poniedziałek, 21 stycznia 2019

Zabicie dobra



Próbuję zrozumieć, jak to się zaczęło? I dochodzę do wniosku, że chyba zrodziło się z przyzwolenia na nienawiść bez powodu, bez podstaw mówi pisarz Andrzej Stasiuk

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: „Dużo myślę o tym, co się wydarzyło” - powiedział pan po śmierci Pawła Adamowicza.
ANDRZEJ STASIUK: To był okrutny spektakl na cały kraj, w którym złożo­na została ofiara na oczach wszystkich. Bo przecież wszyscy mogli zobaczyć tę śmierć w telewizji albo w internecie. Morderca działa zwykle w ukryciu, a tu mieliśmy do czynienia z pełną ostenta­cją. „Oto jestem... nazywam się... chcę, żebyście mnie podziwiali” - zdawał się mówić zabójca. Najwyższa wartość, jaką jest ludzkie życie, została zdewaluowana na scenie. Scena to miejsce, gdzie nie zabija się naprawdę, na scenie można pokazać wszystko, wszystko jest dozwolone.
Ale to nie była gra.
- Niestety. Dlatego myślę, że było to zwieńczenie narracji dającej przyzwo­lenie na wszystko. Każdego można odczłowieczyć z powodów politycznych, nic nie jest złe. To logiczne następstwo tego, z czym mamy do czynienia od paru lat. Nieraz mówiliśmy, że to może skończyć się czymś strasznym, ale chy­ba nikt nie wierzył, że to może wyda­rzyć się naprawdę. Gdy dowiedziałem się, co się stało w Gdańsku, chciało mi się płakać. To była bezsilność, niezgoda na to, że wśród takiego dobra, jakie ma^ miejsce w ten jeden dzień w roku, moż­na uruchomić coś tak złego. Ta zbrod­nia wydarzyła się na imprezie, któraś jest upostaciowaniem skumulowanego dobra. Niezależnie od tego, co niektó­rzy bredzą na temat Owsiaka, finał Or­kiestry jest imprezą, na której ludzie dowartościowują się tym, że mogą być dobrzy, mogą okazać dobro, podzielić się nim. Nie ma w polskiej rzeczywisto­ści ważniejszego, większego spotkania Polaków pragnących wspólnie manife­stować dobro.
Śmierć Pawła Adamowicza zadała cios tej wspólnocie?
- Na oczach milionów ludzi zabito czło­wieka, który był w tym momencie twarzą tego dobra. W kulminacyjnym momen­cie święta wtargnął człowiek, który zadał śmiertelny cios. Stał się uosobie­niem absolutnego zła. Argument, że był to człowiek niespełna władz umysło­wych, nie ma znaczenia. Ludzie z prob­lemem psychicznym są jak soczewki, które skupiają w sobie to, co dzieje się wokół. Widzą to, co dla innych jest rozproszone.
Zastanawiam się cały czas nad tym, co wynika z tego diabelskiego, abstrahując od wiary, aktu zabicia dobra.
I do jakich wniosków pan dochodzi?
- Czym jest brak miłości? Miłość po­zwala czuć się wartościowym nawet w małości i niedoskonałości, uspra­wiedliwia wszystko i dlatego jest nie­zbędna do życia. A co się dzieje, gdy jej nie ma? Czy zaczynamy wtedy snuć jak pająk sieć zła? Zadaję sobie to py­tanie, bo próbuję zrozumieć, jak to się u nas zaczęło? Od czego? I dochodzę do wniosku, że chyba zrodziło się z przy­zwolenia na nienawiść bez powodu, bez podstaw. Nienawidzić można kogoś, kto wyrządza nam krzywdę, ale skąd w tym naszym doświadczonym krzyw­dą, skrwawionym i bohaterskim kraju wzięła się nienawiść niczym nieuzasad­niona? Gdzie jest początek tego rady­kalnego podziału na złych i dobrych? Kiedy to się stało?
Po katastrofie smoleńskiej?
- Wcześniej. Polaków zaczęło dzielić Radio Maryja. Na swoich i na obcych. Na dobrych i na tę resztę, która nie jest z nami, czyli jest zła, godna potępie­nia, wykluczenia ze wspólnoty. Myślę, że wraz z tym radiem pojawiło się przy­zwolenie na odrzucanie tej części, która nie jest do nas podobna. Nie twierdzę, że z drugiej strony nie było takiego my­ślenia, ale nie było przyzwolenia.
Inny zawsze był wrogiem.
- Ale z innym można żyć. Dużo społe­czeństw naszej cywilizacji to udowod­niło. Oczywiście trzeba zrezygnować ze strachu, z uprzedzeń w imię tego, żeby wspólnie funkcjonować, ale to się uda­je. Tymczasem Polakom próbuje się za­infekować umysły utopijnym i chorym myśleniem, że wszyscy musimy być tacy sami, że wszyscy Polacy to jedna rodzina, starszy czy młodszy i tak dalej… Przecież to jest działanie wbrew światu, wbrew rzeczywistości, wbrew społeczeństwu. Nauczyliśmy się mówić że Polska PiS zmierza w kierunku Rosji, Białorusi. Nie, to jest zmierzanie w stronę Korei Północnej, do fałszywe­go modelu, że można żyć w kompletnej izolacji.
Jeśli Radio Maryja rozpoczęło proces dzielenia Polaków po 1989 roku, to odpowiada za to cały Kościół, bo takie działania aprobuje.
- Odpowiada ten Kościół, który boi się utraty władzy. Boi się tego, co sta­ło się w Hiszpanii czy Irlandii. Ten Koś­ciół, który dla zachowania wpływów i pieniędzy bierze udział w tworze­niu atmosfery legitymizującej podział. Wykorzystuje to nasz mistrz podzia­łu, ten najsamotniejszy, najsmutniejszy i najmniej kochany człowiek w Polsce, a może i w Europie, który instynktow­nie wyczuwa szansę, jaką stwarza zblatowanie polityki i Kościoła. I ten bardzo nieszczęśliwy, doświadczony przez ży­cie i własną osobowość człowiek kreśli linię podziału już nie tylko w sensie koś­cielnym, lecz także społecznym. Mówi słuchającym go ludziom: jak będziecie robić, co wam każę, to będziecie mieć władzę i będziecie nietykalni.
Mówił to już w Stoczni Gdańskiej za poprzednich rządów. Słynne: „My jesteśmy tu, gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO” było dzieleniem na sorty.
- Oczywiście, to proces trwający już do­brych kilkanaście lat.
Nie uderzyło pana to, że Jarosław Kaczyński, najważniejszy polityk w kraju, nie powiedział ani słowa po zamachu na prezydenta Adamowicza? Złożył kondolencje dopiero wtedy, gdy pojawił się komunikat o śmierci.
- Może się bał, że okaże słabość? Że utra­ci elektorat?
Człowiek, który żyje w traumie po śmierci swojego brata, gloryfikuje żałobę jako najwyższy przejaw patriotyzmu, nie potrafi zdobyć się na słowa współczucia?
- Bo żałoba w tym kraju może być tyl­ko jedna. Jesteśmy zakładnikami, trzy­dzieści parę milionów ludzi, traumy jednego człowieka.
Niektórzy porównują wydarzenia z Gdańska do katastrofy w Smoleńsku.
- Żałoba smoleńska była strasznie inten­sywną produkcją uczuć i ich dystrybucji. A jeśli racjonalnie to oceniać, to wyda­rzyła się wtedy katastrofa samolotowa, nie narodowa. Oczywiście w Smoleńsku dopuszczono się błędu niedopatrzenia, w wyniku którego na pokład jednego sa­molotu wsiadło tylu urzędników pań­stwowych i wszyscy zginęli na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, mgły, nacisków politycznych. Tymcza­sem w Gdańsku w sposób świadomy, za­planowany i z premedytacją zabito dobro. Smoleńsk od początku do końca był mro­kiem, sporem i przepychanką, Gdańsk to była jasność, którą splamiono krwią. Smoleńsk był przypadkiem. Gdańsk jest tragedią o wymiarze symbolicznym, w której dobro przegrywa ze złem.
Czy przeżywanie żałoby po śmierci prezydenta Adamowicza może zmienić Polaków?
- W tym narodzie, który jest bardzo emo­cjonalny i histeryczny, żałoby są bardzo gwałtowne, ale nieprzebudowujące toż­samości. Po śmierci papieża kraj płonął i co z tego zostało? Trochę wypalonych zniczy i kibole jednego klubu, którzy na chwilę schowali kosę przeciwko kibolom innego klubu. Nasza żałoba trwa tak dłu­go, jak długo czuć stearynę. Społeczeń­stwo postpapieskie okazało się bardziej podzielone, agresywne i zantagonizowa­ne niż to sprzed żałoby.
Uważa pan, że teraz może być tak samo?
- To jest błędne koło napędzające do co­raz większej wrogości. Z drugiej strony,
mam gdzieś w głębi takie przekonanie, że w którymś momencie musi nastąpić przesilenie. Historii nie da się przewi­dzieć, bo rządzą nią nieprzewidywalne wydarzenia i nie chcę mówić o nieszczęs­nym Niewiadomskim, bo były to inne czasy, choć oczywiście czynić można analogie do prób odbudowywania naro­dowej tożsamości.
Dziś wszędzie słychać o mowie nienawiści, ale czy to nie stało się wypranym sloganem? Łatwym wytrychem do tłumaczenia skomplikowanej rzeczywistości?
- Na pewno nie szukamy w ten sposób odpowiedzi na pytanie, gdzie jest gra­nica między wyrażaniem swojego zda­nia, swoich uczuć, które czasami mogą być przecież negatywne, a nienawiścią. Na pewno od języka nienawiści zaczy­na się odczłowieczanie, które jest pro­stą drogą do wykluczenia i eliminacji przeciwnika bez poczucia winy, a wręcz w poczuciu dobrze spełnionego, patrio­tycznego obowiązku. I na pewno rów­nie fałszywy co język nienawiści jest język skrajnej poprawności politycz­nej, bo jeden i drugi odbiera nam część człowieczeństwa.
Mówimy o przyzwoleniu na podział, szczucie i nienawiść. A czy nie trzeba do tego dodać jeszcze przyzwolenia na przemoc?
- Żyjemy w czasach niepewności. Prze­moc jest próbą powrotu do przeszłości, zapanowania nad tą nieokiełznaną rze­czywistością, tęsknotą za tym, co było. A jednocześnie wielkim oszustwem, bo przecież powrotu nie ma; nie da się cofnąć globalizacji, informatyzacji, za­negować polityki kompromisu. Wła­dza nie polega na wstawaniu z kolan, tylko na kombinowaniu z sojusznika­mi. Silnej pozycji skromnego w sumie narodu nie da się zapewnić prężeniem muskułów, co udowodniły wszyst­kie polskie konfrontacje siłowe ostat­nich stuleci. Mocni są sprytni, giętcy i inteligentni.
Czym więc są marsze 11 Listopada, a zwłaszcza ten ostatni upamiętniający stulecie polskiej niepodległości, z udziałem prezydenta i premiera, którzy legitymizowali narodowców?
- Dla mnie bardziej symbolicznym wy­darzeniem tego marszu nie były wcale falangi ONR czy race, ale idący na piechotę husarze. To jest prawdziwa opowieść o naszym kraju: spieszona husaria. Synteza tego, co fundują Polsce dzisiejsi władcy. Chcą być jak z Sienkie­wicza, a są jak z Mrożka.
Całe moje życie upłynęło w jakimś dzi­wactwie. Najpierw komunizm był sur­realistycznym ustrojem, potem przyszło dwadzieścia parę lat normalności, która okazała się nienormalnym i nierealnym darem od losu, bo wystarczyło pstryk­nięcie i znów wróciliśmy do zabawy w polską spieszoną husarię.
Czy pana zdaniem to, co się wydarzyło w Gdańsku, będzie miało wpływ na wynik wyborów?
- Nie wszyscy Polacy chcą zmiany, niektórzy uważają, że wreszcie żyją w zadbanym, zaopiekowanym kraju. I co z tym zrobić? Jak ich przekonać, skoro nie potrafimy rozmawiać z innymi, wo­limy żyć w swoich bajkach i bańkach, z których nie wychodzimy, bo nie chce­my z nich wyjść? My też pogłębiamy ten podział i ułatwiamy sytuację temu, któ­ry na tym podziale buduje swoje impe­rium. Niewesoła ta nasza rozmowa, co?
A czy któraś w ostatnich latach była wesoła?
- (śmiech) No, niestety, nie.
Co będzie dalej?
- Ta krew... w światłach reflektorów i na oczach milionów. Ona, zakłóciła także święto ludzi po tamtej stronie. Może więc nie pójdzie na marne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz