń i perwersji. Przy czym podstawa to odpowiednie podejście i rewolucyj­na czujność. Wtedy widać wyraźnie, że Obamowie z ca­łym tym mizianiem się, czułostkami i intelektualnym partnerstwem to chore lewactwo niszczące tradycyjne wartości, zaś gustujący w aktorkach porno ekspert od łapania za cipki Donald Trump to obrońca świętej ro­dziny i zdrowych chrześcijańskich wartości.
   Trochę podobnie jest z dzikami. Nie w tym rzecz, żeby wystrzelić ich 270 tysięcy, czyli 90 proc. popula­cji. Prawdziwy problem to, dlaczego zostawić tę jedną dziesiątą, zamiast wyrżnąć wszystkie? I pytania na mia­rę osiągnięć „dobrej zmiany”: dlaczego niby poprzestać na    dzikach?
Cały czas mamy niezałatwioną po dobrozmianowemu sprawę Puszczy Białowieskiej. Jej trwanie to obra­za suwerena w ogólności i każdego polskiego patrioty w szczególności. Co z tego, że wybijemy dziki, jeśli kasta nietykalnych żubrów będzie merdać sobie ogonkami, kpiąc z woli ludu i prezesa? Ta dzicz to zaraza! Powiedz­my to głośno i bądźmy konsekwentni. Sam przemiesz­kuję na granicy Warmii i Mazur i na co dzień mogę obserwować pałętające się w okolicy szkodnictwo. Rze­czone dziki. Chętnie podam namiar na legowisko loch: od dużej lipy po skosie w stronę grobu hrabiny jakieś 200-300 metrów. Łosie, jelenie, sarny, lisy i od chole­ry tego latającego i ćwierkającego gówna, myszołowy i inna zaraza, nawet bielik się trafi. Jakim prawem to jeszcze się snuje po kraju, w którym lud powstał z kolan.
   Musimy być śmiali, musimy być odważni. Oglądanie się na przeróżne kasty, pseudoelity, zgniły Zachód do niczego dobrego nie doprowadzi. To takie proste: ich wartości to nie są nasze wartości, koniec, kropka. Brzy­dzą się węglem i smogiem? Ich sprawa. Jeżeli są na tyle zniewieściali, że nie mogą pokasłać sobie trochę zimą, a coraz częściej wiosną, latem i jesienią, to najlepiej świadczy, że ich Europa jest martwa. My mamy w sobie wigor, my mamy siłę, my mamy wschodnią dzikość, i to taką dobrą, nie jak te dziki, my węgla mamy po kokar­dę i jak słusznie wyczytał nasz prezydent nocą w internetach, nie ma żadnego dowodu na związek działalności człowieka ze zmianami klimatycznymi. I dlatego, jak celnie podkreślił pan premier, cała Europa nas podzi­wia. Każdy chciałby być trendy i chodzić w masce prze­ciwgazowej w czas pokoju.
   Że śmiałe działania popłacają, pokazuje nam przykład stadniny koni arabskich w Janowie Podlaskim. Totalna opozycja, łże-elity i samozwańczy „eksperci” ostrze­gali nas, by nie „niszczyć” tego, co wedle nich „świet­nie funkcjonuje”, „przynosi chlubę Polsce”, „cieszy się międzynarodowym prestiżem” i kierowane jest przez „świetnych fachowców”. Czyli jak w soczewce służalcza mentalność kondominium, łaszenie się do europejskie­go pana i słuchanie rozkazów z Berlina. A my powie­dzieliśmy: dość! Nikt nie będzie mówił suwerenowi, jak ma siodłać klacz! Przecięliśmy ten węzeł niemożności, zniszczyliśmy końską hydrę. Niech araby wracają do Arabii, rozpirzyliśmy w pył ich księstewko, tak się wsta­je z kolan, dzisiaj Janów Podlaski, jutro cały kraj.
   Pobudzającego przykładu dostarczyło również śro­dowisko kibiców wyklętych skupione wokół Wisły Kra­ków. Połączyli twórczo opiewany przez prezydenta Dudę stadionowy patriotyzm, kulturę fizyczną i nowa­torskie metody zarządzania, wprowadzając legendarny klub na niespotykany wcześniej poziom. Na który warto dźwignąć nudziarski do tej pory Narodowy Bank Polski.
   I tak należy działać, z rozmachem i świadomością, że możemy nie tylko zbudować własną potęgę, ale ocalić chylącą się ku upadkowi Europę. Więc dość mazgajenia się, robimy drugie podejście i zmieniamy to absurdalne europrawo o rzekomej „przemocy domowej”. Na jego miejsce wprowadzamy program Wpierdol+ zastopowa­ny ostatnio przez gender i lewactwo, ale idziemy o krok dalej. Nie tylko pierwszy łomot spuszczony małżonce lub dzieciakowi pozostanie bezkarny, lecz w ogóle wara wszystkim od tego, co się dzieje w świętej polskiej rodzi­nie. Ale najpierw weźmiemy się za dziki.
Marcin Meller

Czarny budyń

Śnieg biało-czerwony, można powiedzieć w barwach naro­dowych. To, co rząd nazywa walką z afrykańskim po­morem świń, jest po prostu bezmyślną jatką. O skutecznej dezynfekcji nie ma co śnić, bo to żmudna i kłopotliwa dłubanina, no i koszty. Gołe ręce myśliwych ładują więc martwe zwierzęta na przyczepy, krew skapuje, psy po niej biegają, jeżdżą po niej samocho­dy. Buty licznych uczestników też są poplamione. A propos, w gwarze myśliwych polowanie nazywa się pozyskiwa­niem. Tym razem pozyskiwanie - nowych terenów epide­mii - należy do wirusa ASF. Jeżeli może go przenieść kleszcz, to co tu mówić o sznurowadle przy bucie myśliwego. Swoją drogą ciekawe, co się dzieje z zastrzelonymi dzikami, jak są utylizowane, bo o tym się nie mówi. Optymistyczne przypuszczenia pozwalam sobie pozostawić naiwnym.
   Myślenie ma kolosalną przyszłość - śpiewaliśmy ponad 60 lat temu w Studenckim Teatrze Satyryków. Dziś bez­myślność ma kolosalną przyszłość i nikt o tym nie śpiewa, bo to jest nasza codzienność. Patrzę na dumnego z siebie ministra Błaszczaka i aż mu zazdroszczę. Chciałbym choć pięć minut tak się czuć, jak on się czuje przez całe życie. W Białce Tatrzańskiej stoi sobie ten mąż stanu, a za nim narciarze zjeżdżają z góry i myślą, że wojna. Czyżby Czesi na nas napadli? A tu skąd, przeciwnie, pisowska walka o pokój. Pokaz sprzętu brygady powietrznodesantowej, ostre strzelanie w specjalnym kontenerze i obowiązko­wy zachwyt nad podawaną grochówką. Zaś w autobusie mobilny zespół rekrutacyjny zachęca, by narciarze wstę­powali do wojska. Po co masz jeździć jak Andrzej Duda, skoro możesz bronić ojczyzny. Dlaczego w czasie ferii namawia się dzieci, aby szły w kamasze, to już tajemnica wojskowa pana ministra. Latem pewnie zobaczymy go, jak wraz z autobusem pływa po mazurskich jeziorach i zachęca wędkarzy: rzuć spinning, weź karabin. A złota jesień na Mie­rzei Wiślanej odcinanej od Polski.
   Ponieważ za 11 lat węgiel ma być zakazany w Europie, rząd postano­wił władować 6 mld zł w budowę nowej elektrowni wę­glowej. Zaszczycona perspektywą tej trującej inwestycji Ostrołęka odpowiedziała, że, niestety, nie ma miejsca. Ale od czegóż mamy premiera i ministra energetyki Tcho­rzewskiego? W niecałą godzinę oficjalnie ukradli pół są­siedniej gminy i miejsce się znalazło. Przy okazji wycięto kawał lasu, splantowano wielki teren i na razie to wszystko. Dwie koparki jeżdżą po tych hektarach w tę i we w tę, uda­jąc, że roboty idą pełną parą. Elektrownia, która na starcie przyniesie ok. 3 mld zł strat, będzie te straty powiększać i do kilkudziesięciu miliardów dojdziemy szybciej, niż się Tchorzewski spodziewa. To ostatnie zdanie jest głupie, bo minister niczego się nie spodziewa. Więcej, nie może pojąć, dlaczego międzynarodowe banki odmówiły kredy­tów na ten smrodliwy czarny budyń. Uznał, że to z powodu niezrozumiałej mody na energetykę bezemisyjną.

Ministra Tchorzewskiego wspiera swoją wiedzą An­drzej Duda, który nie rozumie, dlaczego miliony lat temu w Polsce były raz tropiki, raz zlodowacenia, a tym­czasem człowieka wtedy w ogóle nie było. Dlaczego więc teraz, nas - szczególnie Polaków - czepiają się jacyś mądrale? My mamy węgla na 200 lat, mówił prezydent na szczycie klimatycznym w Katowicach, a palimy wę­glem rosyjskim, bo musimy go od Putina kupować.
   Jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że podczas finału WOŚP prezydent Gdańska Paweł Ada­mowicz został trzykrotnie pchnięty nożem na scenie. Stan Rzeczpospolitej jest rozpaczliwy.
Stanisław Tym

Spojrzenie w lustro

Prawie miesiąc przerwy w kontakcie z czy­telnikami powoduje u felietonisty - o czym nie wiedziałem - potworny ból i tęsknotę. Z tym większą radością wracam i nie zważając na wspomniany ból, dzielę się obserwacjami i tema­tami, których mój kraj dostarcza mi każdego dnia. Jestem pełen współczucia dla rządzących, którym chęć utrzymania władzy przysparza coraz więcej kłopotów. Nie mam zamiaru wyśmiewać się z pań dyrektorek w Narodowym Banku Polskim. Nie za­zdroszczę im wynagrodzenia i próbuję sobie wyob­razić, jak wielka ciąży na nich odpowiedzialność. Po konferencjach prasowych prezesa wiemy już, że opieka nad nim i jego niezależnością nie jest łatwa. Ja na przykład nie podjąlbym się tej opieki nawet za tysiąc razy większe pieniądze. Dyskusja, czy gdyby wspomniane panie zarabiały mniej, to prąd byłby tańszy, nie jest dyskusją przynoszącą chlubę posłom i senatorom.
   Z optymizmem patrzę na budowę osi polsko-włoskiej. Z tego, co wiem, włoskie firmy wygrywają u nas bardzo wiele przetargów, po czym od nich odstępu­ją, co wprawdzie oddala terminy zakończenia róż­nych inwestycji w nieskończoność, ale też sprzyja wielkim oszczędnościom, pozwalającym na groma­dzenie w NBP coraz większych rezerw, wydawanych tylko częściowo na prowadzenie tej instytucji.
   Tytuł Kreatora Kultury dla Krystyny Jandy po­winien być motywacją dla wszystkich twórców w naszej codzienności. Mówimy nie tylko o wielkiej artystce, ale przede wszystkim o kręgosłupie moral­nym, odwadze, wyrazistości poglądów i przykładzie dla tych wszystkich twórców, którzy nie zabiera­ją głosu, przyglądając się, jak jakiś zakompleksiony techniczny niszczy wszystko to w kulturze, z czego moglibyśmy być dumni.
   Podejmując artystyczne działania, zastanówcie się, drogie koleżanki i koledzy, czy chcecie legity­mizować działania prymitywnych nieudaczników i występować na sylwestrze marzeń, czy wolicie w ramach artystycznej wolności móc bez wstydu przejrzeć się w lustrze.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Obowiązek pamiętania

W ubiegłym tygodniu uprawomocnił się wyrok Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie ekshumacji ciał Arkadiusza Rybickiego i Leszka Solskiego, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. Trybunał przyznał rację rodzinom tragicznie zmarłych, uznając, że ekshumacje dokonane wbrew ich woli naruszyły artykuł ósmy Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, gwarantujący prawo do poszanowania życia prywatnego i rodzinnego. Najbliżsi mojego przyjaciela Arama Rybickiego mówią, że wyrok przyniósł im bardzo gorzką satysfakcję. Zło zostało nazwane złem, ale skarga, jaką Mał­gorzata Rybicka złożyła do Trybunału Praw Człowieka na państwo polskie, miała zapobiec bezsensownej i bezdusznej decyzji polskiej Prokuratury Krajowej o przeprowadzeniu ekshumacji ciała jej męża pomimo sprzeciwu rodziny. Ten cel nie został osiągnięty. Prokuratura Krajowa nie czekała na wyrok Trybunału Praw Człowieka i przeprowa­dziła ekshumację. Zadała wielki ból jego rodzinie i bliskim, zmuszając ich do ponownego przeżywania żałoby, a wyniki ekshumacji nie przyniosły nic nowego w sprawie ustalenia przyczyn śmierci.
   Dobrze pamiętam dzień 14 maja ubiegłego roku, w którym zgromadziliśmy się wokół rodziny Arama Rybickiego na gdańskim cmentarzu Srebrzysko, aby być razem w tej trudnej chwili i wyrazić nasz protest. Było kilkaset osób. Zostaliśmy oddzieleni od grobu szpalerem żandarmerii i policji, ale także „murem” złożonym z kilku autokarów, które zasłaniały grób. Za tym murem wydobywano trum­nę człowieka, który dobrze zasłużył się Polsce, jako działacz opozycji demokratycznej w PRL i polityk w wolnej już Rzeczpospolitej.
   Czuliśmy, że prawdziwy mur oddziela nas od ludzi, którzy spo­wodowali, że znowu polski aparat państwowy: prokuratura, policja i żandarmeria, służą złej sprawie. Zakłócają spokój zmarłych i zadają ból żywym.
   Lista grzechów obozu politycznego, który objął władzę w na­szym kraju w 2015 r., jest długa. Jednak dwa uważam za najcięższe: dążenie do zniszczenia niezależności władzy sądowniczej i cyniczną grę katastrofą smoleńską.

W ostatnich miesiącach propaganda obozu władzy wyraźnie wyciszyła wątek smoleński. Wątpię, aby przed tegorocznymi wyborami parlamentarnymi powrócił on jako jedna z kluczowych spraw w kampanii wyborczej Prawa i Sprawiedliwości. Przede wszystkim z dwóch powodów. Pierwszym jest porażka Prokura­tury Krajowej w poszukiwaniu dowodów czy chociażby poszlak na uprawdopodobnienie tezy, że katastrofa smoleńska była wyni­kiem zamachu. Drugim powodem jest obawa przed wysuwaniem na pierwszy plan Antoniego Macierewicza, głównego propagatora tezy o zamachu smoleńskim. Sądzę, że PiS - podobnie jak było w kampanii wyborczej w roku 2015 - także w tegorocznej będzie starał się go nie eksponować, by nie odstraszać wyborców, kierują­cych się zdrowym rozsądkiem.
   Być może obecnej władzy byłoby na rękę, abyśmy zapomnieli o wyczynach komisji Macierewicza i wypowiedziach czołowych po­lityków PiS-u, z Jarosławem Kaczyńskim włącznie, stwierdzających, że katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem była zbrodnią.
   Jednak naszym obowiązkiem jest pamiętać. Przecież ostatnim sło­wem polskiej instytucji państwowej w sprawie katastrofy smoleńskiej jest tzw. raport techniczny Podkomisji ds. Ponownego Zbadania Wy­padku Lotniczego pod Smoleńskiem, powołanej decyzją ówczesnego ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza. Opublikowany w kwietniu 2018 r., wskazuje on serię wybuchów jako przyczynę kata­strofy prezydenckiego samolotu. Nie pada w nim słowo zamach, ale jest oczywiste, że właśnie o zamach chodzi w tym raporcie.
   Nie powinniśmy zapomnieć o dezawuowaniu przez obecne wła­dze wyników prac państwowej komisji Jerzego Millera, składającej się z wybitnych fachowców, i o ich szykanowaniu i podważaniu kom­petencji. Podobny los spotkał prokuratorów Prokuratury Wojskowej, którzy badali katastrofę smoleńską, których prace były na ukończe­niu. Wykluczały zamach jako przyczynę katastrofy. Nie możemy też zapomnieć, że decyzja Prokuratury Krajowej, a faktycznie Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry, o przedłużeniu śledztwa była decyzją polityczną, a nie wynikającą z przyczyn merytorycznych. To w jej wyniku cierpiały rodziny ofiar katastrofy, które nie chciały eks­humacji swych bliskich.

Bardzo głęboki podział narodu uważam za najpoważniejszy obec­nie polski problem. Do tego podziału przyczyniło się wiele dzia­łań obecnego obozu władzy. Żadne z nich nie odegrało tak fatalnej roli, jak głoszenie tezy o złowrogim spisku zawiązanym przez Putina i Tuska na zgubę prezydenta Polski i towarzyszącej mu w drodze do Katynia delegacji. Jej najbardziej negatywnym skutkiem było powstanie dość licznej grupy rodaków naprawdę odczuwających nienawiść i pałających żądzą zemsty na innych Polakach - rzeko­mych winowajcach śmierci prezydenta i reprezentacji elity naszego państwa. W oczach tych ludzi polityczni przeciwnicy przestali być uczestnikami tej samej wspólnoty narodowej, ale stali się zdrajcami, zasługującymi na pogardę i karę.
   Z przyczyn politycznych - dla konsolidacji własnego obozu i nadania mu nimbu męczeństwa - wywołano bardzo złe emocje.
Z premedytacją przekreślono szansę na to, aby wspólnie przeżywa­na żałoba przyczyniła się do odbudowania wspólnoty. Ten zły cel zo­stał osiągnięty, ale za jaką cenę? Bardzo wysoką. Płacimy ją wszyscy jako naród. Najwyższą jednak płacą rodziny ofiar katastrofy smoleń­skiej, których prawa zdeptano, a wolę zlekceważono.
   Dobrze się stało, że Trybunał Praw Człowieka wydał precedenso­wy wyrok. Polskie władze, nie wnosząc od niego apelacji, pośrednio przyznały, że jest on słuszny. Powinien dodać sił ludziom, którzy nie chcą biernie znosić łamania ich praw przez obecne władze naszego państwa. Dla tych ostatnich niech będzie głosem przestrogi - nie wszystko wam wolno.

Postscriptum

Stała się rzecz straszna. Paweł Adamowicz, prezydent Gdańska, padł ofiarą zamachu tuż po tym, jak dziękował gdańszczanom zgromadzonym na Długim Targu za ofiarność okazaną podczas zbiórki na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Nie przeżył. Był dla mnie nie tylko postacią publiczną, ale także od wielu lat - przyjacielem.
Paweł Adamowicz był człowiekiem bardzo autentycznym. Nie było w jego przypadku rozdźwięku między postacią publiczną i prywatną. Był człowiekiem szlachetnym, odważnym, wiernym w przyjaźni, zakochanym w Gdańsku, który tak wiele mu zawdzięcza. Należał do pokolenia, które wzrastało w czasach Solidarności, i do końca pozostawał wierny temu, co było najlepsze w jej dziedzictwie.
Doceniał wolność odzyskaną przez Polskę. Wielkim szacunkiem darzył twórców III RP. Państwa, które budowaliśmy od 1989 r., nie uważał za idealne, ale traktował jako własne. Ani chwili nie wahał się, aby stanąć w obronie jego praw, a zwłaszcza konstytucji. Wybory na prezydenta Gdańska, które triumfalnie wygrał w listopadzie ubiegłego roku, w bardzo trudnych okolicznościach, dały mu dużą satysfakcję, dodały energii i optymizmu. Moim zdaniem miał moralny i polityczny format, aby odegrać ważną rolę w polityce ogólnopolskiej. Ze swoimi talentami i charakterem był jej bardzo potrzebny.
To, co się stało, to nie tylko dramat jego rodziny i bliskich. To nie tylko dramat Gdańska. To dramat Polski i być może ostatni moment, aby z wielką powagą zastanowić się nad stanem naszej Ojczyzny.
Aleksander Hall

Ludzie bez skazy

Mam przed sobą jeszcze sześć godzin jazdy pociągiem. Nie jest to pendolino, zwykły po­spieszny pociąg, ale od razu wychwytuję draż­niący moje ucho brak stukotu kół. W ostatnich latach nie podróżuję tak dużo jak kiedyś. Wcześniej wsłuchiwałem się w rytm wygrywany na szynach jak w mantrę, czekałem na rozjazdy w okolicy większych miast, gdy tory rozmna­żały się gwałtownie w wielką pajęczynę i wtedy koła gra­ły przepiękne solówki, jakby wyrwane z filmu „Whiplash”. A teraz nic. Jako rekompensata za oknem przesuwają się majestatyczne elektrownie wiatrowe, których dla odmia­ny kiedyś nie było. Stoją dumnie, nie kopcą, myśliwi do nich nie strzelają, wszystko przed nami.
   Piszę ten felieton pod wpływem rozmowy z pew­ną niezwykle przeze mnie poważaną osobą. Nie daje jej spokoju sprawa pedofilii w Kościele. Mnie też nie daje. Więc ona myśli, jak zmienić prawo, by już nikt nigdy nie skrzywdzi! dziecka, wykorzystując magiczną moc sutan­ny. A jak już się zdarzy - by nie mógł ukryć grzechu za okładkami świętych ksiąg i nie postponował ofiar aro­ganckimi przemowami, płynącymi spod purpurowych czapeczek. I wreszcie - co oczywiste - by skrzywdzeni dostali zadośćuczynienie moralne i finansowe. Oczeki­wania proste jak linia prosta.
   Dotychczas nie wypowiedziałem się na temat Henryka Jankowskiego. Moja waga ma dwie szalki i obie potrze­bują stosownych ciężarków. Gdy pojawiły się pierwsze oskarżenia o molestowanie dzieci, przypomniałem go sobie, jak pojawił się przed bramą stoczni - setki strajku­jących modliły się głośno wraz z nim, co po raz pierwszy w historii pokazały komunistyczne media. Nikt nie wie, jak wielkiej determinacji dodało to wydarzenie stocz­niowcom. Może dzięki temu wygrali strajk i wolną Pol­skę? Kolejna migawka jest już mniej radosna. Podczas wizyty Margaret Thatcher w Polsce w 1988 roku prałat podjął brytyjską premier obiadem, na którym królowały bażanty w jakiejś nieziemskiej wersji, z szafranem i Bóg wie czym jeszcze. Zwykli Polacy nie mieli wtedy co do garnka włożyć, jeszcze rok później mięso było na kart­ki. Przepych tej kolacji został dokładnie opisany i budził mój niesmak. Ale o pedofilii jeszcze nie było mowy.
   W uszach mi dzwoni głos biskupa Tadeusza Pieron­ka, który na pytanie o skandale seksualne, wypływają­ce na światło dzienne, odpowiedział krótko: „Widziałem w Kościele gorsze rzeczy”. I tu zaczyna się problem. „Wi­działem gorsze rzeczy”. Jakie? Czy poinformował o nich prokuraturę? Interweniował u zwierzchników? Prze­strzegał młodych ludzi w swoich homiliach? Jestem wielkim fanem Pieronka, ale zastanawiam się, jakby się potoczyło wiele spraw i życiorysów ofiar, gdyby nie zmil­czał w najważniejszym momencie. I gdyby nie zmilczeli inni uczciwi ludzie. Może drapieżnik by zbastował?
   Bohater polskiej historii, Bogdan Borusewicz, po 40 niemal latach od sierpniowego strajku dziś mówi nag­le: „Pojawił się przed stocznią nie wiadomo skąd i mówił tak, jakby mu esbecja napisała całą przemowę. Dla wszystkich to było podejrzane”. Dziś wiemy, że ksiądz Jankowski został zarejestrowany jako kapuś, ale wte­dy Borsuk milczał. Całkiem możliwe, że niektórzy zda­wali sobie sprawcę z wielu niecnych uczynków kapłana, w tym nawet pedofilii, ale milczeli, bo uznali, że nie wol­no siać oskarżeń pod adresem prominentnego przed-
stawiciela Kościoła, podważać mocy misterium podczas strajku i siły Matki Boskiej w klapie Lecha Wałęsy Mil­czenie strategiczne - rozumiem. Ale czy to milczenie nie dodało księdzu poczucia bezkarności? Dziś Zbyszek Bu­jak mówi: „Wszyscyśmy widzieli, co się dzieje, choćby po wyglądzie jego sypialni i łazienki [były różowe - Z.H.], ale o pedofilii żeśmy nie wiedzieli”. Wtedy jednak niko­go nie ostrzegał.
   Michał Wojciechowicz jest ofiarą prałata Jankowskie­go. Miał 16 lat, gdy przyszedł do parafii po pomoc i do­rwały go wężowate ręce prałata. „Mnie nie chodzi o tego księdza, mnie chodzi o mnie. O moje życie. Jeśli nie zli­kwidują jego pomnika, to sam go zburzę. Zainicjowałem akcję mającą na celu powstanie komisji prawdy i zadość­uczynienia niezależnej od parlamentu i Kościoła. Zło­żymy ten projekt w Sejmie jako ustawę obywatelską. Ta komisja powstanie, nie ma odwrotu”. W tym momencie mój odważnik huknął o podłogę razem z szalką.
   Pociąg pędzi bezszelestnie. Można być bohaterem z pogmatwaną przeszłością, każdy coś w życiu nabroił, ale złamanie życia niewinnym młodym ludziom, gwał­cąc ich moralnie i fizycznie, tego przestępstwa odpuścić nie można.
Zbigniew Hołdys

Dyplomacja w gronostajach

Od czasu, kiedy ponad pół wieku temu na­pisałem felieton „Pa­lant” (1967 r.), o obro­nie pracy doktorskiej na temat tej gry (na Uniwersytecie im. Bolesława Bie­ruta we Wrocławiu), moją ulubioną lekturą są recenzje prac i dorobku kandydatów do stopni naukowych. W ten sposób leczę swój kompleks magistra. Miło patrzeć, jak recenzenci przeżywają istne katusze, rozpięci pomiędzy tym, co myślą, a tym, jak głosują. Oto (za tygodnikiem „Wprost”) fragment recenzji księdza profesora Mariana Nowaka (KUL) z rozprawy habilitacyjnej kandydatki PiS na rzeczniczkę praw dziecka: „Autorka wkracza w nie­zrozumiały zresztą język (...) wykorzystując stanowiska wybranych teologów lub teksty bezpośrednio z Pisma Świętego czy Katechizmu, wypowiada zdania brzmiące jak swoisty przekaz Bożej woli, gdy pisze: »Z jakże wielką miłością i pieczołowitością Bóg powołuje każdego czło­wieka do życia. Jakpragnie by jego dzieło się rozwijało«”.
   Prof. Anna Kruk (UW) napisała: „...nieco wbrew sobie (! - Pass.) wnioskuję pozytywnie (...) chociaż z mojego punktu widzenia (kandydatka) nie do końca spełnia wymagania wynikające z ustawy”. Rozterkę przeżywała także prof. Maria Mendel (UG), która „ma trudność”, by (w kandydatce) dostrzec przyszłego profesora tworzące­go własną szkołę naukową, promującego młode kadry naukowe itd. Ale głosuje... „za”.
   Ciekawą lekturę „w tym temacie” stanowią opinie na temat dorobku dra hab. Andrzeja Zybertowicza, pro­minentnego socjologa IVRP w związku z postępowaniem
tytuł profesora. Autor opinii, prof. Szymon Wróbel (PAN), najpierw nie szczędzi wyrazów uznania książce Zybertowicza „Przemoc i poznanie: studium z nie-klasycznej socjologii wiedzy” (1995), „przełomowa” i „słusz­nie uhonorowana”, ale potem do tej łyżki miodu dodaje beczkę dziegciu: „Niestety, od tamtej pory, czyli od czasu swojej habilitacji, Andrzej Zybertowicz stawał się auto­rem coraz bardziej publicystycznym i populistycznym”. W osobie kandydata nastąpiło „zniewolenie poznania przez politykę”. Prof. Wróbel „nie podziela pochopnych i niezbyt głęboko przemyślanych tez”, nie podoba mu się „schematyczny i gazetowy dyskurs”. Zybertowicz w swo­jej książce „powtarza narracje dawno już wypowiedziane albo doprowadza te narracje do postaci jawnie operet­kowej”. „Zamiast przeanalizować, epatuje czytelnika”. „Milczenie Autora w tych wszystkich kwestiach jest tak przejmujące, że aż żarliwe”.
   Pracę naukową kandydata profesor Wróbel ocenia „kry­tycznie”, natomiast jego dorobek organizacyjny i dydak­tyczny „więcej niż pozytywnie”. Zaś co do jego działalności publicznej (doradca Komisji Weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych, doradca premiera Kaczyńskie­go, prezydentów Lecha Kaczyńskiego i Andrzeja Dudy) to mamy tu do czynienia z „intelektualistą publicznym, świadomym swoich interesów i pełnionych ról, a co za tym idzie zobowiązań politycznych”. Konkluzja prof. Wróbla jest jednak zaskakująca: „Raz wyzwolona wola stania się profesorem jest nie do zatrzymania. Jeśli Andrzej
Zybertowicz uznał, że są powody, by przyznać mu profesurę, to za­pewne tak jest. (!! - Pass.). Reasu­mując i biorąc pod uwagę obszerny, wielokierunkowy, kontrowersyjny, pohabilitacyjny dorobek badawczy dra hab. Andrzeja Zybertowicza, Jego niewątpliwe osiągnięcia w zakresie dy­daktyki oraz rozległą, daleko wykraczającą ponad przyjęte standardy, aktywność organizacyjną, opowiadam się za”.
   Prof. Aleksander Manterys wysoko ocenia rozprawę habilitacyjną Zybertowicza, jednak w dalszej jego twór­czości dostrzega „pewne przerysowanie”, nadmierny nacisk kładziony na „dziedziczone” mechanizmy pań­stwa policyjnego, rolę tajnych służb, sieci interesów i władzy „agentów” starego reżimu.
   Opinia prof. Manterysaroi się od sformułowań, które trudno uznać za entuzjastyczne, „trudno mówić o no­watorstwie... niekoniecznie podzielam logikę tego ro­zumowania. .. pewien niedosyt pozostaje, ale kandydat konsekwentnie realizuje własny program badawczy”. Z wieloma diagnozami bym się nie zgodził, ale Zyber­towicza cechuje odwaga intelektualna, być może i bra­wura, ale podejmuje fundamentalne zagadnienia (...). Wiatach 1997-2017 wygłosił blisko sto referatów, posiada zmysł organizacyjny, potrafi skupić wokół siebie mło­dych współpracowników, sprawdził się na stanowiskach kierowniczych w nauce. „Nie oceniam jego poglądów; konstatuję jedynie sporą i znajdującą szeroki odzew ak­tywność” - pisze prof. Manterys. Jednak konkludując jest „za”. Kolejny profesor Lech W. Zacher (Akademia Koźmińskiego) w krótkiej, zaledwie 3-stronicowej, opi­nii omawia dorobek kandydata i „z pewnością” jest „za”.

Prof. Marcin Król (UW) jest bardziej krytyczny, ale też... „za”. Za najlepszą pracę kandydata uznaje „Przemoc i poznanie”, wciąż ważną i czytaną. „Wszystkie następne i nieliczne prace naukowe Andrzeja Zybertowicza mają znacznie mniejszą rangę”. Ta myśl powraca i w pozo­stałych opiniach: kandydat zapowiadał się obiecująco, z czasem jednak obniżył loty, zboczył w stronę polityki, organizacji, dydaktyki i publicystyki. „Uważam pole­mikę z wnioskami Zybertowicza za niemożliwą” - pisze prof. Król. Praca jest spóźniona, „i tak jednak spełnia aka­demickie warunki, aczkolwiek wnioski w niej zawarte są, delikatnie mówiąc, dziwaczne”. Prof. Król nie ma nato­miast najmniejszych wątpliwości, że Zybertowicz zgroma­dził wokół siebie grono młodych uczonych, w tym dokto­rantów, o których się troszczy. Dobrze pokierował kilkoma grantami, socjologia toruńska „wiele mu zawdzięcza”.
   Wreszcie pointa: „Opinia moja jest wyjątkowo krót­ka, ponieważ przedstawione do oceny prace naukowe są nieliczne, a ich konkluzje na tyle niedopracowane, że trudno o polemikę. Jednak prace te są. Andrzej Zy­bertowicz kandyduje do tytułu profesora i trudno mu podstaw do takiego zamiaru odmówić. Przy wszystkich zatem zastrzeżeniach opowiadam się za nadaniem An­drzejowi Zybertowiczowi naukowego tytułu profesora”.
   Kto jest przeciw? Nie widzę, nie słyszę.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz