Czy zauważymy, że pali się czerwone światło? Nikt nie
ma siły na tyle hejtu
Morderca Pawła
Adamowicza szukał poklasku, chciał zaistnieć. Nie wiem, czy był nafaszerowany
nienawiścią, czy tylko obłąkany, ale tej zbrodni nie można skwitować
zawołaniem: "Ciszej nad tą trumną". Ktoś jest za nią odpowiedzialny
Ta zbrodnia nie była przypadkowa. Została zaplanowana z
zimną krwią, ciosy zadano precyzyjnie i z olbrzymią siłą. Morderca prezydenta
Pawła Adamowicza wykrzyczał na scenie: „Nazywam się Stefan, siedziałem
niewinnie w więzieniu, PO mnie torturowała, dlatego zginął Adamowicz”. Szukał
poklasku, chciał zaistnieć. Nie wiem, czy był nafaszerowany nienawiścią, czy
tylko obłąkany, ale tej zbrodni nie można skwitować zawołaniem: „Ciszej nad tą
trumną”. Ktoś jest za nią odpowiedzialny.
Paweł Adamowicz przed atakiem wypowiedział piękne słowa: „To
jest cudowny czas dzielenia się dobrem, jesteście kochani, Gdańsk jest
najcudowniejszym miastem na świecie”. Po raz 27. grała Wielka Orkiestra
Świątecznej Pomocy. Ale tym razem zabrzmiała inaczej. Cios w serce prezydenta
ugodził również w serca wielu Polaków, którzy radośnie przez lata zbierali
pieniądze dla dzieci i osób starszych.
WOŚP to idea Jerzego Owsiaka. Niestety, przez lata był niszczony.
Zazdroszczono mu sławy i nie wierzono, że ktoś bezinteresownie może czynić
dobro dla innych. Oskarżany był o złodziejstwo, musiał się tłumaczyć z tego,
jak wygląda jego mieszkanie. Hańba. Ci politycy, którzy mają teraz na ustach
piękne słowa, powinni spojrzeć w przeszłość i przypomnieć sobie, jak traktowali
Owsiaka, a poprzez niego tysiące wolontariuszy, którzy rośli wraz z Orkiestrą.
Jurek nie wytrzymał, rozsypał się, postanowił odejść. Nikt nie ma siły na tyle
hejtu.
Paweł Adamowicz był określany jako homopropagator,
przygotowano dla niego polityczny akt zgonu za to, że wraz z innymi
prezydentami podpisał deklarację w sprawie uchodźców. Chciał przekonać
społeczność Gdańska do swojej idei. I choć połowa była przeciw, również wielu z
nich wybrało go po raz kolejny na prezydenta miasta. Za to jeden z księży na
łamach prawicowego portalu tak powiedział o Adamowiczu: „Niech sobie przyjmie
do domu uchodźców, to gra polityczna, cynizm, śmieszność, bezprawie, metoda
walki z rządem. Zwycięstwa nie wróży, ale tumult i kurz bitewny zostaje”.
Ksiądz profesor wie, że mówię do niego. Widocznie ksiądz profesor nie słucha
papieża Franciszka.
Paweł Adamowicz nie mógł się pogodzić z tym, że prokuratura
umorzyła śledztwo w sprawie politycznych aktów zgonu. Zabolało go to mocno,
napisał: „Czy podobnie by się zachowała, gdyby dotyczyło to Jarosława
Kaczyńskiego albo Andrzeja Dudy?”. Prezydenci miast postanowili walczyć z tym
plugawym barbarzyństwem autorstwa Młodzieży Wszechpolskiej, ale prokuratura
stwierdziła, „że nie stanowiło żadnego zagrożenia”.
Jacek Jaśkowiak, prezydent Poznania, powiedział: „Paweł nie
zdążył podpisać odwołania. Mam je teraz przed sobą, ponieważ jestem jednym z
pokrzywdzonych”. I cytował fragment pisma, którego nie wyśle już Adamowicz: „W
ocenie pokrzywdzonego prokuratura nie powinna podchodzić obojętnie do tego
rodzaju działań, gdyż prowadzą one do brutalizacji życia politycznego w Polsce.
Jeśli prokuratura nie podejmie działań w tego rodzaju sprawach, to niedługo
mogą się pojawić w przestrzeni publicznej polityczne wyroki śmierci”.
Teraz politykom, mediom i prokuraturze powinno się wreszcie
zapalić czerwone światło. Powinni położyć kres barbaryzacji życia politycznego.
Ale czy coś się zmieni?
Kiedy prezydenci chcą pokazywać dzieciom na lekcjach, czym
jest nienawiść, już odzywa się Ordo Iuris z protestem, że wychowanie należy do
rodziców. Kiedy jest minuta ciszy w Sejmie ku czci Pawła Adamowicza, Jarosław
Kaczyński z wicemarszałkami się spóźnia. Przypadkowo? Na sesji rady w Łodzi
podczas minuty ciszy jest tylko jeden radny z PiS. Przypadkowo? Gdy słyszę
ministra spraw zagranicznych, który mówi o Tusku, że jest reprezentantem
Niemiec, to przypomina mi się, że o Adamowiczu również mówiono, że jest
Niemcem.
Na stadionie Legii wisiał niegdyś wielki transparent, na
którym grożono szubienicą między innymi mnie, Tomaszowi Lisowi i Ryszardowi
Petru. Co zrobiła prokuratura? Uznała to za publicystykę. A ci, którzy trzymali
transparent, tłumaczyli, że nie wiedzieli, co jest napisane, bo widzieli go do
góry nogami.
Ludzie, opamiętajcie się!
Monika Olejnik
Pojednania nie będzie. Festiwal wyborczy będzie się
odbywał w emocjach dotychczas w Polsce nieznanych
Kilka kurtuazyjnych
gestów po śmierci prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza to nie sygnały o zmianie
kursu Prawa i Sprawiedliwości. To kontynuacja już wcześniej przyjętej strategii
przed zbliżającym się trójskokiem wyborczym.
Rząd wysłał samolot po żonę Pawła Adamowicza, minister
Brudziński zaczął ścigać trolli, premier Morawiecki powołał Aleksandrę
Dulkiewicz, zastępczynię zamordowanego prezydenta, na komisarza, a prezes
Kaczyński zapowiedział, że partia nie wystawi kandydata w gdańskich wyborach
uzupełniających. Ale już wcześniej PiS zaczął stroić się w szaty umiarkowanej
siły politycznej i schował swoich najbardziej kontrowersyjnych ludzi:
Macierewicza, Pawłowicz i Tarczyńskiego. Obóz władzy powtarza manewr sprawdzony
w 2015 roku.
Jednocześnie prorządowe media za wszelką cenę próbują
pozbawić zamach na Adamowicza kontekstu politycznego. Zauważają nagle, że być
może temperatura sporu politycznego stała się za wysoka, i apelują o
ogólnonarodowe zbliżenie oraz stonowanie nastrojów. Przy czym jest to apel
zdecydowanie adresowany do opozycji, bo według przekazu prawicy strona rządowa
już takiej analizy dokonała i wyciąga rękę do zgody. Stąd wcześniejsza
propozycja premiera, by wspólnie świętować 30. rocznicę Okrągłego Stołu –
jeszcze wczoraj symbolu zdrady narodowej.
Nie odbieram gestom władzy wobec gdańskiej tragedii ludzkich
atrybutów. Pewnie częścią jej przedstawicieli mord wstrząsnął. Zapewne wielu
przestraszył. Takie dramatyczne zdarzenia zmieniały bieg historii. Jednak
decydujący jest strach przed upadkiem, przed rozliczeniem za lata nieudolnych
rządów, rozpasanego nepotyzmu, niszczenia struktur państwa. Wreszcie obawa
przed utratą własnych, materialnych i niematerialnych, zdobyczy.
Wojny domowej w
Polsce nie będzie
W tym krytycznym momencie kompletnie zniknął prezes Jarosław
Kaczyński. Komunikuje się ze światem poprzez rzeczniczkę Beatę Mazurek i za
pośrednictwem PAP. Przez moment jego otoczenie wysyłało sygnały o możliwej
dymisji Jacka Kurskiego, która miała być karą za skandaliczne wydanie
„Wiadomości” TVP w dniu śmierci prezydenta Adamowicza (winą za polityczny język
nienawiści obarczono w nich tylko opozycję, z Tuskiem, Schetyną i Sikorskim na
czele). Nawet dziennikarze sympatyzujący z „dobrą zmianą” byli nim
zniesmaczeni. Ale Kurski na razie ocalał, bo ani Rada Mediów Narodowych, ani
premier, ani partyjny aparat nie mogą go odwołać. Tylko prezes.
Jednak nie w Kurskim
rzecz.
Źródłem języka nienawiści jest Jarosław Kaczyński. Większość
jego ekipy to koniunkturaliści. Część z nich pewnie zorientowała się, że
przekroczyła Rubikon. Wiedzą, że nie ma dla nich drogi powrotnej. To nie
Tarczyński i nie Pawłowicz stworzyli w Polsce tę jadowitą narrację. Dał im
osobisty przykład prezes. Inni mogą dziś nawet wątpić w słuszność obranej
drogi. Ale nie on. Kaczyński nie odpuści w odwecie za lata upokorzeń przeżywanych
przede wszystkim za swego brata w czasach jego prezydentury, z której i Polska,
i zagranica sobie podkpiwały.
Lech Wałęsa przed paroma miesiącami zaproponował
Kaczyńskiemu pojednanie. Nic z tego. Scena z korytarza sądowego z ich słynnego
procesu dobitnie pokazała, jak głęboką chęć poniżenia byłego prezydenta nosi w
sobie prezes. Ma z tym problem, bo w bezpośrednim starciu z Wałęsą, z jego
niekonwencjonalnym językiem, trudno byłoby mu wygrać. A ostateczne zwycięstwo
musi należeć do niego. Dlatego w całej Polsce stawia pomniki bratu. Dlatego też
tak dba o żelazny elektorat, bo wie, że gdyby ewentualnej nowej władzy przyszło
do głowy je burzyć, to jego wyznawcy przyspawają się do nich.
Wojny domowej w Polsce nie będzie, bo elektorat opozycji,
który rozumie, co się dzieje, jest pokoleniem Okrągłego Stołu, pokoleniem
kompromisu, i ma swoje lata. Ten elektorat z zasady odcina się od przemocy.
Kaczyński to wie. Ponadto umie sterować zachowaniami swojej formacji. W ten
sposób skutecznie manipuluje społeczeństwem. Symetryści biorą jego gry za dobrą
monetę. Niezainteresowani polityką kupowani są bonusami takimi jak 500 plus czy
wyprawka szkolna, brakiem podwyżek cen prądu, poniżaniem elit i elegancką
aparycją premiera.
Władza boi się teraz
Wolnego Miasta
Kaczyński za wszelką cenę będzie rozmywał polityczny wymiar
śmierci prezydenta Adamowicza. Sprowadzi ją do zwykłego ataku szaleńca. Każdy,
kto będzie twierdzić inaczej, będzie tym, który cynicznie wykorzystuje tragedię
dla swoich politycznych interesów. Telewizja zadba, by „ciemny lud to kupił”.
Jest jednak aspekt, który może pokrzyżować plany prezesa.
Prezydent Paweł Adamowicz był bardzo aktywny podczas kolejnych edycji Wielkiej
Orkiestry Świątecznej Pomocy. Miał ciepły kontakt z mieszkańcami Gdańska. To,
że miasto go kocha, teraz, w godzinę jego śmierci, jest widoczne jak na dłoni.
Ten mord miał miejsce podczas gdańskiego finału WOŚP, na oczach tysięcy ludzi,
a za sprawą mediów - milionów. W Orkiestrze Owsiaka gra młodzież. I to, jak ona
zinterpretuje to tragiczne wydarzenie oraz czy i jak przełoży na wynik wyborów,
jest poza zasięgiem propagandystów PiS.
Władza boi się teraz Wolnego Miasta. Dlatego – nie negując
pozytywnej wymowy gestu ustąpienia z pola walki dla uszanowania zwycięstwa
Pawła Adamowicza – politycznie korzystniej jest z jej punktu widzenia nie
wystawić swojego kandydata w wyborach uzupełniających. Ryzyko sromotnej porażki
jest ogromne. A to byłby fatalny prognostyk przed zbliżającą się serią wyborów.
Większość opinii publicznej ma już wyrobione zdanie na temat
przyczyn zabójstwa prezydenta Adamowicza. I to zdanie zawsze osadzone jest w
kontekście politycznym. Nawet ci, którzy chcieliby je z niego wyabstrahować,
muszą się do tego kontekstu odnosić.
Dla obserwatorów życia politycznego jasne jest, że rok 2019
zdecyduje o przyszłości naszego kraju na długie lata. Śmierć Pawła Adamowicza
sprawi, że tegoroczny festiwal wyborczy będzie się odbywał w emocjach
dotychczas w Polsce nieznanych, bo zacznie się straszliwa walka o tych, którzy
nie wiedzą, co mają myśleć.
Jerzy Sawka - niezależny komentator, były redaktor naczelny
wrocławskiego dodatku „Wyborczej”
Dwa morderstwa, dwie historie. Jak to było z Ryszardem
Cybą
PiS przekonuje, że
morderstwo Pawła Adamowicza było "atakiem szaleńca". Okoliczności są
jednak bardzo podobne do tego, co jesienią 2010 r. zdarzyło się w Łodzi. Nikt
wtedy nie ukrywał, że morderca działacza PiS - choć był niezrównoważony -
działał z motywów politycznych.
19 października 2010 r. do łódzkiego biura europosła PiS
Janusza Wojciechowskiego wszedł 62-letni Ryszard Cyba.
W PRL handlował walutą, był współpracownikiem milicji i
jeździł taksówką. Potem wyemigrował do Kanady. Wrócił w 2000 r. Skłócony z
rodziną i sfrustrowany polską rzeczywistością, nie krył niechęci do polityków.
Odgrażał się, że „chętnie by ich wszystkich odstrzelił”. Przez nieco ponad rok
(2004-06) należał do lokalnej PO w Częstochowie.
Po wejściu do łódzkiej siedziby PiS, z przerobionego na
ostrą broń pistoletu gazowego zastrzelił szefa biura Marka Rosiaka. Potem nożem
poranił pracownika biura Pawła Kowalskiego. Zatrzymany przez policję krzyczał,
że „nienawidzi PiS” i „chciał zabić Kaczyńskiego”.
Co łączy Cybę ze
Stefanem W.
Mord w Łodzi był ewidentnym zamachem politycznym.
Wykorzystywał to PiS. W Sejmie Jarosław Kaczyński oskarżał ówczesny rząd PO-PSL
i media o „sianie nienawiści”.
Kaczyński nie chciał się spotkać prezydentem Bronisławem
Komorowskim, który proponował debatę o tym, jak zmniejszyć agresję w życiu publicznym.
Dziś wspierające PiS media oraz politycy partii rządzącej
przekonują, że Stefan W., który w niedzielę zamordował prezydenta Adamowicza,
nie miał motywu politycznego, mimo, że po zamachu wznosił ze sceny okrzyki
przeciwko Platformie Obywatelskiej, która „wsadziła go do więzienia”.
Argumentem za „apolitycznym” kontekstem zamachu ma być choroba psychiczna
sprawcy. Dlatego rządowe media przedstawiają całą sprawę jako „apolityczny atak
szaleńca”.
Tymczasem Ryszard Cyba, też wykazywał szereg zaburzeń psychicznych
i sąd – który ostatecznie skazał go na dożywocie – musiał rozważyć, czy był
zdolny oceniać własne czyny. W „Wyborczej” podkreślaliśmy, że chociaż stan
umysłu miał wpływ na decyzje Cyby, to jego zaburzenia znalazły ujście właśnie w
politycznym zamachu. Trzy dni po tragedii w Łodzi pisaliśmy, że na liście,
którą znaleziono w kieszeni Cyby, były nazwiska Jarosława Kaczyńskiego,
Zbigniewa Ziobry i Jacka Kurskiego. Ówczesny szef MSWiA Jerzy Miller mówił
później w Sejmie, że Cyba planował też zabić b. premiera rządu SLD Leszka
Millera, którego szukał w Warszawie w siedzibie Sojuszu przy ul. Rozbrat. Cyba
kręcił się także przy warszawskiej centrali PiS na ul. Nowogrodzkiej, snuł
również plany zamachu na Kaczyńskiego podczas jednej z „miesięcznic smoleńskich”
na Krakowskim Przedmieściu.
20 nazwisk na liście
Cyby
W samochodzie zamachowca policja znalazła jego komputer. Jak
ujawniliśmy w „Wyborczej”, z zawartości laptopa wynikało, że Cyba stworzył
wykaz 20 polityków, którzy mogli być potencjalnym celem. Dziewięciu z nich
związanych było z PiS, po pięciu z PO i SLD, jeden z PSL. W dwóch przypadkach
(posłowie PiS) Cyba namierzył ich prywatne adresy.
Ofiar szukał w Warszawie, Lublinie. Na swojej liście miał
siedziby central głównych partii politycznych oraz ich lokalnych struktur
(Łódź, Radom,Lublin). Jeździł na spotkania polityków, gromadził przepisy na
budowę bomby oraz poszukiwał pewniejszej broni palnej. Zamachowiec obserwował
też kampanię prezydencką i interesował się spotkaniami kandydatów. Do wyszukiwarki
wpisywał takie hasła jak: „kampania wyborcza napieralski”, sld kampania
wyborcza”, „plan kampanii wyborczej napieralski”, napieralski spotkania
wybory”, „sld wybory”, „wybory komorowski”. Jeździł na spotkania kandydatów.
Przed wiecem Jarosława Kaczyńskiego, który 22 maja odbył się na Placu
Teatralnym w Warszawie, ściągnął plany placu. Był też w tych dniach w stolicy.
Ostatecznie wybrał biuro PiS w Łodzi, bo - jak zeznał po zamachu - stwierdził,
że Jarosław Kaczyński ma „za dobrą ochronę”.
Wojciech Czuchnowski
Mam milczeć po zamachu? Odmawiam
Próby wyciszania
emocji wokół zabójstwa prezydenta Adamowicza i sprowadzanie tej tragedii
wyłącznie do jej ludzkiego wymiaru to prezent dla partii Jarosława Kaczyńskiego
i machiny propagandowej PiS.
Mnożą się głosy wzywające do umiaru w obliczu gdańskiej
tragedii. Słyszę, że najlepiej nie mówić nic, a jeśli już mówić, to oględnie,
delikatnie, bez poruszania politycznego wymiaru sprawy. Podobno zginął
Adamowicz – człowiek, a jego funkcja polityczna czy przynależność partyjna mają
w tej chwili znaczenie drugorzędne. „Zarówno fakt jego śmierci, jak i niewiedza
na temat stanu psychicznego zabójcy to bardzo dobre powody, żeby zachować
milczenie, nie szukać winnych pochopnie i nie wyrokować zbyt łatwo. Tutaj
naprawdę prosi się nie o minutę czy godzinę, ale o wiele dni milczenia” –
napisał Michał Okoński w „Tygodniku Powszechnym”. Podobno wszyscy jesteśmy
winni tej tragedii, podobno obie strony wojny polsko-polskiej niosą na sobie
ciężar odpowiedzialności za to, co stało się w Gdańsku, podobno wszyscy muszą
dać krok w tył, żeby spojrzeć przykrej prawdzie w oczy. Uderzyć się w piersi,
zrobić rachunek sumienia, przebaczyć przeciwnikom.
Głosy te można podzielić z grubsza na dwie części. Milczenia
żądają więc ludzie szlachetni, inteligentni, zrozpaczeni, którzy w polskiej
piekielnej dychotomii nie mogę się odnaleźć, a na obie strony barykady patrzą z
jednakową odrazą. Bo przecież po obu stronach padają słowa obrzydliwe (to prawda!),
niesprawiedliwe i raniące, słowa, które jak najszybciej powinny zostać
zapomniane. Dlatego lekką ręką ludzie szlachetni i polsko-polską awanturą
obrzydzeni do cna stawiają znak równości pomiędzy Platformą a PiS-em, wyborcami
jednej i drugiej partii, pomiędzy tymi, którzy drwili ze śmierci Kaczyńskiego,
i tymi, którzy po śmierci Adamowicza pisali „Szkoda, że tak późno”.
Nie ma symetrii win
ani hejtu po obu stronach
Niestety, szlachetność w tym wypadku prowadzi na manowce.
Przede wszystkim dlatego, że budowanie symetrii jest fałszywe i jako żywo
przypomina zabiegi prawicowych publicystów, którzy przez lata usiłowali
przekonywać opinię publiczną, że podczas zadym 11 listopada w Warszawie
ścierały się dwie równorzędne siły – narodowa i „lewacka”. Ergo: odpowiadają
one w tym samym stopniu za demolowanie Warszawy. A to przecież kłamstwo, bo
dysproporcja sił podczas Marszów Niepodległości była widoczna na pierwszy rzut
oka. Naprzeciwko setek dobrze zorganizowanych bojówkarzy z całego kraju stała
niewielka grupa protestujących.
Podobnie wygląda różnica w skali nienawiści, gniewu i
frustracji. Ulubione w ostatnich latach zajęcie części polskich publicystów
lewicowych, czyli bicie się w piersi za błędy własne i cudze, rzekome i
rzeczywiście popełnione, utrudnia najwyraźniej zrozumienie faktu, że nie ma
mowy o jednakowym ciężarze win po obu stronach barykady.
Przywoływane jako przeciwwaga dla zabójstwa Adamowicza
zamordowanie Marka Rosiaka różni się w sposób zasadniczy okolicznościami
zewnętrznymi. W 2010 roku nie istniała państwowa machina propagandowa
podsycająca nienawiść do PiS-u. Dziennikarze „Wiadomości” nie pełnili funkcji
politruków wskazujących na politycznych wrogów. Nie padały pytania o polskość
Rosiaka czy któregokolwiek z polityków prawicy. Nikt nie odzierał PiS-u z
polskości, nie wyganiał członków partii z kraju, nie oskarżał ich o zdradę
narodową. Natężenie złych emocji wobec ówczesnej opozycji jest nieporównywalne
z tym, z czym musi się mierzyć opozycja obecna.
Mityczny „przemysł pogardy”, wymyślone przez Piotra Zarembę
pojęcie, które opisywało stosunek części mediów i społeczeństwa do Lecha
Kaczyńskiego, opierał się i opiera do dzisiaj na zlepku przykładów
bulwersujących, ale z dzisiejszego punktu widzenia nielicznych. Mimo upływu lat
służą one obecnej władzy i dziennikarzom z nią stowarzyszonym jako uzasadnienie
dla fali nienawiści, która ruszyła z prawej strony polskiej sceny politycznej,
podmywając fundamenty państwa i życia społecznego.
Tak, fatalnie się stało, że w dniach żałoby po katastrofie smoleńskiej
jakiś idiota paradował po Krakowskim Przedmieściu z krzyżem zbitym z puszek po
piwie „Lech”. Owszem, to straszne, że na krakowskim hotelu Forum zawisła
reklama piwa z frazą „Zimny Lech”. Radosław Sikorski nie powinien był mówić o
„dorzynaniu watahy”, a Bronisław Komorowski komentować ostrzelania kolumny
Lecha Kaczyńskiego w Gruzji słowami: „Jaki prezydent, taki zamach”. Wszystkie
te wypowiedzi i zdarzenia są jednak niczym, podkreślę, niczym, jeśli zestawić
je z potokiem insynuacji, kalumni, oszczerstw i oskarżeń, jaki leje się od
prawie już czterech lat na opozycję.
Paweł Adamowicz był jednym z polityków, którego władza wraz
z usługującymi jej dziennikarzami, próbowała w ubiegłym roku w tym potoku
utopić. Był kryminalistą, aferzystą, odpowiadał za zanieczyszczenie Morza
Bałtyckiego, był - jak powiedział Jerzy Jachowicz w jednym z wydań „Wiadomości”
- „rakiem na polskiej demokracji”. Obok Donalda Tuska, Adama Michnika i Jerzego
Owsiaka Adamowicz stał się jednym z wrogów publicznych.
Dlatego właśnie próby budowania symetrii w tej oczywistej
sytuacji, choćby i płynące ze szlachetnych pobudek, brzmią fałszywie.
Faryzejski żal
Jachowicza i Karnowskich
Żałobne milczenie w sprawie Adamowicza jest niewątpliwie na
rękę drugiej grupie nawołującej do wyciszenia i stonowania emocji. Myślę tu o
jego przeciwnikach politycznych i dziennikarzach, którzy do niedawna brali
udział w nagonce na prezydenta Gdańska (przy czym nagonki nie mylę z
dziennikarskim śledztwem). Oto Jerzy Jachowicz (tak, ten sam, który mówił o
„raku na demokracji”) wyraźnie poruszony mówi w państwowej telewizji o
zabójstwie prezydenta. Oto do rangi arbitrów żałobnej elegancji urastają bracia
Karnowscy, w których portalu wPolityce.pl niedawno pojawiło się pytanie, czy
Adamowicz jest jeszcze Polakiem. Dla Marzeny Nykiel, redaktor naczelnej
wPolityce.pl morderstwo jest okazją, by wezwać polityków opozycji do większego
umiarkowania w słowach. Dla „Wiadomości” moment wyciszenia służy do tego, by
zaatakować opozycję, dlatego wyciąga z archiwów „dorzynanie watahy”.
Tak, żałobna cisza jest dla Prawa i Sprawiedliwości oraz
machiny propagandowej stanem wręcz idealnym. Po pierwsze: pozwala ona uniknąć
odpowiedzi na oczywiste pytania o polityczny kontekst tego wydarzenia. Zawsze
można uciąć dyskusję, mówiąc, że zginął człowiek i nie wypada w takim momencie
pytać o politykę. Można powiedzieć, że zabójca był psychicznie chory, w związku
z tym nie sposób znaleźć politycznego uzasadnienia zbrodni (tak jakby zabójstwo
Narutowicza nie było aktem politycznym). Z pomocą może również przyjść zawsze
usłużny abp Marek Jędraszewski, który rozstrzygająco stwierdza, że zabójstwo
Adamowicza nie było aktem terroru politycznego. Po drugie: cisza pozwala władzy
i mediom z nią stowarzyszonym na odpowiednie pokierowanie narracją,
przerzucenie odpowiedzialności na opozycję, pokazanie polityków PiS-u, którzy
odpowiadają za wojnę polsko-polską, jako osób szlachetnych i rozważnych.
Cisza to najlepsze, co może spotkać odpowiedzialnych za
zbudowanie politycznego tła, na którym miała miejsce ta zbrodnia.
Nie mam zamiaru
milczeć
Milczenie jest w tej sytuacji błędem jeszcze poważniejszym
niż fałszywe symetrie. Jako obywatel tego kraju nie czuję się odpowiedzialny za
tę zbrodnię, nie przyczyniłem się do niej, chyba że za grzech uznać to, że w
ogóle jestem i ośmielam się zabierać głos w sprawach społecznych. Dlatego
milczeć nie zamierzam. Nie zamierzam też robić kroku w tył ani w bok, ponieważ
oznaczałoby to, że jakaś część racji leży po stronie braci Karnowskich, Jerzego
Jachowicza i Marka Jędraszewskiego. Nie leży. Obarczanie politycznym ciężarem
tej zbrodni całego społeczeństwa jest zwyczajnym nadużyciem. Próby dowodzenia,
że nie mieliśmy do czynienia z zabójstwem politycznym – są kłamstwem. Słowa
wykrzyczane przez Stefana W. pokazują, co się dzieje, kiedy polityczna
nienawiść pada na podatny grunt.
Na takie kłamstwo i takie nadużycia nie powinniśmy się
godzić. Milczenie jest najgorszym, na co można sobie w tej chwili pozwolić.
Jest ucieczką i w najmniejszym stopniu nie pociesza mnie, że biorą w niej
udział ludzie szlachetni.
Michał Olszewski
Po zamachu na Pawła Adamowicza opozycja poszła dobrą
drogą. Niech z niej nie zbacza
Doceniam
wstrzemięźliwość liderów opozycji, którzy nie podkręcają emocji oraz
powstrzymują się od oskarżeń i ostrych ataków na PiS.
Wielkie wyzwanie stoi przed politykami opozycyjnymi. Czy
będą w stanie zrezygnować z retoryki, którą Jarosław Kaczyński eksploatował w
podobnych sytuacjach? Na razie się to udaje. Ale boję się tego, co zacznie się
dziać po pogrzebie zamordowanego prezydenta Pawła Adamowicza. Nie chciałabym,
aby opozycja poszła drogą PiS.
Niesamowita jest hipokryzja PiS w tej mierze. Najgłębszy rów
został wykopany przy okazji katastrofy smoleńskiej. Nawet po latach prezes
Jarosław Kaczyński w Sejmie krzyczał do polityków opozycji: „Nie wycierajcie
swoich mord zdradzieckich nazwiskiem mojego śp. brata! Niszczyliście go,
zamordowaliście, jesteście kanaliami!”.
Pomijam przerażającą formę tego przemówienia, chodzi mi
przede wszystkim o sens tych słów. Wynika z nich, że Lech Kaczyński został
zabity przez osoby, które go atakowały i krytykowały za jego życia.
Co mówił pan prezes
po zabójstwie Marka Rosiaka
Dziś, gdy jakiś publicysta formułuje podobną tezę w związku
z zamachem na prezydenta Pawła Adamowicza, to rzeczniczka PiS Beata Mazurek
poucza nas: „Atak na prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza nie powinien być
wykorzystywany politycznie, bo jest to nieuprawnione i niczemu dobremu nie
służy; trzeba powiedzieć: dość takiej narracji”. Dlatego warto przypomnieć PiS
i posłance Mazurek wypowiedź prezesa Kaczyńskiego po tragedii w Łodzi, gdy
Ryszard Cyba zamordował działacza PiS Marka Rosiaka. Prezes PiS mówił wtedy:
„Mamy tutaj do czynienia z wydarzeniem, które z całą
pewnością nie miało charakteru przypadkowego. To, co się stało, jest wynikiem
tej wielkiej kampanii nienawiści, która jest prowadzona wobec Prawa i
Sprawiedliwości od długiego czasu. Trudno precyzyjnie określać, kiedy był jej
początek. Na pewno ‘moherowe berety’ Donalda Tuska to był jej początek. A
później mieliśmy już do czynienia z ‘dorzynaniem watahy’. Przypomnę, że temu,
który walczy o życie, podcięto dziś gardło. Potem mieliśmy do czynienia z
‘bydłem’ i całą masą różnych ataków”.
O „dorzynaniu watahy” mówił Radosław Sikorski i za to
przeprosił. Identycznego sformułowania użyła na Twitterze obecna posłanka Beata
Mazurek, ale nigdy za to nie przeprosiła. Lista obraźliwych sformułowań lidera
PiS pod adresem przeciwników politycznych jest długa. Mnie zapadła w pamięć
wypowiedź prezesa z 2007 roku po przegranych wyborach, kiedy wymieniając
uczestników wrogiego wobec PiS „frontu”, w jednym rzędzie prezes wymienił
morderców ks. Popiełuszki, „Gazetę Wyborczą” i obecną opozycję.
Po śmierci Marka Rosiaka Jarosław Kaczyński mówił też:
„Dzisiaj za bezpieczeństwo wszystkich biur, pracowników, działaczy Prawa i
Sprawiedliwości odpowiedzialność ponosi rząd. Każde słowo, które będzie
kontynuacją tej kampanii, wszystko jedno, kto je wypowie, czy to będzie
polityk, czy dziennikarz, to będzie po prostu wzywanie do morderstw. Takie są
po prostu fakty i to wszystko, co mamy w tej sprawie do powiedzenia”.
Panie prezesie, prosimy, aby tę zasadę zastosował pan teraz
wobec opozycji.
Umiar Schetyny,
powściągliwość Tuska
Dla porównania pokażmy, co po śmierci Pawła Adamowicza
powiedział lider PO Grzegorz Schetyna:
„Wczoraj wraz z milionami Polaków byliśmy świadkami
dramatu, który wydarzył się w Gdańsku. Podczas święta miłości mającego
łączyć nas wszystkich w jedną wspólnotę dokonano zamachu
na prezydenta Pawła Adamowicza. Zginął wspaniały człowiek, wielki
obywatel Rzeczpospolitej, mąż, ojciec dwóch córek. To, co się stało,
to sytuacja bez precedensu, wymagająca od nas odwagi,
odpowiedzialności i rozsądku. Apelujemy do wszystkich
o uszanowanie woli rodziny i wstrzymanie się od jakichkolwiek
działań politycznych. Uważamy, że w najbliższych dniach jako naród
potrzebujemy powagi wyciszenia i czasu na refleksję”.
Donald Tusk przyjechał do Gdańska i powiedział:
„Dla ciebie i dla nas wszystkich obronimy nasz Gdańsk, nasz
kraj i naszą Europę przed nienawiścią i pogardą. Przyrzekamy ci to. Żegnaj
Pawle”.
Nie padło nazwisko Kaczyńskiego ani nazwa partii.
Przejrzałam konta twitterowe polityków opozycji. Żadnej
ostrej retoryki. Jedynym aktem, absolutnie słusznym i nieagresywnym, był list
prezesa PSL Władysława Kosiniaka-Kamysza, aby odwołać z funkcji prezesa TVP
Jacka Kurskiego. TVP - podobnie zresztą jak i portal wPolityce - już zaraz po
śmierci rozpoczęła kampanię przeciwko WOŚP i Jurkowi Owsiakowi. Podobnie jak
posłanka Krystyna Pawłowicz na Twitterze. Te działania idą na konto PiS, nie
opozycji.
Przekaz Kurskiego dla
„ciemnego ludu”
Jackowi Kurskiemu nie przeszkadza nawet to, że przesłanie
jego medium jest wewnętrznie sprzeczne. Z jednej strony PiS przekonuje tam, że
morderstwa dokonał szaleniec i nie ma to nic wspólnego z polityką. Z drugiej -
o podżeganie do przemocy czy tworzenie atmosfery, która takim aktom sprzyja,
TVP oskarża Jerzego Owsiaka i opozycję. I to ich wskazuje jako winnych
tragedii. Ale logika jest nieważna. Ważne, że „ciemny lud to kupi”.
Jest oczywiste, że w wypowiedziach publicystów, internautów,
byłych polityków będzie obecna teza, że kampania nienawiści do m.in. Adamowicza
mogła sprowokować przemoc. Wielu wyborców uważa, że za ten język nienawiści
odpowiada PiS. Rzeczywiście Adamowicz – delikatnie rzecz ujmując – nie miał
taryfy ulgowej. Prym wiodła telewizja rządowa, która po prostu prowadziła
kampanię wyborczą Kacpra Płażyńskiego z PiS. Przekaz daleko wykraczał poza
standardy medialnej krytyki polityków, bez której to krytyki nie ma
przecież demokracji. To był po prostu zwyczajny hejt Adamowicza. I to prowokuje
złość i chęć odwetu.
Ale to, co głoszą komentatorzy, to ich dobre prawo. Czym
innym jest jednak publicystyka, a czym innym stanowiska polityków. Politycy
wobec tej tragedii powinni być wstrzemięźliwi, bo na nich spoczywa szczególna
odpowiedzialność. Wierzę, że po tylu latach wykorzystywania tragedii do celów
politycznych wielu Polaków, zmęczonych agresją, doceni taką wstrzemięźliwość.
Wierzę, że ten styl, jaki wybrała opozycja zaraz po tragedii, nie będzie
zmieniony, tak jak to się stało w 2010 roku. Wtedy Jarosław Kaczyński w czasie
kampanii prezydenckiej przybrał maskę wybaczającego, koncyliacyjnego lidera, by
zaraz po wyborach ogłosić, że był jedynie na proszkach uspokajających. Mam
nadzieję, że politycy opozycji tych „proszków” nie odstawią zaraz po pogrzebie
prezydenta Adamowicza.
Dominika Wielowieyska
Ta zbrodnia uświadamia, że nie jesteśmy bezpieczni
Mord na Pawle
Adamowiczu dowodzi, że śmiertelne zagrożenie czyha nie za granicą, w
środowiskach islamskich terrorystów. Czai się w środku naszego społeczeństwa
16 czerwca 2016 r. Jo Cox, 42-letnia posłanka Partii Pracy,
szła na spotkanie z wyborcami w miasteczku Bristall w środkowej Anglii. Czasy
były niespokojne. Za tydzień miało się odbyć referendum ws. brexitu. Zwolennicy
i przeciwnicy wyjścia z Unii Europejskiej, walcząc o głosy, nie przebierali w środkach.
Emocje sięgały zenitu, z mediów społecznościowych sączyła się nienawiść.
Gdy Cox mijała miejską bibliotekę, podszedł do niej
zwolennik skrajnej prawicy, który uważał posłankę za wroga kraju i rasy. Kilka
razy do niej strzelił, dźgał nożem. Cox zginęła na miejscu. Napastnik krzyczał:
„To za Brytanię! Wielka Brytania przede wszystkim!”.
Klimat agresji
Paweł Adamowicz zginął w podobnych okolicznościach. Morderca
Cox, tak jak morderca z Gdańska, leczył się psychiatrycznie - choć biegli
orzekli, że gdy pociągał za spust, był poczytalny. Do lewicy, liberałów, Unii
Europejskiej żywił nienawiść. Postanowił „wymierzyć sprawiedliwość” na własną
rękę. Bez wątpienia wpływ na ten zamach miała agresywna kampanii przed
referendum.
Morderca Adamowicza krzyczał ze sceny, że mści się na
Platformie Obywatelskiej. Nie mam wątpliwości, że prowadzona od trzech lat
nagonka na partię i Adamowicza miała wpływ ten czyn.
Jo Cox była pierwszym od 26 lat politykiem brytyjskim
zabitym w zamachu. Zamach na prezydenta Gdańska również nie ma w najnowszej
historii Polski precedensu.
Zemsta na „Charlie
Hebdo”
Gdy oglądam migawki z gdańskiej sceny, na których
zarejestrowano mordercę unoszącego zakrwawiony nóż, kojarzy mi się to z
tragedią, która 7 stycznia 2015 r. rozegrała się w stolicy Francji. Bracia Said
i Cherif Kuachi uzbrojeni w karabiny wdarli się do kamienicy przy rue Nicolas
Appert w X i XI dzielnicy Paryża. Ogień otworzyli po przekroczeniu progu.
Mieściła się tam redakcja satyrycznego tygodnika „Charlie Hebdo”, w chwili
ataku debatowało akurat redakcyjne kolegium.
Bracia Kuachi, terroryści powiązani z Al-Kaidą, zabili 12
osób, mszcząc się za opublikowanie karykatur Mahometa. Krzyczeli: „Allahu
akbar!”.
Przeciw wolności
Morderca Pawła Adamowicza zbrukał instytucję, którą bardzo
wielu Polaków uważa za świętość. Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy
jest dniem, gdy ludzie dzielą się dobrem, okazują radość, a sobie nawzajem
przyjaźń. Morderca zaatakował, gdy z Gdańska - miasta polskiej wolności -
wysyłano symboliczne "Światełko do nieba".
Bracia Kuachi, dokonując rzezi w redakcji tygodnika, również
podnieśli rękę na fundamentalną wartość - wolność słowa. I oni, i zabójca z
Gdańska po popełnieniu zbrodni triumfowali.
Polityczna nagonka
Kiedy w październiku 2010 r. w Łodzi Ryszard Cyba zamordował
Marka Rosiaka, asystenta posła PiS, przypomniałem ataki, do jakich 20 lat
wcześniej doszło w Niemczech. W 1990 r. szaleniec rzucił się z nożem na szefa
SPD Oscara Lafontaine’a, raniąc go w szyję. Inny napastnik postrzelił ministra
spraw wewnętrznych Wolfganga Schäublego. Pocisk uszkodził rdzeń kręgowy.
Schäuble od tego czasu porusza się na wózku inwalidzkim.
Sięgnąłem wtedy po te przykłady, pisząc o atakach szaleńców
w sytuacji, gdy historia przyspiesza. W 1990 r. gwałtowne emocje towarzyszyły
jednoczeniu się Niemiec. W 2010 r. Polska z trudem radziła sobie z szokiem i
bólem po katastrofie smoleńskiej. Jednak w 1990 r. w Niemczech zwolennicy
zjednoczenia nie prowadzili nagonki na ludzi przeciwnych jedności (a takich nie
brakowało).
W Polsce w miesiącach po Smoleńsku sytuacja była napięta, z
obu stron sporu padło wiele niepotrzebnych słów. Ale rząd nie prowadził
systematycznej nagonki na politycznych adwersarzy, jakiej jesteśmy świadkami od
stycznia 2016 r.
Hodowla nienawiści
Polaków od trzech lat zapewnia się, że są bezpieczni, bo
rząd zamknął granice przed muzułmańskimi imigrantami. Że ludzie giną jedynie w
Europie Zachodniej, która nie potrafi się obudzić i zerwać z fałszywą polityką
multikulturalizmu (o tym mówiła w maju 2017 r. w Sejmie premier Szydło). W
Europie, której mieszkańcy zazdroszczą Polakom bezpieczeństwa (to sugerowały
„Wiadomości” TVP).
Mord na Pawle Adamowiczu dowodzi, że naszą uwagę kierowano w
złą stronę. Śmiertelne zagrożenie czyha nie za granicą, w środowiskach
islamskich terrorystów. Czai się w środku naszego społeczeństwa. Tam, gdzie -
za przyzwoleniem obecnej władzy - zasiano, a potem hodowano nienawiść.
Bartosz T. Wieliński
Słowa przed ciszą
Nie możemy się otrząsnąć, nie możemy
uwierzyć Śmierć Pawła Adamowicza to szok dla Polski, dla jego rodzinnego
ukochanego Gdańska, to ból dla wszystkich Jego przyjaciół, znajomych, współpracowników.
Także dla naszej redakcji. Rodzinie możemy dziś tylko przekazać słowa
współczucia i solidarności, powiedzieć, że dziękujemy Panu Prezydentowi i że
będziemy Go pamiętać. Tę ostatnią scenę też zapamiętamy do końca życia. Paweł
Adamowicz zginął od ciosów nożem, zadanych w świetle kolorowych reflektorów,
akurat wtedy, gdy z przyklejonym na kurtce czerwonym sercem Wielkiej Orkiestry
Świątecznej Pomocy wśród setek rozradowanych osób uwalniał symboliczne
„światełko do nieba".
Wspominamy
Prezydenta Adamowicza w tym wydaniu POLITYKI i będziemy jeszcze Go wspominać,
bo to jedna z najwybitniejszych politycznych postaci Wolnej Polski,
współtwórca polskich samorządów, pełen energii, pomysłów i sukcesów zarządca
wspaniałego miasta. To nie jest moment, aby o to, co się stało, obwiniać
kogokolwiek poza mordercą. Zresztą po tym barbarzyńskim ataku władze państwowe
(choć jak napisał prezydent Duda, „nie zgadzaliśmy się z Pawłem Adamowiczem”)
zachowały się tak, jak powinny. Ale też nie sposób uniknąć paru skojarzeń. I
nie wolno od nich uciekać.
Wiele razy mówiliśmy i pisaliśmy na tych
łamach, że poziom agresji i nienawiści, jakim parują rozmaite fora i serwisy
internetowe, przyzwolenie na najdziksze formy propagandy w mediach państwowych,
pogarda okazywana przeciwnikom politycznym, że to wszystko stwarza atmosferę, w
której wcześniej czy później dojść może do publicznych, motywowanych także
politycznie, aktów przemocy. Ale jednocześnie takich incydentów było dotąd
bardzo mało. I choć zdarzały się czyny odrażające - spoliczkowanie, oplucie,
zwyzywanie oponenta - na szczęście od lat nie doświadczaliśmy w Polsce ataków
godzących bezpośrednio w życie jakiegokolwiek polityka.
Śledztwo, oby
prowadzone pod rygorystycznym nadzorem publicznym (bo wiarygodność prokuratora
generalnego w tej sprawie jest znikoma), odsłoni, mamy nadzieję, okoliczności
gdańskiej zbrodni. Ujawni historię, osobowość i motywy sprawcy z tego, co już
wiadomo, wielokrotnego przestępcy. Być może potwierdzi się, że ten zamach nie
miał wyraźniejszego podłoża politycznego, choć napastnik wykrzykiwał jakieś
tego typu oskarżenia. Ale nawet gdyby to był „jedynie” indywidualny,
odosobniony akt terroru, popełniony przez desperata czy człowieka
niezrównoważonego, zabójstwo prezydenta Gdańska staje się poważnym
ostrzeżeniem.
Po pierwsze, chodzi o nasz wewnętrzny
kontekst. Atak nastąpił w dniu finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
Jurek Owsiak, zanim ogłosił, że„po tym, co się stało” rezygnuje z kierowania
Fundacją WOŚP, w bardzo emocjonalny sposób przypomniał hejt, jakim on sam,
Orkiestra i jej uczestnicy są obdarzani co roku przed wielkim Finałem, także
ze strony tzw. mediów narodowych. Doszło już do tego, że TVP zaatakowała
Owsiaka jawnie antysemickimi chwytami, choć kierownictwo telewizji oficjalnie
odcięło się od tego przekazu. To zresztą bez znaczenia, bo - jak w ostatniej
świątecznej „GW” zwracał uwagę znany dziennikarz Krzysztof Leski, przez
kilkanaście miesięcy oglądający wytrwale „Wiadomości TVP” - najgorsza nie jest
tam nawet bezwstydna manipulacja faktami czy nachalna propaganda; „najgorsza
jest nienawiść. I język, w którym jest rozsiewana”. Co wieczór, mówi Leski,
ogarnia go „niekończące się zdumienie”, że można wytaczać taką „beczkę z g...”.
To, co przez ponad 20 lat było wielkim narodowym świętem dobroczynności,
solidarności, rozrywki, przyjaźni, zostało publicznie zbrukane, ubabrane w jakieś
chore polityczne i ideologiczne interpretacje i pomówienia. Nie, nie oznacza
to, że władza odpowiada za barbarzyński atak w Gdańsku, ale odpowiada za
zarażenie tego święta agresją i lękiem. I to pierwsze ze „złych skojarzeń”.
Drugie dotyczy naszego wizerunku, a
właściwie stereotypów, jakie dziś towarzyszą Polsce. Media światowe opatrywały
dramatyczne obrazy z Gdańska oczywistym w takim przypadku komentarzem, że w
Polsce doszło do ataku na „opozycyjnego prezydenta miasta” zadając często -
równie naturalne dla wszystkich informacyjnych mediów pytanie - „czy w Polsce
wzbiera fala przemocy?” Nawet jeśli odpowiedź brzmi „nie” w relacjach z Polski
eksponowane są polityczne konflikty, a w krótkich telewizyjnych migawkach
sprawiamy wrażenie kraju coraz bardziej chaotycznego, niebezpiecznego, który
kipi złymi emocjami.
Można oskarżać
główne światowe media, że są liberalne, lewicowe, jednostronne i co tam
jeszcze, jednak żadna deklaracja polskiego rządu tego nie zmieni. Od trzech lat
przekazy z Polski dotyczą ulicznych demonstracji i protestów, konfliktów z Unią
Europejską w sprawie niezależności sądownictwa, ostentacyjnych umizgów
polskiego rządu wobec Donalda Trumpa czy, jak ostatnio, obrony przez polskie
władze prawa do nieograniczonego wydobycia i spalania węgla. A teraz
najgorsze: zabójstwo prezydenta miasta. Nie jesteśmy krajem o silnym, ugruntowanym
historycznie wizerunku, gdzie taka zbrodnia byłaby „tylko” tragicznym
incydentem. W medialnym i politycznym światku, który nie ma czasu na niuanse i
chętnie posługuje się stereotypami, spadliśmy do kategorii państw
niestabilnych, nieprzyjemnych, skłonnych do przemocy, sprawiających kłopoty
sobie i innym. I będziemy za to płacić.
Sprawa trzecia. Paweł Adamowicz był, ze
strony władzy, obiektem ataków, których natura od pewnego czasu już nie dziwi,
ale w historii III RP jest mocno związana ze sposobem uprawiania i rozumienia
polityki przez PiS. Chodzi o „kryminalizację opozycji”. To nie tylko tzw.
sprawa Adamowicza, gdzie zawsze było więcej domniemań niż faktów, czy Donalda
Tuska, na którego władza próbuje znaleźć jakikolwiek hak, od Amber Gold, przez
udział w spisku smoleńskim, po „zbrodnię dyplomatyczną”. O zdradę interesów
Polski oskarżana jest cała opozycja; sędziowie są publicznie dyskredytowani i
obrażani nawet przez prezydenta, a media i dziennikarze opozycyjni traktowani
jako sprzedajni i „niepolscy”. Nawet pobicie byłego szefa KNF ważny polityk
rządzącej formacji usprawiedliwiał zdaniem, że „nie zawsze przestępcy biją
dobrych ludzi”. Jasne, polityka, szczególnie dziś, bywa brutalna i prymitywna.
Ale posłuchajmy obecnych, bardzo przecież gwałtownych, sporów politycznych w
Wielkiej Brytanii, Francji czy w Niemczech: gdzie rządzący oskarżają opozycję o
zdradę stanu czy bez dania racji o najgorsze przestępstwa? Nie, nie oznacza
to, że władze odpowiadają za jakieś akty bandytyzmu wymierzone w osoby publiczne.
Ale podnoszą poziom agresji i pogardy wobec polityków. Także wobec siebie.
Tego tragicznego wydarzenia nie da się
oderwać od emocji, nie da wyłączyć rozmów między nami. Jeśli śmierć Prezydenta
żąda od nas chwili ciszy, to w tym milczeniu, pochylając głowę, warto sobie
zadać pytanie, czy całą winę możemy zatrzasnąć w celi razem z mordercą?
Jerzy Baczyński
4 Z
By wygrać wybory, PiS nie musi zdobywać
nowych wyborców. Wystarczy, że choćby drobną część nie swoich wyborców uśpi.
Swojego elektoratu nie straci, bo jest on cudownie odporny na wszystko, co tę
partię powinno kompromitować.
Zapewne w przyszłym
tygodniu Jarosław Kaczyński zdecyduje, czy pójść na wcześniejsze wybory
Argument za - wyłażą na światło dzienne kolejne afery, od KNF po zarobki
asystentek pana Glapińskiego. Argument przeciw - nic nie wskazuje na to, że na
wyborcach PiS wszystkie te skandale, Misiewicze i Andruszkiewicze, SKOK-i i KNF
robią wrażenie. Wydawałoby się, że o ile jakiś Trybunał Konstytucyjny, Sąd
Najwyższy czy KRS guzik wyborcę PiS obchodzą, więcej, czerpią oni radość z
deptania tych instytucji; opluwania „kasty”, o tyle prywata, kolesiostwo i
prostacka pazerność PiS-owskiemu ludowi się nie spodobają. Otóż nic z tego. W
sondażach ani drgnie. Lud jest z partią na dobre i na złe, na wstydliwe i kompromitujące.
Prezes Kaczyński spokojnie może więc założyć, że jeśli suweren znosił wszystko
ponad trzy lata, to i dziewięć miesięcy, które zostały do wyborów, wytrzyma.
Posiadanie elektoratu
wiernego wiernością, na jaką żadna inna partia w III RP liczyć nie mogła, jasno
określa strategię na wybory. Nazwijmy ją w skrócie 4 Z - zamaskować, zmobilizować,
znieczulić i zawiesić.
Zamaskować należy
antyunijność i antyeuropejskość PiS. Zmobilizować trzeba własny elektorat.
Znieczulić elektorat pozostały. Zawiesić wszystkie niepopularne decyzje z podwyżkami
cen energii na czele. Byle do wyborów.
Mobilizacja
własnego elektoratu będzie prosta. Przejmować zaś elektoratu innych partii wcale
nie trzeba. Wystarczy, by jak najwięcej wyborców partii opozycyjnych zostało w
domach. Wystarczy bez przerwy walić w liderów opozycji, szczególnie w szefa
PO, i wspomóc się w tym dziele koncesjonowaną opozycją, wybitnie życzliwie
traktowanym przez PiS-owską propagandę Ruchem Biedronia. Z jednej strony ma być
zjednoczona prawica, z drugiej kłócąca się o miejsca na listach opozycja,
wzięta w - pamiętamy tę grę ze szkoły - dwa ognie.
O wyniku może
zdecydować nawet kilkadziesiąt tysięcy głosów, operacja zniechęcania
przeciwników do udziału w wyborach jest więc kluczowa. Każdy, kto nie lubi PiS,
a kto zostanie w domu, w praktyce zagłosuje na PiS. Przypomnijmy, że Trump
został prezydentem nie tylko wskutek mobilizowania własnego elektoratu, lecz
także dzięki wyhodowaniu demokratom konkurencji w postaci wspieranych przez
Kreml Zielonych i sponsorowanej przez Moskwę operacji zniechęcania do udziału
w wyborach Afroamerykanów, tradycyjnie popierających kandydatów demokratów.
W dziele usypiania
elektoratu opozycyjnego najważniejsza jest mobilizująca go kwestia europejska.
Stąd, gdy Kaczyński spotyka się z Salvinim, mówi się o różnicach, pomijając
wspólnotę w dziele osłabiania Unii i jej niemiecko-francuskiego motoru.
PiS-owskie media non stop szczują suwerena przeciw Zachodowi. Dla wyborców
drugiej strony są flaga europejska ; frazesy o „bijącym sercu Europy”. Dla
nich są też ustępstwa wobec TSUE, którym towarzyszy puszczanie oka do swoich,
że jak wygramy jeszcze raz, to zrobimy, co chcemy.
Maskarada ma służyć
temu, by część wyborców nie pojmowała, że wybór, który przed nimi stoi, jest
absolutnie fundamentalny, a polexit trwa w najlepsze. W trzy lata PiS zrobiło
z Polski zachowujący członkostwo w Unii kraj wschodni, bo do bólu wschodnia
jest PiS-owska filozofia pojmowania państwa i rządzenia. Państwem ma rządzić
partyjna nomenklatura, naród jest ważniejszy od społeczeństwa, państwo ma być
silne, a obywatel słaby. Opozycja, wolne media i sądy są brutalnie atakowane,
oponenci są zdrajcami, partyjną propagandę robi się za pieniądze podatnika w
publicznej z nazwy telewizji. Polskę oplata sieć kolesiowskich układów, coraz
bardziej sprawiających wrażenie korupcyjnych. To toczka w toczkę model
putinowsko-orbanowski. Wschód.
Ten mentalny Wschód
zdaje się jednak wielu ludziom pasować. Pytanie brzmi, czy zdoła się
zmobilizować mentalny Zachód, często rozmemłany i malkontencki, co często
podsyca część mediów, jedne z naiwności i lenistwa, inne całkowicie świadomie.
Kiedykolwiek by się
odbyły wybory, swoje 37-38 proc. poparcia PiS już ma. 37-38 proc. znowu da
większość, jeśli tylko druga strona znowu popełni kardynalne błędy. A egoizmu,
egotyzmu, chorych ambicji i ambicyjek oraz narcyzmu jest po jej stronie
naprawdę sporo. Jest na czym grać, jest co wykorzystywać, jest kogo na innych
napuszczać.
Swój zmobilizowany,
gotowy na wszystko i wszystko wybaczający elektorat PiS już ma. Reszta zależy
od sukcesu operacji znieczulania oponentów. Gdy się powiedzie, PiS dostanie
kolejne cztery lata. Ale wtedy już będzie bez znieczulenia.
Tomasz Lis
Dziki w Wiśle
Na jednym z rysunków Marka Raczkowskiego - z
takich, co to mówią więcej niż pół gazety
siedzący za biurkiem jegomość tłumaczy: „Homoseksualizm to
tylko wierzchołek góry lodowej. Prawdziwy problem to heteroseksualizm”. Święte
słowa. Nigdy dość tropienia zboczeń i perwersji. Przy czym podstawa to
odpowiednie podejście i rewolucyjna czujność. Wtedy widać wyraźnie, że
Obamowie z całym tym mizianiem się, czułostkami i intelektualnym partnerstwem
to chore lewactwo niszczące tradycyjne wartości, zaś gustujący w aktorkach
porno ekspert od łapania za cipki Donald Trump to obrońca świętej rodziny i
zdrowych chrześcijańskich wartości.
Trochę podobnie
jest z dzikami. Nie w tym rzecz, żeby wystrzelić ich 270 tysięcy, czyli 90
proc. populacji. Prawdziwy problem to, dlaczego zostawić tę jedną dziesiątą,
zamiast wyrżnąć wszystkie? I pytania na miarę osiągnięć „dobrej zmiany”:
dlaczego niby poprzestać na dzikach?
Cały czas mamy niezałatwioną po dobrozmianowemu sprawę
Puszczy Białowieskiej. Jej trwanie to obraza suwerena w ogólności i każdego
polskiego patrioty w szczególności. Co z tego, że wybijemy dziki, jeśli kasta
nietykalnych żubrów będzie merdać sobie ogonkami, kpiąc z woli ludu i prezesa?
Ta dzicz to zaraza! Powiedzmy to głośno i bądźmy konsekwentni. Sam przemieszkuję
na granicy Warmii i Mazur i na co dzień mogę obserwować pałętające się w
okolicy szkodnictwo. Rzeczone dziki. Chętnie podam namiar na legowisko loch:
od dużej lipy po skosie w stronę grobu hrabiny jakieś 200-300 metrów. Łosie,
jelenie, sarny, lisy i od cholery tego latającego i ćwierkającego gówna,
myszołowy i inna zaraza, nawet bielik się trafi. Jakim prawem to jeszcze się
snuje po kraju, w którym lud powstał z kolan.
Musimy być śmiali,
musimy być odważni. Oglądanie się na przeróżne kasty, pseudoelity, zgniły
Zachód do niczego dobrego nie doprowadzi. To takie proste: ich wartości to nie
są nasze wartości, koniec, kropka. Brzydzą się węglem i smogiem? Ich sprawa.
Jeżeli są na tyle zniewieściali, że nie mogą pokasłać sobie trochę zimą, a
coraz częściej wiosną, latem i jesienią, to najlepiej świadczy, że ich Europa
jest martwa. My mamy w sobie wigor, my mamy siłę, my mamy wschodnią dzikość, i
to taką dobrą, nie jak te dziki, my węgla mamy po kokardę i jak słusznie
wyczytał nasz prezydent nocą w internetach, nie ma żadnego dowodu na związek
działalności człowieka ze zmianami klimatycznymi. I dlatego, jak celnie
podkreślił pan premier, cała Europa nas podziwia. Każdy chciałby być trendy i
chodzić w masce przeciwgazowej w czas pokoju.
Że śmiałe działania
popłacają, pokazuje nam przykład stadniny koni arabskich w Janowie Podlaskim.
Totalna opozycja, łże-elity i samozwańczy „eksperci” ostrzegali nas, by nie
„niszczyć” tego, co wedle nich „świetnie funkcjonuje”, „przynosi chlubę
Polsce”, „cieszy się międzynarodowym prestiżem” i kierowane jest przez
„świetnych fachowców”. Czyli jak w soczewce służalcza mentalność kondominium,
łaszenie się do europejskiego pana i słuchanie rozkazów z Berlina. A my powiedzieliśmy:
dość! Nikt nie będzie mówił suwerenowi, jak ma siodłać klacz! Przecięliśmy ten
węzeł niemożności, zniszczyliśmy końską hydrę. Niech araby wracają do Arabii,
rozpirzyliśmy w pył ich księstewko, tak się wstaje z kolan, dzisiaj Janów
Podlaski, jutro cały kraj.
Pobudzającego
przykładu dostarczyło również środowisko kibiców wyklętych skupione wokół
Wisły Kraków. Połączyli twórczo opiewany przez prezydenta Dudę stadionowy
patriotyzm, kulturę fizyczną i nowatorskie metody zarządzania, wprowadzając
legendarny klub na niespotykany wcześniej poziom. Na który warto dźwignąć
nudziarski do tej pory Narodowy Bank Polski.
I tak należy
działać, z rozmachem i świadomością, że możemy nie tylko zbudować własną
potęgę, ale ocalić chylącą się ku upadkowi Europę. Więc dość mazgajenia się,
robimy drugie podejście i zmieniamy to absurdalne europrawo o rzekomej
„przemocy domowej”. Na jego miejsce wprowadzamy program Wpierdol+ zastopowany
ostatnio przez gender i lewactwo, ale idziemy o krok dalej. Nie tylko pierwszy
łomot spuszczony małżonce lub dzieciakowi pozostanie bezkarny, lecz w ogóle
wara wszystkim od tego, co się dzieje w świętej polskiej rodzinie. Ale
najpierw weźmiemy się za dziki.
Marcin Meller
Czarny budyń
Śnieg biało-czerwony, można powiedzieć w
barwach narodowych. To, co rząd nazywa walką z afrykańskim pomorem świń, jest
po prostu bezmyślną jatką. O skutecznej dezynfekcji nie ma co śnić, bo to
żmudna i kłopotliwa dłubanina, no i koszty. Gołe ręce myśliwych ładują więc
martwe zwierzęta na przyczepy, krew skapuje, psy po niej biegają, jeżdżą po
niej samochody. Buty licznych uczestników też są poplamione. A propos, w
gwarze myśliwych polowanie nazywa się pozyskiwaniem. Tym razem pozyskiwanie -
nowych terenów epidemii - należy do wirusa ASF. Jeżeli może go przenieść
kleszcz, to co tu mówić o sznurowadle przy bucie myśliwego. Swoją drogą
ciekawe, co się dzieje z zastrzelonymi dzikami, jak są utylizowane, bo o tym
się nie mówi. Optymistyczne przypuszczenia pozwalam sobie pozostawić naiwnym.
Myślenie ma
kolosalną przyszłość - śpiewaliśmy ponad 60 lat temu w Studenckim Teatrze
Satyryków. Dziś bezmyślność ma kolosalną przyszłość i nikt o tym nie śpiewa,
bo to jest nasza codzienność. Patrzę na dumnego z siebie ministra Błaszczaka i
aż mu zazdroszczę. Chciałbym choć pięć minut tak się czuć, jak on się czuje
przez całe życie. W Białce Tatrzańskiej stoi sobie ten mąż stanu, a za nim
narciarze zjeżdżają z góry i myślą, że wojna. Czyżby Czesi na nas napadli? A tu
skąd, przeciwnie, pisowska walka o pokój. Pokaz sprzętu brygady
powietrznodesantowej, ostre strzelanie w specjalnym kontenerze i obowiązkowy
zachwyt nad podawaną grochówką. Zaś w autobusie mobilny zespół rekrutacyjny
zachęca, by narciarze wstępowali do wojska. Po co masz jeździć jak Andrzej
Duda, skoro możesz bronić ojczyzny. Dlaczego w czasie ferii namawia się dzieci,
aby szły w kamasze, to już tajemnica wojskowa pana ministra. Latem pewnie
zobaczymy go, jak wraz z autobusem pływa po mazurskich jeziorach i zachęca
wędkarzy: rzuć spinning, weź karabin. A złota jesień na Mierzei Wiślanej
odcinanej od Polski.
Ponieważ za 11 lat
węgiel ma być zakazany w Europie, rząd postanowił władować 6 mld zł w budowę
nowej elektrowni węglowej. Zaszczycona perspektywą tej trującej inwestycji
Ostrołęka odpowiedziała, że, niestety, nie ma miejsca. Ale od czegóż mamy
premiera i ministra energetyki Tchorzewskiego? W niecałą godzinę oficjalnie
ukradli pół sąsiedniej gminy i miejsce się znalazło. Przy okazji wycięto kawał
lasu, splantowano wielki teren i na razie to wszystko. Dwie koparki jeżdżą po
tych hektarach w tę i we w tę, udając, że roboty idą pełną parą. Elektrownia,
która na starcie przyniesie ok. 3 mld zł strat, będzie te straty powiększać i
do kilkudziesięciu miliardów dojdziemy szybciej, niż się Tchorzewski spodziewa.
To ostatnie zdanie jest głupie, bo minister niczego się nie spodziewa. Więcej,
nie może pojąć, dlaczego międzynarodowe banki odmówiły kredytów na ten
smrodliwy czarny budyń. Uznał, że to z powodu niezrozumiałej mody na energetykę
bezemisyjną.
Ministra Tchorzewskiego wspiera swoją
wiedzą Andrzej Duda, który nie rozumie, dlaczego miliony lat temu w Polsce
były raz tropiki, raz zlodowacenia, a tymczasem człowieka wtedy w ogóle nie
było. Dlaczego więc teraz, nas - szczególnie Polaków - czepiają się jacyś
mądrale? My mamy węgla na 200 lat, mówił prezydent na szczycie klimatycznym w
Katowicach, a palimy węglem rosyjskim, bo musimy go od Putina kupować.
Jak grom z jasnego
nieba spadła na nas wiadomość, że podczas finału WOŚP prezydent Gdańska Paweł
Adamowicz został trzykrotnie pchnięty nożem na scenie. Stan Rzeczpospolitej
jest rozpaczliwy.
Stanisław Tym
Spojrzenie w
lustro
Prawie
miesiąc przerwy w kontakcie z czytelnikami powoduje u felietonisty - o czym
nie wiedziałem - potworny ból i tęsknotę. Z tym większą radością wracam i nie
zważając na wspomniany ból, dzielę się obserwacjami i tematami, których mój
kraj dostarcza mi każdego dnia. Jestem pełen współczucia dla rządzących, którym
chęć utrzymania władzy przysparza coraz więcej kłopotów. Nie mam zamiaru
wyśmiewać się z pań dyrektorek w Narodowym Banku Polskim. Nie zazdroszczę im
wynagrodzenia i próbuję sobie wyobrazić, jak wielka ciąży na nich
odpowiedzialność. Po konferencjach prasowych prezesa wiemy już, że opieka nad
nim i jego niezależnością nie jest łatwa. Ja na przykład nie podjąlbym się tej
opieki nawet za tysiąc razy większe pieniądze. Dyskusja, czy gdyby wspomniane
panie zarabiały mniej, to prąd byłby tańszy, nie jest dyskusją przynoszącą
chlubę posłom i senatorom.
Z optymizmem patrzę na budowę osi polsko-włoskiej. Z tego, co
wiem, włoskie firmy wygrywają u nas bardzo wiele przetargów, po czym od nich
odstępują, co wprawdzie oddala terminy zakończenia różnych inwestycji w
nieskończoność, ale też sprzyja wielkim oszczędnościom, pozwalającym na gromadzenie
w NBP coraz większych rezerw, wydawanych tylko częściowo na prowadzenie tej
instytucji.
Tytuł Kreatora Kultury dla Krystyny Jandy powinien być
motywacją dla wszystkich twórców w naszej codzienności. Mówimy nie tylko o
wielkiej artystce, ale przede wszystkim o kręgosłupie moralnym, odwadze,
wyrazistości poglądów i przykładzie dla tych wszystkich twórców, którzy nie
zabierają głosu, przyglądając się, jak jakiś zakompleksiony techniczny niszczy
wszystko to w kulturze, z czego moglibyśmy być dumni.
Podejmując artystyczne działania, zastanówcie się, drogie
koleżanki i koledzy, czy chcecie legitymizować działania prymitywnych
nieudaczników i występować na sylwestrze marzeń, czy wolicie w ramach
artystycznej wolności móc bez wstydu przejrzeć się w lustrze.
Krzysztof Materna jest
satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Obowiązek pamiętania
W ubiegłym tygodniu uprawomocnił się wyrok Trybunału
Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie ekshumacji ciał Arkadiusza Rybickiego i
Leszka Solskiego, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. Trybunał przyznał
rację rodzinom tragicznie zmarłych, uznając, że ekshumacje dokonane wbrew ich
woli naruszyły artykuł ósmy Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, gwarantujący
prawo do poszanowania życia prywatnego i rodzinnego. Najbliżsi mojego
przyjaciela Arama Rybickiego mówią, że wyrok przyniósł im bardzo gorzką
satysfakcję. Zło zostało nazwane złem, ale skarga, jaką Małgorzata Rybicka
złożyła do Trybunału Praw Człowieka na państwo polskie, miała zapobiec
bezsensownej i bezdusznej decyzji polskiej Prokuratury Krajowej o
przeprowadzeniu ekshumacji ciała jej męża pomimo sprzeciwu rodziny. Ten cel nie
został osiągnięty. Prokuratura Krajowa nie czekała na wyrok Trybunału Praw
Człowieka i przeprowadziła ekshumację. Zadała wielki ból jego rodzinie i
bliskim, zmuszając ich do ponownego przeżywania żałoby, a wyniki ekshumacji nie
przyniosły nic nowego w sprawie ustalenia przyczyn śmierci.
Dobrze pamiętam
dzień 14 maja ubiegłego roku, w którym zgromadziliśmy się wokół rodziny Arama
Rybickiego na gdańskim cmentarzu Srebrzysko, aby być razem w tej trudnej chwili
i wyrazić nasz protest. Było kilkaset osób. Zostaliśmy oddzieleni od grobu
szpalerem żandarmerii i policji, ale także „murem” złożonym z kilku autokarów,
które zasłaniały grób. Za tym murem wydobywano trumnę człowieka, który dobrze
zasłużył się Polsce, jako działacz opozycji demokratycznej w PRL i polityk w
wolnej już Rzeczpospolitej.
Czuliśmy, że
prawdziwy mur oddziela nas od ludzi, którzy spowodowali, że znowu polski aparat
państwowy: prokuratura, policja i żandarmeria, służą złej sprawie. Zakłócają
spokój zmarłych i zadają ból żywym.
Lista grzechów
obozu politycznego, który objął władzę w naszym kraju w 2015 r., jest długa.
Jednak dwa uważam za najcięższe: dążenie do zniszczenia niezależności władzy
sądowniczej i cyniczną grę katastrofą smoleńską.
W ostatnich miesiącach propaganda obozu
władzy wyraźnie wyciszyła wątek smoleński. Wątpię, aby przed tegorocznymi
wyborami parlamentarnymi powrócił on jako jedna z kluczowych spraw w kampanii
wyborczej Prawa i Sprawiedliwości. Przede wszystkim z dwóch powodów. Pierwszym
jest porażka Prokuratury Krajowej w poszukiwaniu dowodów czy chociażby poszlak
na uprawdopodobnienie tezy, że katastrofa smoleńska była wynikiem zamachu. Drugim
powodem jest obawa przed wysuwaniem na pierwszy plan Antoniego Macierewicza,
głównego propagatora tezy o zamachu smoleńskim. Sądzę, że PiS - podobnie jak
było w kampanii wyborczej w roku 2015 - także w tegorocznej będzie starał się
go nie eksponować, by nie odstraszać wyborców, kierujących się zdrowym
rozsądkiem.
Być może obecnej
władzy byłoby na rękę, abyśmy zapomnieli o wyczynach komisji Macierewicza i
wypowiedziach czołowych polityków PiS-u, z Jarosławem Kaczyńskim włącznie,
stwierdzających, że katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem była zbrodnią.
Jednak naszym
obowiązkiem jest pamiętać. Przecież ostatnim słowem polskiej instytucji
państwowej w sprawie katastrofy smoleńskiej jest tzw. raport techniczny
Podkomisji ds. Ponownego Zbadania Wypadku Lotniczego pod Smoleńskiem,
powołanej decyzją ówczesnego ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza.
Opublikowany w kwietniu 2018 r., wskazuje on serię wybuchów jako przyczynę katastrofy
prezydenckiego samolotu. Nie pada w nim słowo zamach, ale jest oczywiste, że
właśnie o zamach chodzi w tym raporcie.
Nie powinniśmy
zapomnieć o dezawuowaniu przez obecne władze wyników prac państwowej komisji
Jerzego Millera, składającej się z wybitnych fachowców, i o ich szykanowaniu i
podważaniu kompetencji. Podobny los spotkał prokuratorów Prokuratury
Wojskowej, którzy badali katastrofę smoleńską, których prace były na ukończeniu.
Wykluczały zamach jako przyczynę katastrofy. Nie możemy też zapomnieć, że
decyzja Prokuratury Krajowej, a faktycznie Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa
Ziobry, o przedłużeniu śledztwa była decyzją polityczną, a nie wynikającą z
przyczyn merytorycznych. To w jej wyniku cierpiały rodziny ofiar katastrofy,
które nie chciały ekshumacji swych bliskich.
Bardzo głęboki podział narodu uważam za
najpoważniejszy obecnie polski problem. Do tego podziału przyczyniło się wiele
działań obecnego obozu władzy. Żadne z nich nie odegrało tak fatalnej roli,
jak głoszenie tezy o złowrogim spisku zawiązanym przez Putina i Tuska na zgubę
prezydenta Polski i towarzyszącej mu w drodze do Katynia delegacji. Jej
najbardziej negatywnym skutkiem było powstanie dość licznej grupy rodaków
naprawdę odczuwających nienawiść i pałających żądzą zemsty na innych Polakach -
rzekomych winowajcach śmierci prezydenta i reprezentacji elity naszego
państwa. W oczach tych ludzi polityczni przeciwnicy przestali być uczestnikami
tej samej wspólnoty narodowej, ale stali się zdrajcami, zasługującymi na
pogardę i karę.
Z przyczyn
politycznych - dla konsolidacji własnego obozu i nadania mu nimbu męczeństwa -
wywołano bardzo złe emocje.
Z premedytacją przekreślono szansę na to, aby wspólnie
przeżywana żałoba przyczyniła się do odbudowania wspólnoty. Ten zły cel został
osiągnięty, ale za jaką cenę? Bardzo wysoką. Płacimy ją wszyscy jako naród.
Najwyższą jednak płacą rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej, których prawa
zdeptano, a wolę zlekceważono.
Dobrze się stało,
że Trybunał Praw Człowieka wydał precedensowy wyrok. Polskie władze, nie
wnosząc od niego apelacji, pośrednio przyznały, że jest on słuszny. Powinien
dodać sił ludziom, którzy nie chcą biernie znosić łamania ich praw przez obecne
władze naszego państwa. Dla tych ostatnich niech będzie głosem przestrogi - nie
wszystko wam wolno.
Postscriptum
Stała się rzecz straszna. Paweł Adamowicz,
prezydent Gdańska, padł ofiarą zamachu tuż po tym, jak dziękował gdańszczanom
zgromadzonym na Długim Targu za ofiarność okazaną podczas zbiórki na rzecz
Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Nie przeżył. Był dla mnie nie tylko postacią
publiczną, ale także od wielu lat - przyjacielem.
Paweł Adamowicz był człowiekiem bardzo autentycznym. Nie
było w jego przypadku rozdźwięku między postacią publiczną i prywatną. Był
człowiekiem szlachetnym, odważnym, wiernym w przyjaźni, zakochanym w Gdańsku,
który tak wiele mu zawdzięcza. Należał do pokolenia, które wzrastało w czasach
Solidarności, i do końca pozostawał wierny temu, co było najlepsze w jej
dziedzictwie.
Doceniał wolność odzyskaną przez Polskę. Wielkim szacunkiem
darzył twórców III RP. Państwa, które budowaliśmy od 1989 r., nie uważał za
idealne, ale traktował jako własne. Ani chwili nie wahał się, aby stanąć w
obronie jego praw, a zwłaszcza konstytucji. Wybory na prezydenta Gdańska, które
triumfalnie wygrał w listopadzie ubiegłego roku, w bardzo trudnych
okolicznościach, dały mu dużą satysfakcję, dodały energii i optymizmu. Moim
zdaniem miał moralny i polityczny format, aby odegrać ważną rolę w polityce
ogólnopolskiej. Ze swoimi talentami i charakterem był jej bardzo potrzebny.
To, co się stało, to nie tylko dramat jego rodziny i
bliskich. To nie tylko dramat Gdańska. To dramat Polski i być może ostatni
moment, aby z wielką powagą zastanowić się nad stanem naszej Ojczyzny.
Aleksander Hall
Ludzie bez skazy
Mam przed sobą jeszcze sześć godzin jazdy
pociągiem. Nie jest to pendolino, zwykły pospieszny pociąg, ale od razu
wychwytuję drażniący moje ucho brak stukotu kół. W ostatnich latach nie
podróżuję tak dużo jak kiedyś. Wcześniej wsłuchiwałem się w rytm wygrywany na
szynach jak w mantrę, czekałem na rozjazdy w okolicy większych miast, gdy tory
rozmnażały się gwałtownie w wielką pajęczynę i wtedy koła grały przepiękne
solówki, jakby wyrwane z filmu „Whiplash”. A teraz nic. Jako rekompensata za
oknem przesuwają się majestatyczne elektrownie wiatrowe, których dla odmiany
kiedyś nie było. Stoją dumnie, nie kopcą, myśliwi do nich nie strzelają,
wszystko przed nami.
Piszę ten felieton
pod wpływem rozmowy z pewną niezwykle przeze mnie poważaną osobą. Nie daje jej
spokoju sprawa pedofilii w Kościele. Mnie też nie daje. Więc ona myśli, jak
zmienić prawo, by już nikt nigdy nie skrzywdzi! dziecka, wykorzystując magiczną
moc sutanny. A jak już się zdarzy - by nie mógł ukryć grzechu za okładkami
świętych ksiąg i nie postponował ofiar aroganckimi przemowami, płynącymi spod
purpurowych czapeczek. I wreszcie - co oczywiste - by skrzywdzeni dostali
zadośćuczynienie moralne i finansowe. Oczekiwania proste jak linia prosta.
Dotychczas nie
wypowiedziałem się na temat Henryka Jankowskiego. Moja waga ma dwie szalki i
obie potrzebują stosownych ciężarków. Gdy pojawiły się pierwsze oskarżenia o
molestowanie dzieci, przypomniałem go sobie, jak pojawił się przed bramą
stoczni - setki strajkujących modliły się głośno wraz z nim, co po raz
pierwszy w historii pokazały komunistyczne media. Nikt nie wie, jak wielkiej
determinacji dodało to wydarzenie stoczniowcom. Może dzięki temu wygrali
strajk i wolną Polskę? Kolejna migawka jest już mniej radosna. Podczas wizyty
Margaret Thatcher w Polsce w 1988 roku prałat podjął brytyjską premier obiadem,
na którym królowały bażanty w jakiejś nieziemskiej wersji, z szafranem i Bóg
wie czym jeszcze. Zwykli Polacy nie mieli wtedy co do garnka włożyć, jeszcze
rok później mięso było na kartki. Przepych tej kolacji został dokładnie
opisany i budził mój niesmak. Ale o pedofilii jeszcze nie było mowy.
W uszach mi dzwoni
głos biskupa Tadeusza Pieronka, który na pytanie o skandale seksualne,
wypływające na światło dzienne, odpowiedział krótko: „Widziałem w Kościele
gorsze rzeczy”. I tu zaczyna się problem. „Widziałem gorsze rzeczy”. Jakie?
Czy poinformował o nich prokuraturę? Interweniował u zwierzchników? Przestrzegał
młodych ludzi w swoich homiliach? Jestem wielkim fanem Pieronka, ale
zastanawiam się, jakby się potoczyło wiele spraw i życiorysów ofiar, gdyby nie
zmilczał w najważniejszym momencie. I gdyby nie zmilczeli inni uczciwi ludzie.
Może drapieżnik by zbastował?
Bohater polskiej
historii, Bogdan Borusewicz, po 40 niemal latach od sierpniowego strajku dziś
mówi nagle: „Pojawił się przed stocznią nie wiadomo skąd i mówił tak, jakby mu
esbecja napisała całą przemowę. Dla wszystkich to było podejrzane”. Dziś wiemy,
że ksiądz Jankowski został zarejestrowany jako kapuś, ale wtedy Borsuk
milczał. Całkiem możliwe, że niektórzy zdawali sobie sprawcę z wielu niecnych
uczynków kapłana, w tym nawet pedofilii, ale milczeli, bo uznali, że nie wolno
siać oskarżeń pod adresem prominentnego przed-
stawiciela Kościoła, podważać mocy misterium podczas strajku
i siły Matki Boskiej w klapie Lecha Wałęsy Milczenie strategiczne - rozumiem.
Ale czy to milczenie nie dodało księdzu poczucia bezkarności? Dziś Zbyszek Bujak
mówi: „Wszyscyśmy widzieli, co się dzieje, choćby po wyglądzie jego sypialni i
łazienki [były różowe - Z.H.], ale o pedofilii żeśmy nie wiedzieli”. Wtedy
jednak nikogo nie ostrzegał.
Michał
Wojciechowicz jest ofiarą prałata Jankowskiego. Miał 16 lat, gdy przyszedł do
parafii po pomoc i dorwały go wężowate ręce prałata. „Mnie nie chodzi o tego
księdza, mnie chodzi o mnie. O moje życie. Jeśli nie zlikwidują jego pomnika,
to sam go zburzę. Zainicjowałem akcję mającą na celu powstanie komisji prawdy i
zadośćuczynienia niezależnej od parlamentu i Kościoła. Złożymy ten projekt w
Sejmie jako ustawę obywatelską. Ta komisja powstanie, nie ma odwrotu”. W tym
momencie mój odważnik huknął o podłogę razem z szalką.
Pociąg pędzi
bezszelestnie. Można być bohaterem z pogmatwaną przeszłością, każdy coś w życiu
nabroił, ale złamanie życia niewinnym młodym ludziom, gwałcąc ich moralnie i
fizycznie, tego przestępstwa odpuścić nie można.
Zbigniew Hołdys
Dyplomacja w gronostajach
Od czasu, kiedy ponad pół wieku temu napisałem
felieton „Palant” (1967 r.), o obronie pracy doktorskiej na temat tej gry (na
Uniwersytecie im. Bolesława Bieruta we Wrocławiu), moją ulubioną lekturą są
recenzje prac i dorobku kandydatów do stopni naukowych. W ten sposób leczę swój
kompleks magistra. Miło patrzeć, jak recenzenci przeżywają istne katusze,
rozpięci pomiędzy tym, co myślą, a tym, jak głosują. Oto (za tygodnikiem
„Wprost”) fragment recenzji księdza profesora Mariana Nowaka (KUL) z rozprawy
habilitacyjnej kandydatki PiS na rzeczniczkę praw dziecka: „Autorka wkracza w
niezrozumiały zresztą język (...) wykorzystując stanowiska wybranych teologów
lub teksty bezpośrednio z Pisma Świętego czy Katechizmu, wypowiada zdania
brzmiące jak swoisty przekaz Bożej woli, gdy pisze: »Z jakże wielką miłością i
pieczołowitością Bóg powołuje każdego człowieka do życia. Jakpragnie by jego
dzieło się rozwijało«”.
Prof. Anna Kruk
(UW) napisała: „...nieco wbrew sobie (! - Pass.) wnioskuję pozytywnie (...)
chociaż z mojego punktu widzenia (kandydatka) nie do końca spełnia wymagania
wynikające z ustawy”. Rozterkę przeżywała także prof. Maria Mendel (UG), która
„ma trudność”, by (w kandydatce) dostrzec przyszłego profesora tworzącego
własną szkołę naukową, promującego młode kadry naukowe itd. Ale głosuje...
„za”.
Ciekawą lekturę „w
tym temacie” stanowią opinie na temat dorobku dra hab. Andrzeja Zybertowicza,
prominentnego socjologa IVRP w związku z postępowaniem
tytuł profesora. Autor opinii, prof. Szymon Wróbel (PAN),
najpierw nie szczędzi wyrazów uznania książce Zybertowicza „Przemoc i poznanie:
studium z nie-klasycznej socjologii wiedzy” (1995), „przełomowa” i „słusznie
uhonorowana”, ale potem do tej łyżki miodu dodaje beczkę dziegciu: „Niestety,
od tamtej pory, czyli od czasu swojej habilitacji, Andrzej Zybertowicz stawał
się autorem coraz bardziej publicystycznym i populistycznym”. W osobie
kandydata nastąpiło „zniewolenie poznania przez politykę”. Prof. Wróbel „nie
podziela pochopnych i niezbyt głęboko przemyślanych tez”, nie podoba mu się
„schematyczny i gazetowy dyskurs”. Zybertowicz w swojej książce „powtarza
narracje dawno już wypowiedziane albo doprowadza te narracje do postaci jawnie
operetkowej”. „Zamiast przeanalizować, epatuje czytelnika”. „Milczenie Autora
w tych wszystkich kwestiach jest tak przejmujące, że aż żarliwe”.
Pracę naukową
kandydata profesor Wróbel ocenia „krytycznie”, natomiast jego dorobek
organizacyjny i dydaktyczny „więcej niż pozytywnie”. Zaś co do jego
działalności publicznej (doradca Komisji Weryfikacyjnej Wojskowych Służb
Informacyjnych, doradca premiera Kaczyńskiego, prezydentów Lecha Kaczyńskiego
i Andrzeja Dudy) to mamy tu do czynienia z „intelektualistą publicznym,
świadomym swoich interesów i pełnionych ról, a co za tym idzie zobowiązań
politycznych”. Konkluzja prof. Wróbla jest jednak zaskakująca: „Raz wyzwolona
wola stania się profesorem jest nie do zatrzymania. Jeśli Andrzej
Zybertowicz uznał, że są powody, by przyznać mu profesurę,
to zapewne tak jest. (!! - Pass.). Reasumując i biorąc pod uwagę obszerny,
wielokierunkowy, kontrowersyjny, pohabilitacyjny dorobek badawczy dra hab.
Andrzeja Zybertowicza, Jego niewątpliwe osiągnięcia w zakresie dydaktyki oraz
rozległą, daleko wykraczającą ponad przyjęte standardy, aktywność
organizacyjną, opowiadam się za”.
Prof. Aleksander
Manterys wysoko ocenia rozprawę habilitacyjną Zybertowicza, jednak w dalszej
jego twórczości dostrzega „pewne przerysowanie”, nadmierny nacisk kładziony na
„dziedziczone” mechanizmy państwa policyjnego, rolę tajnych służb, sieci
interesów i władzy „agentów” starego reżimu.
Opinia prof.
Manterysaroi się od sformułowań, które trudno uznać za entuzjastyczne, „trudno
mówić o nowatorstwie... niekoniecznie podzielam logikę tego rozumowania. ..
pewien niedosyt pozostaje, ale kandydat konsekwentnie realizuje własny program
badawczy”. Z wieloma diagnozami bym się nie zgodził, ale Zybertowicza cechuje
odwaga intelektualna, być może i brawura, ale podejmuje fundamentalne
zagadnienia (...). Wiatach 1997-2017 wygłosił blisko sto referatów, posiada zmysł
organizacyjny, potrafi skupić wokół siebie młodych współpracowników, sprawdził
się na stanowiskach kierowniczych w nauce. „Nie oceniam jego poglądów;
konstatuję jedynie sporą i znajdującą szeroki odzew aktywność” - pisze prof.
Manterys. Jednak konkludując jest „za”. Kolejny profesor Lech W. Zacher
(Akademia Koźmińskiego) w krótkiej, zaledwie 3-stronicowej, opinii omawia
dorobek kandydata i „z pewnością” jest „za”.
Prof. Marcin Król (UW) jest bardziej
krytyczny, ale też... „za”. Za najlepszą pracę kandydata uznaje „Przemoc i
poznanie”, wciąż ważną i czytaną. „Wszystkie następne i nieliczne prace naukowe
Andrzeja Zybertowicza mają znacznie mniejszą rangę”. Ta myśl powraca i w pozostałych
opiniach: kandydat zapowiadał się obiecująco, z czasem jednak obniżył loty,
zboczył w stronę polityki, organizacji, dydaktyki i publicystyki. „Uważam polemikę
z wnioskami Zybertowicza za niemożliwą” - pisze prof. Król. Praca jest
spóźniona, „i tak jednak spełnia akademickie warunki, aczkolwiek wnioski w
niej zawarte są, delikatnie mówiąc, dziwaczne”. Prof. Król nie ma natomiast
najmniejszych wątpliwości, że Zybertowicz zgromadził wokół siebie grono
młodych uczonych, w tym doktorantów, o których się troszczy. Dobrze pokierował
kilkoma grantami, socjologia toruńska „wiele mu zawdzięcza”.
Wreszcie pointa:
„Opinia moja jest wyjątkowo krótka, ponieważ przedstawione do oceny prace
naukowe są nieliczne, a ich konkluzje na tyle niedopracowane, że trudno o
polemikę. Jednak prace te są. Andrzej Zybertowicz kandyduje do tytułu
profesora i trudno mu podstaw do takiego zamiaru odmówić. Przy wszystkich zatem
zastrzeżeniach opowiadam się za nadaniem Andrzejowi Zybertowiczowi naukowego
tytułu profesora”.
Kto jest przeciw?
Nie widzę, nie słyszę.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz