sobota, 5 stycznia 2019

Nowy Rok - barani skok,Jest tu jakiś dorosły?,Szczęśliwego roku 2020,Wielkie wakacje,Przepowiednia,Nietoperz i suszone cytryny i Kino Atlantic



Nowy Rok - barani skok

W specjalnym numerze noworocznym przedstawiamy specjalne wydanie felietonu. Wyjątkowo w formie wywiadu z „bardzo ważnym” politykiem.

T - Panie wicepremierze, kiedy pan się dowiedział o swoim awansie?
W - We środę wczorajszą, to znaczy w zeszłym tygo­dniu. Wracałem z Paryża.
T - Służbowo?
W - Też.
T - Zna pan francuski?
W - Żona zna. Z widzenia. Dwie starsze panie, obie Francuzki. Kłaniają się sobie vice versa.
T - Nieporozumienie. Myślałem, że pan zna ję­zyk francuski.
W - Jak to znam? Przecież to obcy język.
T - Wiem, że obcy, ale mógł się pan nauczyć.
W - Ja? Po co? Znam język polski, bo czuję się do niego historycznie przywiązany przez nasze dzieje.
T - W tych naszych dziejach był pan też człon­kiem PZPR.
W - Przelotnie, 12 lat. I tylko dlatego, że miała w na­zwie słowo „Polska”.
T - Co pan negocjował teraz z Francuzami?
W - Nic, przed rozpoczęciem negocjacji wyjechałem. Spędziłem tam tylko, jak mówi premier, półtorej dnia. Francja to chory człowiek Europy, który ciągnie Stary Kontynent na dno, co pięknie ujął minister Czaputowicz. Postanowiłem stamtąd szybko wiać. Wie pan, „Titanic” widziałem. A tu w Polsce okazuje się - awans. Miło jest wracać do kraju, gdzie wszystko się rozwija.
T - Jaki odcinek panu powierzono?
W - Trudny. To znaczy trudno powiedzieć. No, ga­binet będę miał dwa razy większy, pieniądze cztery. Premii nie liczę, bo jest wyznaniowa.
T - Panie wicepremierze, ale ma pan jakiś swój po­ważny projekt do realizacji?
W - Powiem panu w zaufaniu, bo to tajemnica. Chciał­bym przewiercić kulę ziemską na wylot. Zaczniemy w Ra­domiu, by nasze samoloty mogły latać na drugą półku­lę na skróty. Jak by to Niemiec powiedział, „na durch”. Wlatujemy w dziurę w Polsce i za dwie godziny jesteśmy w Argentynie. I to bez silników, bo ciągnie nas grawitacja. Warto! A w dodatku zdobyte doświadczenie wykorzysta­my przy przekopie Mierzei Wiślanej.
T - Rozmawiał pan już o tym z premierem?
W - Na razie nie zawracam mu głowy, bo on ma swo­je halucynacje.
T - Jak to halucynacje?
W - No takie wizje przyszłości na przyszłość. Przecież jak zrobił ten milion samochodów elektrycznych, to nie­którym szczęka opadła. No po prostu wejście smoka.
T - Nie zrobił, tylko mówił, że chciałby.
W - U nas w PiS obowiązuje żelazna zasada: mówisz, co byś chciał zrobić i to już jest zrobione. Aby nie było wątpliwości, po robocie dostajesz premię.
T - Pan za to przewiercenie Ziemi też już dostał?
W - Oczywiście, przecież mi się należało.
T - Naród mówi, że prąd trzepnął rząd.
W - Jest rok wyborczy i nie mamy wyboru. Premier Morawiecki rozmawiał już z Matką Boską Nieustającej Pomocy i prosił ją, żeby prąd nie zdrożał. Nie mogła mu odmówić.
T - Dlaczego nie mogła?
W - To już tajemnica wiary. Dodatkowo Andrzej Duda miał objawienie św. Barbary, która zapewniła go, że w niebie tak jak w Polsce pali się węglem i nikt tam od tego nie umarł. Ale poza tym prezydent lekko nie ma.
T - No tak, co dzień podpisywać nową ustawę o tym, że wczoraj podpisało się złą.
W - Nie, to będzie szybko załatwione. Andrzej Duda po prostu pozwie TSUE do TSUE.
T - Przecież to ta sama instytucja.
W - Na tym polega pułapka. Muszą wziąć sprawę na wokandę i jeśli wygrają, to przegrają.
T - No to Unia się rozpadnie?
W - Oczywiście. A wtedy rządzić będziemy my. I wła­śnie o to chodzi, że ja mieszkam pod Wołominem. I wy­myśliłem, żeby prezydent zaproponował nową nazwę dla zawodów narciarskich - Narciarskie Skoki Wołomin. Miasto stanie się znane z miłości do sportów zimowych i w swoim herbie może mieć twarz senatora Biereckiego.
T - Ma pan swojego politycznego idola?
W - Dwóch. Chciałbym być jednym i drugim. Wymie­niam alfabetycznie: Cymański, Duda. Tak przemawiać i tak machać... O Boże!
Stanisław Tym

Jest tu jakiś dorosły?

Rok 2019 będzie kluczowy dla Polski i świata. Dla Polaków będzie rokiem najważniejszym od 30 lat, być może najważniejszym w naszym życiu.
   Nadchodzące miesiące przyniosą wiele fundamentalnych rozstrzygnięć. W Wielkiej Brytanii nie odbędzie się zapew­ne oficjalne referendum w sprawie brexitu, ale nieoficjalne - owszem. Jasne już będzie, czy jedna z najstarszych demo­kracji świata obroni się przed irracjonalizmem i infantyli­zmem swej klasy politycznej, czy też zapanuje w niej chaos, ostatnimi czasy kojarzony bardziej z Grecją z racji pocho­dzenia słowa i kontekstu politycznego. Zaraz potem okaże: się, czy autodestrukcja Brytyjczyków zarazi innych, czy też przebudzi całą europejską wspólnotę, osłabiając w niej ten­dencje dezintegracyjne. Europa zademonstruje także, czy potrafi sobie radzić z krajami takimi jak Polska i Węgry któ­re otwarcie gwałcą ducha wspólnoty i niszczą jej fundamen­ty. Ameryka z kolei pokaże, czy tylko flirtuje z szaleństwem, czy naprawdę oszalała. Zobaczymy też, czy w 70. rocznicę swojego istnienia NATO nie okaże się fikcją. W końcu któ­regoś ranka Trump może po prostu ogłosić na Twitterze, że NATO już nie istnieje.
   W Polsce czeka nas referendum nad rokiem 1989, 2004, 2015. Dowiemy się, czy ostatnie wybory były ekscesem, czy zwrotem historii; czy normalność poszła na kilkuletni ur­lop, czy też była tylko antraktem w naszej historii. Zobaczy­my, czy kraj, który mógłbyć w sercu Europy i stanowić jeden z silników, zapewniających impet europejskiemu projekto­wi, skończy jako jej wyrzut i margines. Politycznie w ostat­nich latach Polska dramatycznie straciła na znaczeniu, ale sygnał, jaki wyjdzie z Polski, będzie szalenie ważny dla Eu­ropy. Czy w kraju, w którym zaczął się koniec komunizmu, zacznie się też koniec populizmu, czy też populizm zatrium­fuje w nim na dobre, w ogromnym stopniu unicestwiając dziedzictwo przełomu z 1989 r. Powtórna wygrana PiS by­łaby swoistym, symbolicznym usankcjonowaniem podzia­łu Europy. Okazałoby się, że - wbrew temu, co mówił papież Jan Paweł II - wcale nie jesteśmy jej drugim płucem, ale ra­czej obcym ciałem. Aż dreszcz przechodzi na myśl o wadze rozstrzygnięć, które nastąpią.
   Lektura zagranicznych gazet przypomina ostatnio zapisy z kart chorób poszczególnych państw zachodniej wspólno­ty. Trudno znaleźć zdrowych, różne są tylko odmiany choro­by i szanse pacjentów na wyzdrowienie. Mamy państwa takie jak Francja czy Wielka Brytania, których liderzy wydają się za słabi, by poradzić sobie z problemami i deficytami demokra­cji. Mamy też państwa takie jak USA, Polska czy Węgry - de­mokracje przeżywają w nich kryzys z powodu przywódców, których celem jest zgruchotanie całego systemu z wbudo­wanymi w niego ograniczeniami. Jedne kraje mają problem z przywództwem zbyt słabym, inne z przywództwem w co­raz większym stopniu niekontrolowanym. Macron może być za słaby, by uleczyć Francję. Kaczyński czy Trump mogą być za silni, by dało się powstrzymać dokonywaną przez nich dekonstrukcję demokracji. Przy czym Kaczyński tworzy prob­lem znaczący, ale lokalny, Tramp zaś - problem globalny. Gdy demokracja w Polsce padnie, Europa będzie miała chwilowe­go kaca, ale dojdzie do siebie - pożegnanie ze złudzeniami będzie może bolesne, ale ból będzie krótkotrwały. Bez Ame­ryki, będącej filarem zachodniej wspólnoty, może dna w obec­nym kształcie nie przetrwać. To będzie więcej niż koniec Pax Americana. To może być klęska liberalnej demokracji i koniec świata, który znaliśmy i za którym tęskniliśmy. Dzięki Amery­ce świat mógł się podnieść po II wojnie światowej. Teraz przez Amerykę może się zanurzyć w chaosie.
   Wielkim problemem Zachodu jest deficyt przywództwa i dorosłości. Po Obamie liderem wolnego świata miała być kanclerz Merkel, a symbolem zmiany warty miało być ich spotkanie w hotelu Adlon w Berlinie już po zwycięstwie Trumpa. Projekt od początku nie miał przyszłości. Dziś po­litycznej przyszłości nie ma sama pani Merkel. W jej buty chciał wejść prezydent Macron, ale zanim został wszech­mocnym de Gaulle’em z roku 1958, niemal stał się politycz­nie martwym de Gaulle'em z roku 1968.
   Prezydentura Trampa i brexit to pomyłki systemu. Jeśli jednak w obu przypadkach nie nastąpi dość dramatyczna autokorekta, dojdzie do jego klęski. Jeśli do radykalnej au- tokorekty nie dojdzie w Polsce, zakwestionowana zostanie przynależność Polski do zachodniej wspólnoty. Nie będzie w niej miejsca dla kraju, w którym dwa razy z rzędu władza powierzana jest ludziom bez wizji i intelektu, prowadzącym ów kraj na Wschód, być może nawet o tym nie wiedząc.
   Trump - dzieciak, Kaczyński - dzieciak, brytyjscy przy­wódcy - jak dzieci, Macron - jeszcze nie dorósł, Merkel - owszem, ale odchodzi. Cóż, dorosłe muszą być narody i społeczeństwa. I to, Szanowni Państwo, jest w nadchodzą­cym roku największe zadanie dla nas samych.
Tomasz Lis

Szczęśliwego roku 2020

Tak, politycznie 2019 rok będzie najważniejszy od 30 lat, od początku transformacji. W 1989 r. wyda­wało się, że Polska na nowo, i tym razem na trwale, połączyła swój los z Zachodem, od którego historia tyle razy odciągała nas na cywilizacyjne peryferie. Teraz to już nie jest takie oczywiste: rządząca od 3 lat ekipa wyraźnie usiłuje się z tego związku wyrwać i podążać osobnym torem. My uważamy, że to jest tor ślepy, prowadzący nasze państwo do wykolejenia albo - w najlepszym razie - znów na historyczną bocznicę. Jed­nak nieuchronnie zbliżamy się do rozjazdu, może nawet szybciej, niż sądziliśmy.
   Według rozkładu wybory parlamentarne powinny odbyć się jesienią, ale władza, odsuwając uchwalenie budżetu, pozostawiła sobie pretekst do wcześniejszego rozwiązania Sejmu. Krótka kampania i szybkie, nawet marcowe, głosowania byłyby zapewne korzystniejsze dla obozu władzy niż dla opozycji. Jednak wszelkie kalkulacje są dziś zwodnicze, bo to nie będą normalne wybory. Dobrze już widać, że tu nie chodzi tylko o skład i program kolejnego rządu RP, ale także o przyszłość Polski i jej ustroju, być może na pokolenie. Niewykluczone, że w przypadku wygranej PiS byłyby to też ostatnie na długi czas, naprawdę wolne, konkurencyjne wybory. Bo w tej IV czy V RP opozycja raczej nie może liczyć na równą rywalizację z partią władzy, dysponującą wszystkimi zasobami i całym aparatem państwa. Tak, politycznie to będzie gra o wszystko.

Na razie, na czas kampanii, PiS jak zwykle przywdziewa kamu­flaż, chowa radykalne postulaty i działaczy, zasłania się unijną flagą, ale jest jasne, że po ewentualnej wygranej dokończone zo­staną wszystkie czasowo zawieszone operacje. Ruszy proces przej­mowania kontroli nad resztką niezależnych instytucji w państwie: nad sądami, wolnymi mediami, prywatną gospodarką, sektorem finansowym, zwłaszcza samorządami. Z tej drogi już nie będzie łatwego powrotu; co najwyżej kiedyś będzie nas czekać ponowna, wieloletnia transformacja, mozolne odtwarzanie instytucji i stan­dardów zachodniego świata (gdziekolwiek on już wtedy będzie), dokładnie tak jak po upadku PRL. W sumie: perspektywa zmarno­wania wielu lat, wielu szans, wprowadzenia Polski w stan perma­nentnego rozedrgania, kryzysów, zapewne wypychania kolejnych roczników polskiej młodzieży na emigrację lub w obojętność. Przykre, że chyba już nie znajdujemy argumentów, których „druga strona” by wysłuchała i się nimi przejęła. I w tych wyborach, trzeba sobie powiedzieć, już nie przekonamy się wzajemnie, możemy się tylko policzyć.
   To nie jest tak, że wyborcy PiS nie mają żadnych racji: po tam­tej stronie politycznego podziału ludzie znajdują wiele racjonal­nych i emocjonalnych argumentów, aby popierać PiS. Świadomie lub nie „oni” chcą innego niż „my” państwa, społeczeństwa, władzy. „Nam” pewnie bardziej zależy na indywidualnych wolnościach, na prawie, procedurach, postępie, otwartości, neutralności pań­stwa, bliskości z Zachodem - „Im” bardziej na zachowaniu tradycyj­nej rodziny i społeczeństwa, scentralizowanej (my mówimy „auto­rytarnej”) władzy, jednolitym religijnym porządku aksjologicznym, opiece państwa. Bez względu na to, jak te pojęcia są nieostre, intu­icyjnie wszyscy się jakoś w ten podział wpisujemy. Arytmetyczna
większość wciąż jest tu po stronie „liberalnej”, ale przewaga de­terminacji i siły politycznej po tej drugiej. A to, niestety, nie wróży żadnego ostatecznego rozstrzygnięcia, zapowiada jedynie czas turbulencji wykraczających poza 2019 r. Bo wynik wyborów może być niejednoznaczny, w dodatku nietrwały, a przyszła władza nie­stabilna. Bardzo możliwy po wyborach jest okres anarchii, paraliżu państwa, chaotycznych dogrywek.

Ale nawet pełne, wyraźne zwycięstwo zjednoczonej opozycji (inna nie wygra) będzie oznaczać co najwyżej zatrzymanie procesu zawłaszczania, prywatyzacji państwa przez PiS. To za mało: opozycja musi do tego dodać wiarygodny, akceptowalny spo­łecznie program odbudowy i reformy każdej z dziedzin, w której PiS zaprowadził swoje porządki. Musi „rozpakietować” ofertę PiS, oddzielając jej części racjonalne od „zamordystycznego” politycz­nego naddatku. I nie ma na to dużo czasu. Rok 2019 zapowiada się jako ostatni okres koniunkturalnego szczytu w gospodarce, a PiS wszystkie problemy, poważne decyzje i koszty, także własnych decyzji, przesuwa w przyszłość. Do tego, po wyborach, dojdą ra­chunki za samą kampanię, w której PiS (jak w Warszawie w związku z opłatami za użytkowanie wieczyste czy w sprawie cen energii) wyzwie opozycję do licytacji na hojność. I opozycja nie ma wyboru, musi w tę samobójczą grę grać, szykując sobie, w razie wygranej, ciężki bagaż. A ma naprzeciwko rywala, który w kampanii nie cof­nie się przed żadną obietnicą, zaś gdyby przegrał, urządzi nowemu rządowi piekiełko. Te wybory - zwłaszcza jeśli się poważnie myśli, co będzie „po” - są dla opozycji znacznie trudniejsze, organizacyj­nie, programowo i etycznie, niż dla władzy.
   Nadzieja w tym, że wyborcy są dziś bardziej świadomi isto­ty dzielącego Polskę sporu, niż byli w 2015 r., i że przełoży się to na polityczną aktywność różnych środowisk. Rok wyborczy dał zresztą opozycji silny atut: to 30-lecie transformacji, uznawanej w świecie, bo nie u nas, za największy historyczny sukces Polaków. Kolejne 30. rocznice - Okrągłego Stołu, wyborów 4 czerwca, powo­łania rządu Mazowieckiego, planu Balcerowicza, także wejścia Pol­ski do Unii Europejskiej (15.) i NATO (20.) - powinny być dla anty-PiSu prawdziwymi polami bitew o przywrócenie Polakom pamięci i dumy. Rywalizacja z PiS nie dotyczy, choć to najważniejsze, tylko przyszłości, ale też przeszłości - sensu życia i starań dziesiątków milionów Polaków, szacunku dla siebie, interpretacji historii. W tej sprawie też dokonamy wyboru.
   Dla tzw. średnio-starszych pokoleń kampanie 2019 to pewnie „bój ostatni”, obrona głównego kierunku transformacji, także możliwości jej dokończenia, korekty budowy „wolnego, równe­go społeczeństwa i sprawnego państwa”, co - wychodźcy z PRL
sobie obiecywaliśmy. Dla młodszych pokoleń to może być bój pierwszy i ostatni, bo szansy naprawy Rzeczpospolitej, według własnych wyobrażeń i nadziei, mogą już nie dostać. Przyszłość urządzi im stary, zgorzkniały dziwak i jego akolici. Polityczne życzenia na ten nerwowy rok są oczywiste, ale ich spełnienie oznacza tylko nowy początek. Dlatego wypadałoby sobie życzyć od razu szczęśliwego roku 2020.
Jerzy Baczyński

Wielkie wakacje

W Trybunale Konstytucyjnym odbyła się przed świętami zamknięta impreza pod nazwą Doroczne Zgromadzenie Ogólne Sędziów TK. Nie tylko zamknięta, ale i tajna. Nie wpuszczono na salę dziennikarzy, nie było transmisji. Ujawniono tylko nagrania dwóch wystąpień: Julii Przyłębskiej i prezydenta.
I list od premiera. Nie było zwyczajowej wymiany myśli na temat zeszłorocznego orzecznictwa TK pomiędzy najwyższymi instan­cjami sądowymi i pozostałymi władzami. PiS bawił się we własnym gronie, za zasłoniętą kurtyną.
   Show pełniącej funkcję prezesa TK Julii Przyłębskiej skradł pre­zydent Andrzej Duda, wygłaszając pryncypialne przemówienie, którego bohaterem wcale nie był TK i jego orzecznictwo, ale sędzio­wie Sądu Najwyższego. Oskarżył ich o „wywoływanie anarchii” i ła­manie prawa. Zawinili tym, że zamiast czekać na jakąś nową ustawę PiS, powrócili do orzekania po tym, jak Trybunał Sprawiedliwości UE zawiesił działanie przepisów o wcześniejszym posłaniu ich na eme­ryturę. Największymi zaś konstytucyjnymi przestępcami okazali się prezesi Izb Karnej i Cywilnej SN, bo odsunęli do orzekania mianowańców nowej KRS. Do czasu, aż przepisy o KRS zbada Trybunał Sprawiedliwości (rozprawę wyznaczono na marzec).

Prezydent mówił o łamaniu konstytucji z wielkim przejęciem. O niezawisłości sędziowskiej i państwie prawa. Naprawdę można się było wzruszyć. Sugerował, że za swój czyn sędziowie SN powinni odpowiedzieć: „Ja pytam, gdzie w takim razie jest sprawiedliwość społeczna, równość wobec prawa?! Proszę mi pokazać zwykłego obywatela, który mógłby sobie pozwolić na ta­kie zachowanie”?
   Zwykłego obywatela to może nie pokażemy, ale mamy prezy­denta Dudę, który zaliczył parę spektakularnych aktów złamania konstytucji i ustaw: ułaskawienie Mariusza Kamińskiego i innych przed prawomocnym skazaniem, odmowa zaprzysiężenia trzech sędziów wybranych do Trybunału Konstytucyjnego przez poprzedni Sejm, mimo że Trybunał Konstytucyjny potwierdził prawomocność ich wyboru, mianowanie prezesem TK Julii Przyłębskiej, mimo że zo­stała wybrana na podstawie przepisów, które weszły w życie dopiero dwa tygodnie później i mimo braku uchwały sędziów TK o przedsta­wieniu jej kandydatury, wyrażanie (lub nie) zgody na dalsze orzeka­nie sędziów w SN bez kontrasygnaty premiera. Wreszcie zignorowa­nie prawomocnego orzeczenia NSA wstrzymującego nominacje sę­dziów do Izb Karnej i Cywilnej SN, w związku z zakwestionowaniem legalności konkursu, w którym zostali wybrani. Sporo jak na jednego obywatela. I ani śladu pociągnięcia do odpowiedzialności. Na koniec prezydent przypomniał sobie, na jaki temat jest impreza, i pochwalił Trybunał: „Dzięki państwa staraniom umacnia się autorytet prawa”.

Miarą autorytetu TK jest to wstydliwie zamknięte spotkanie. I badania opinii publicznej. W 2015 r. - ostatnim przed „dobrą zmianą” - Trybunał dobrze oceniało (dane CBOS) 44 proc. badanych, źle - 13 proc. W 2018 r. dobrze - 25 proc., źle - 50 proc. To się przekła­da na liczbę spraw kierowanych do TK. W 2017 r. (za ten okres, rychło w czas, sprawozdawała się Julia Przyłębska) do TK wpłynęły 243 spra­wy, w tym 49 skarg konstytucyjnych - niemal dziesięciokrotnie mniej niż w 2015 r. Miarą sprawności działania nowego TK są osądzone w tym roku 63 sprawy, podczas gdy w 2015 r. osądzono ich blisko 188.
I tzw. kontrola wstępna: w 2018 r. - 107 spraw, w 2015 r. - 789.
   Julia Przyłębska w krótkim streszczeniu rocznej informacji o dzia­łalności TK (sprawozdania nie umieszczono na stronie TK) mówiła, jak zły i pazerny był Trybunał pod prezesurą Andrzeja Rzeplińskiego. W szczególności napiętnowała to, że sędziowie orzekali, a potem brali ekwiwalenty za niewykorzystany urlop. Ona ukróciła ten proce­der i teraz nie orzekają, tylko się urlopują. No więc już wiemy, czemu TK nie orzeka. Dla praworządności to lepiej. Szkoda, że kosztuje.
Ewa Siedlecka

Przepowiednia

Za 50 lat kobieta będzie miała średnio 183 cm wzrostu i będzie nosiła buty w rozmiarze 43. Jej ramiona będą szersze, a ręce umięś­nione jak u kierowcy ciężarówki. Damskie rękawiczki będą o kilka rozmiarów większe. Będzie uczestniczyć we wszystkich rodzajach sportów, w niektórych bezpośred­nio konkurując z mężczyznami (np. w piłce nożnej, ba­seballu, tenisie i zapasach). Będzie w stanie wykonywać większość męskich zawodów, a jej codzienny strój zo­stanie dostosowany do nowej roli. Za dnia będą to luźne spodnie z licznymi kieszeniami i schowkami, w których poukrywane będą kapsułki z preparatami zastępujący­mi zwykłe posiłki (kanapki, mięso i ziemniaki). Włosy będzie miała obcięte na krótko, aby jej nie przeszkadza­ły w pracy. I tylko wieczorami pozwoli sobie na bardziej frywolny ubiór”.
   Powyższy fragment pochodzi z przepowiedni, jaką z końcem 1950 roku opublikowała agencja prasowa Associated Press. Proroctwo obejmowało wiele dzie­dzin, w tym medycynę, politykę, technikę i rolnictwo, i było przygotowane przez wybitnych fachowców - an­tropologów, fizyków, filozofów, politologów. Miało się spełnić w 2000 roku.
   Losy świata biegną nieprzewidywalną trajektorią. Nawet uniwersalne przepowiednie Malachiasza i Nostradamusa, gdzie właściwie każdego dnia wszystko się zgadza, zawodzą od wieków. Koniec świata miał nastą­pić już kilka razy, zaraz po czarnym papieżu, który miał przyjść tuż po papieżu ze Wschodu - i owszem, Wojty­ła był, ale już Ratzingef nie był czarnoskóry i świat trwa.
   Wizje miewa każdy. Mnie się coś w tej dziedzinie uda­ło. W1984 roku, świeżo po powrocie z Berlina Zachod­niego, gdzie zobaczyłem przeznaczone dla zniewolonych Niemców z NRD zakamuflowane anteny telewizji sate­litarnej w formie skrzynek na kwiaty, zapowiedziałem Walterowi Chełstowskiemu, siedząc u niego ze szklanką bimbru w dłoni, że komunizm niebawem upadnie. Do­wód zapewne istnieje, bo bimber sprawił, że Walter włą­czył kasetowca, by moją pełną fantazji opowieść nagrać. Nie miałem jedynie pojęcia, jak i kiedy do tego dojdzie. A kiedy to już się stało - byłem jak wszyscy zaskoczony.
   Kobiety z proroctwa agencji AP zostały wydrukowane i na skan tego wydruku właśnie natrafiłem. Antropolo­dzy z 1950 r. chybili ze wzrostem i rozmiarem buta, choć trzeba przyznać, że na oko dziewczyny są wyższe niż kie­dyś (intryguje mnie pytanie, czy to zasługa doboru ge­nów, czy może witamin i zdrowego odżywiania). Spodnie to dziś zjawisko częste, choć nie w pracy i nie luźne - ra­czej obcisłe dżinsy i legginsy. Przepowiednię kończyło szokująco śmiałe stwierdzenie: „Być może kobieta bę­dzie prezydentem USA”.
   Ani w 1950, ani w przepowiadanym 2000 roku nie miało szans na spełnienie - dziś absolutnie ma. Świat do­świadczył już silnych rządów Indiry Gandhi w Indiach, Goldy Meir w Izraelu, Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii czy Angeli Merkel w Niemczech. Stany Zjed­noczonej przeżyły w ostatnich latach wstrząs kulturowy, kobiety islamu znalazły się w Kongresie, Trump jest jak butla gazowa w płonącym domu - dziś w blokach star­towych mogłyby z powodzeniem stanąć Oprah Winfrey czy Michelle Obama (mówię o szansach w wyborach, nie politycznych kompetencjach).
   Wizjonerzy z AP omsknęli się w paru miejscach. Nie przewidzieli zimnej wojny (była tuż-tuż!), powstania muru berlińskiego i jego upadku, lotu na Księżyc i rozpadu imperium sowieckiego oraz powstania Unii Europejskiej. W tym ostatnim przypadku chybili nieznacznie: zapowia­dali powstanie globalnej federacji państw, której sercem miały być USA (teraz, gdy Trump zrywa wszystkie soju­sze i chce stawiać mur wzdłuż granic swego kraju, brzmi to nieco surrealistycznie.) Napomknęli jednak o możliwości odrodzenia się faszyzmu, a to już absurdem nie jest.
   Przepowiedziano orbitującą stację kosmiczną rozmia­rów małej planety, co się ziściło w części - jest wielkości samolotu. Przewidziano broń rakietową dalekiego zasięgu i związane z tym zagrożenie terrorystyczne (słusznie). Me­dycy uznali (też słusznie), że średnio życie ludzkie wydłu­ży się do ponad 80 lat, technicy zaś uważali (niesłusznie), że radio całkiem zniknie. Miała powstać 4-wymiarowa te­lewizja (ekran wokół głowy i na suficie - nici z tego). Pro­rokowano, że wakacje będą dłuższe (cztery miesiące) i że pojawi się walkie-talkie z ekranem telewizyjnym - pojawi­ło się jako smartfon w 2007 r. W sumie więc nieźle.
   Termin przepowiedni minął 18 lat temu i jedyny prob­lem w tym, że nie wiemy, co z nami będzie jutro.
Zbigniew Hołdys

Nietoperz i suszone cytryny

Siedzieliśmy przy świątecznym stole w naszej mazurskiej chacie, za oknami wiało, wiel­kie i ciężkie płaty śniegu padały na białe łąki, dojadaliśmy ciasta i pierniki, było całkiem sielanko­wo. Chciałbym dodać dla doskonałości obrazu, że ogień trzaskał w kominku, ale najlepsza z żon uważa, że to nie­potrzebne zanieczyszczanie powietrza, a przecież i tak w piwnicy, tur, tur, chodzi piec olejowy.
   Teoretycznie to ja się z małżonką zgadzam, ale prak­tycznie nie ma nic piękniejszego niż wyciągnąć się na fotelu przed kominkiem i sięgnąć po którąś z naszych dyżurnych wiejskich lektur na półce obok, najczęściej to „Szkice piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego. Uskutecz­nię, jak będę sam - to też piękne doświadczenie, prze­szywająca cisza, przerywana tylko głosami zwierząt, szumem lasu czy dźwiękami burzy. Wtedy trzask w ko­minku dodaje otuchy.
   Ale nawet przy świątecznym stole nie opuścił mnie Duch Odpowiedzialności, którego na prywatny uży­tek nazywam Ryszardem. I po makówkach, a przed ser­nikiem Rysiek odezwał się w mej głowię, pytając, czy pamiętam o noworocznym felietonie. „Tak, Rysiu” - od­powiedziałem w myślach, a na głos zapytałem rodzinę, o czym mam napisać. Basia chciała o łososiu i świni nor­malnej różowej, Gucio o kameleonie i kosmosie, zaś Ania o nietoperzu. Proszę bardzo.
   Łosoś Basi wziął się stąd, że zaserwowałem go na wigilię, zbierając pochwały. Jest moim daniem firmowym. Gdzieś przeczytałem pomysł na marynatę, będącą mieszkanką cydru, oliwy i musztardy ziarnistej. Mniej więcej w tym samym czasie dostaliśmy od przyjaciółki z Paryża suszo­ne irańskie cytryny, kupione skądinąd w żydowskim skle­pie. Pokruszyłem je, dodałem do marynaty, powsadzałem w rybę posiekane kawałki czosnku i do pieca! Potem zre­zygnowałem w ogóle z oliwy, bo sam łosoś puszcza już wy­starczająco dużo tłuszczu, doszkoliłem się z wyśmienitych polskich cydrów rzemieślniczych (bo to grzech oszczędzać na jakości i podlewać przemysłowym czymś a la cydr) i od­kryłem, że koło londyńskiej hali Olympia, w której odby­wają się wielkie wiosenne targi książki, nawiedzane przez mnie corocznie, znajduje się małe skupisko irańskich skle­pów i knajpek, więc zyskałem stały dostęp do zjawisko­wych suszonych cytrynek. Którymi obdarowuję każdego, kto zachwyci się moim łososiem.
   Łosoś poniekąd wiąże się ze świnią normalną różową. To był ulubiony dowcip mojego taty. W przedwojennej Polsce do chrześcijańskiego sklepu przychodzi Żyd, po­kazuje na ladę i mówi: „Poproszę ten łosoś”. Na co sprze­dawca: „Ależ drogi starozakonny, to nie łosoś, to schab, a wam przecież religia zabrania jeść wieprzowiny!”. Żyd: „Proszę pana, czyja się pytam, jak nazywa się ta ryba?”.
   O kameleonie będzie króciutko, bo szkoda pięknej pory roku na rozpisywanie się o Mateuszku kłamczuszku, co to raz niczym krwawy kapitalista z „Ziemi obieca­nej” lud gonił, by zasuwał za miskę ryżu, a chwilę później do swej współczującej piersi przytulał, miotając obelgi na tych, którym moment wcześniej kadził. Sam już chyba nie wie, kiedy w potoku kłamstw zdarzy mu się, najpewniej przez przypadek lub nieuwagę, powiedzieć zdanie praw­dy. Człowiek bez właściwości w postaci czystej. Szcze­gólnie niebezpieczny, bo pozbawiony jakichkolwiek zasad i przekonań. Nadchodzący 2019 rok zdecyduje o losie jego, moim i Waszym, będzie ostro i gorąco, nadzieja umrze ostatnia, ale na razie wróćmy do listy życzeń.
   Nietoperz jest z nami na Mazurach od zawsze. Zna­czy nie wiem, czy to cały czas ten sam koleżka, bo moja siostra Kasia walczyła z nim już, kiedy była w pierwszej ciąży, czyli w 2009 roku, ale wyczytałem, że krajowy re­kordzista dożył 21 lat, czyli teoretycznie to możliwe. Pojawia się znienacka. Pół roku spokoju i akurat wte­dy, kiedy mnie nie ma, Ania jest sama z dziećmi albo z przyjaciółką, wlatuje On, cały na czarno. Czasem fruwa sekundę i znika w jakiejś dziurze, czasem bawi się w nie­toperza i Anię, przelatując z izby do izby, śmigając koło jej wzniesionego mopa, którym chce - przerażona - wy­gonić go na dwór, Przyznaję, że intruz i na mnie potrafi zrobić wrażenie. Kiedy siedzę sam, nastawię sobie jakiś thriller na dobranoc, a tu bum szakalaka bum, zjawia się znikąd, przelatując tuż koło głowy.
   A kosmos... No cóż, mazurskie niebo w bezchmur­ną noc zapiera dech. Z dala od świateł i kominów skrzy się, zwłaszcza w sierpniu zupełnie nieprawdopodobnie, wzrok nie nadąża za spadającymi gwiazdami, a człowiek patrzy w górę i myśli, że życie czasami jest doskonałe.
   I jak najwięcej takich chwil życzę Wam w nadchodzą­cym roku!
Marcin Meller

Kino Atlantic

Każdy z nas jest jedyny na świecie, ale z inny­mi łączą go tajemni­cze podobieństwa.
W połowie grudnia 2018 r. w kinie Atlantic w Warszawie odbyło się spotkanie przyjaciół Adama Daniela Rotfelda. Oficjalnie miała to być promocja nowej książki Profesora („W poszukiwaniu stra­tegii”), ale faktycznie, ponieważ wiadomo było, że bohater wieczoru ukończył 80 lat i miał za sobą problemy zdro­wotne, na sali wybuchła eksplozja ciepła i sympatii. Kino wypełnione było po brzegi, jak gdyby pokazywano filmy naszej młodości - „Rzym, godzina 11” albo „Cenę strachu”. Tymczasem „wyświetlono” nawet coś ciekawszego niż film - życiorys, jakiego nie wymyśliliby nawet Steven Spielberg z Romanem Polańskim. Nie zdziwiłbym się, gdyby dzieje Daniela Rotfelda powróciły kiedyś z ekranu.
   Widownię w dużym stopniu wypełniał „drugi sort” - li­beralna profesura, byli dyplomaci, studenci i doktoranci profesora, politycy, prawnicy. Z ekranu popłynęły życzenia od byłej sekretarz stanu USA Madeleine Albright, rosyj­skiego historyka, akademika Torkunowa - współprzewod­niczącego Polsko-Rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych, kanclerzy, ministrów z kilku krajów, a także od Janusza Majewskiego, który mówił do Daniela, siedząc na tle sta­rego samochodu, gdyż kręci film według własnej powieści „Czarny Mercedes”. Pierwszy sort nie rzucał się w oczy.
   Co mnie uderzyło tamtego wieczoru w kinie Atlan­tic, to podobieństwo losów Daniela i moich. Oczywiście to jest hucpa znajdować w sobie podobieństwo do kogoś wybitnego, ale kiedy być bezczelnym, jak nie po osiem­dziesiątce? Po pierwsze - jesteśmy prawie rówieśnikami. Daniel jest z marca, a ja z kwietnia 1938 r. Chcąc oszczędzić zebranym trudu obliczania, ile mamy lat, powiedziałem od razu, że 80, i nikt tego nie kwestionował, nawet przez grzeczność nie krzyknął „nie wierzę!”. Obaj także przy­szliśmy na świat w tej samej okolicy - w Galicji, na Kre­sach, które dziś stanowią część Ukrainy. Daniel urodził się w Przemyślanach, miasteczku położonym 45 km na połu­dniowy wschód od Lwowa, liczącym 5 tys. mieszkańców, z czego połowę stanowili Żydzi, 35 proc. Polacy, a 15 proc. Ukraińcy. Ojciec Daniela, Leon, prowadził od 1921 r. dużą kancelarię adwokacką. O ile pamiętam z lektur, to w tym niewielkim miasteczku było 16 adwokatów. Możemy śmia­ło uznać, że państwo Rothfeldowie (tak się wtedy pisali) należeli do inteligencji żydowskiej na Kresach, studio­wali w Wiedniu i w Niemczech. Ja urodziłem się w pobli­skim Stanisławowie.
   Być może korzenie Daniela, wyrastające z wielokulturo­wych Kresów, dzieciństwo spędzone w schowku, w klasz­torze greckokatolickich duchownych z zakonu studytów, a po 1944 r. kolejne lata spędzone w domu dziecka w ZSRR wszystko to pomogło przyszłemu uczonemu i dyploma­cie rozumieć innych, szukać z nimi wspólnego języka. Kto wie, czy bez tego dzieciństwa Daniel po wielu latach zo­stałby współprzewodniczącym Polsko-Rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych.
   Rosjanie wkroczyli do Przemyślan 19 września 1939 r. Przedtem przez miasto płynęła rzeka uciekinierów. Podążali na Stanisławów, a potem na Zaleszczyki, w kierunku Ru­munii. Udało się tylko nielicznym. Po wybuchu wojny pomiędzy na­szymi okupantami (niemiecko-rosyjskiej 1941 r.) rodzice Daniela nie uciekli do Rosji, zostali w Przemy­ślanach (podobnie jak moi rodzice w Stanisławowie), co okazało się tragicznym błędem. Dlaczego nasi rodzice to zrobili? „Prawdopodob­nie uważali, że cywilizacja niemiec­ka, racjonalny świat, który Niemcy stworzyli, wyklucza zbrodnię” - mó­wił Daniel o swoich rodzicach w rozmowie z Teresą Torańską. (Ci, którzy uciekli do ZSRR, mieli większe szanse przeżycia). W listopadzie 1941 r. Niemcy utworzyli getto w Przemyślanach. W grudniu rodzice oddali trzyletnie­go Daniela do sierocińca w klasztorze. Wtedy widział ich po raz ostatni w życiu. Zostali zamordowani.
   Moi rodzice wraz ze mną mieszkali w Stanisławowie, wówczas mieście wojewódzkim. Także mój ojciec studio­wał za granicą, ukończył agronomię we Francji. Pracował w zieleni miejskiej (specjalność kwiaty) i pisywał o ogro­dach do ważnej wówczas gazety żydowskiej w języku pol­skim („Chwila”), a więc czytanej również przez Polaków. Dlaczego nasi ojcowie studiowali za granicą, tego nie wiem. Wiem natomiast, że tam nie było numerus clausus, zaś w uczelniach w Polsce coraz bardziej panoszyła się en­decja, dbając o to, żeby młodzież żydowska nie czuła się zbyt pewnie i w salach wykładowych zajmowała miejsca stojące pod ścianą lub w wyznaczonych ławkach.

Młodzież żydowska, która wyjeżdżała na studia za grani­cę, niekoniecznie była zamożna. Mój ociec, Bernard, był najmłodszym z licznego rodzeństwa i jako jedyny ukończył wyższe studia, stało się to możliwe dopiero wte­dy, gdy jego najstarszy brat, Marek, zaczął pracować i mógł go wesprzeć finansowo. (Zginął w bunkrze na ul. Grójeckiej w Warszawie, w 1944 r.). Także mój wuj, dr Jakub Prawin, który przeżył i po wojnie mnie wychowywał, studiował w Wiedniu, choć był synem kolejarza, zawiadowcy ma­leńkiej stacyjki pod Tarnowem.
   Tak więc w 1941 r. rodzice oddali Daniela do klaszto­ru, dzięki czemu przeżył. Mnie rodzice oddali pod opie­kę przyjacielowi rodziny, który przez całą okupację dbał o moje ukrywanie, znajdował kolejne kryjówki i pieniądze. Ostatnia rodzina, która mnie ukrywała, na warszawskiej Pradze, ma swoje Drzewko Pamięci i medal Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata. W książce Daniela Rotfelda znajduje się fotografia dzieci z monastyru w Uniowie i ojca Danyiła wyróżnionego pośmiertnie przez Instytut Yad Vashem takim medalem.
   Daniel i ja straciliśmy rodziców w czasie wojny. „Mój Ojciec - wspomina Daniel w rozmowie ze mną - na po­czątku 1942 r. powiedział, że nie ma na co czekać. Szansą na przetrwanie jest ucieczka do lasu i założenie tam obozu przetrwania. Około 150 rodzin - w tym moi rodzice i star­sza o 11 lat siostra - zorganizowali taki obóz, dla którego ojciec kupował żywność w okolicznych wsiach. Kierownik wiejskiej szkoły zimą 1942/43 zaproponował, żeby Ojciec sprowadził Mamę i zostali u niego na kilka dni w stodole w czasie Świąt Bożego Narodzenia. Jeden z ukraińskich sąsiadów zauważył, że nauczyciel nosi jedzenie do stodoły. Powiadomił ukraińską policję, która rodziców aresztowała i przewiozła do więzienia w Przemyślanach. Innymi słowy: ukraińscy zakonnicy bezinteresownie uratowali mi życie, a inny Ukrainiec bezinteresownie zadenuncjował moich
Daniel Passent


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz