Nowy Rok - barani skok
W specjalnym numerze
noworocznym przedstawiamy specjalne wydanie felietonu. Wyjątkowo w formie
wywiadu z „bardzo ważnym” politykiem.
T - Panie
wicepremierze, kiedy pan się dowiedział o swoim awansie?
W - We środę
wczorajszą, to znaczy w zeszłym tygodniu. Wracałem z Paryża.
T - Służbowo?
W - Też.
T - Zna pan
francuski?
W - Żona zna. Z
widzenia. Dwie starsze panie, obie Francuzki. Kłaniają się sobie vice versa.
T -
Nieporozumienie. Myślałem, że pan zna język francuski.
W - Jak to znam?
Przecież to obcy język.
T - Wiem, że
obcy, ale mógł się pan nauczyć.
W - Ja? Po co?
Znam język polski, bo czuję się do niego historycznie przywiązany przez nasze
dzieje.
T - W tych
naszych dziejach był pan też członkiem PZPR.
W - Przelotnie,
12 lat. I tylko dlatego, że miała w nazwie słowo „Polska”.
T - Co pan
negocjował teraz z Francuzami?
W - Nic, przed
rozpoczęciem negocjacji wyjechałem. Spędziłem tam tylko, jak mówi premier,
półtorej dnia. Francja to chory człowiek Europy, który ciągnie Stary Kontynent
na dno, co pięknie ujął minister Czaputowicz. Postanowiłem stamtąd szybko wiać.
Wie pan, „Titanic” widziałem. A tu w Polsce okazuje się - awans. Miło jest
wracać do kraju, gdzie wszystko się rozwija.
T - Jaki odcinek
panu powierzono?
W - Trudny. To znaczy
trudno powiedzieć. No, gabinet będę miał dwa razy większy, pieniądze cztery.
Premii nie liczę, bo jest wyznaniowa.
T - Panie
wicepremierze, ale ma pan jakiś swój poważny projekt do realizacji?
W - Powiem panu w
zaufaniu, bo to tajemnica. Chciałbym przewiercić kulę ziemską na wylot.
Zaczniemy w Radomiu, by nasze samoloty mogły latać na drugą półkulę na
skróty. Jak by to Niemiec powiedział, „na durch”. Wlatujemy w dziurę w Polsce i
za dwie godziny jesteśmy w Argentynie. I to bez silników, bo ciągnie nas
grawitacja. Warto! A w dodatku zdobyte doświadczenie wykorzystamy przy
przekopie Mierzei Wiślanej.
T - Rozmawiał pan
już o tym z premierem?
W - Na razie nie
zawracam mu głowy, bo on ma swoje halucynacje.
T - Jak to
halucynacje?
W - No takie
wizje przyszłości na przyszłość. Przecież jak zrobił ten milion samochodów
elektrycznych, to niektórym szczęka opadła. No po prostu wejście smoka.
T - Nie zrobił,
tylko mówił, że chciałby.
W - U nas w PiS
obowiązuje żelazna zasada: mówisz, co byś chciał zrobić i to już jest zrobione.
Aby nie było wątpliwości, po robocie dostajesz premię.
T - Pan za to
przewiercenie Ziemi też już dostał?
W - Oczywiście,
przecież mi się należało.
T - Naród mówi,
że prąd trzepnął rząd.
W - Jest rok
wyborczy i nie mamy wyboru. Premier Morawiecki rozmawiał już z Matką Boską
Nieustającej Pomocy i prosił ją, żeby prąd nie zdrożał. Nie mogła mu odmówić.
T - Dlaczego nie
mogła?
W - To już
tajemnica wiary. Dodatkowo Andrzej Duda miał objawienie św. Barbary, która
zapewniła go, że w niebie tak jak w Polsce pali się węglem i nikt tam od tego
nie umarł. Ale poza tym prezydent lekko nie ma.
T - No tak, co
dzień podpisywać nową ustawę o tym, że wczoraj podpisało się złą.
W - Nie, to
będzie szybko załatwione. Andrzej Duda po prostu pozwie TSUE do TSUE.
T - Przecież to
ta sama instytucja.
W - Na tym polega
pułapka. Muszą wziąć sprawę na wokandę i jeśli wygrają, to przegrają.
T - No to Unia
się rozpadnie?
W - Oczywiście. A
wtedy rządzić będziemy my. I właśnie o to chodzi, że ja mieszkam pod Wołominem.
I wymyśliłem, żeby prezydent zaproponował nową nazwę dla zawodów narciarskich
- Narciarskie Skoki Wołomin. Miasto stanie się znane z miłości do sportów
zimowych i w swoim herbie może mieć twarz senatora Biereckiego.
T - Ma pan
swojego politycznego idola?
W - Dwóch.
Chciałbym być jednym i drugim. Wymieniam alfabetycznie: Cymański, Duda. Tak
przemawiać i tak machać... O Boże!
Stanisław Tym
Jest tu jakiś dorosły?
Rok 2019 będzie kluczowy dla Polski i świata.
Dla Polaków będzie rokiem najważniejszym od 30 lat, być może najważniejszym w
naszym życiu.
Nadchodzące
miesiące przyniosą wiele fundamentalnych rozstrzygnięć. W Wielkiej Brytanii nie
odbędzie się zapewne oficjalne referendum w sprawie brexitu, ale nieoficjalne
- owszem. Jasne już będzie, czy jedna z najstarszych demokracji świata obroni
się przed irracjonalizmem i infantylizmem swej klasy politycznej, czy też
zapanuje w niej chaos, ostatnimi czasy kojarzony bardziej z Grecją z racji
pochodzenia słowa i kontekstu politycznego. Zaraz potem okaże: się, czy
autodestrukcja Brytyjczyków zarazi innych, czy też przebudzi całą europejską
wspólnotę, osłabiając w niej tendencje dezintegracyjne. Europa zademonstruje
także, czy potrafi sobie radzić z krajami takimi jak Polska i Węgry które
otwarcie gwałcą ducha wspólnoty i niszczą jej fundamenty. Ameryka z kolei
pokaże, czy tylko flirtuje z szaleństwem, czy naprawdę oszalała. Zobaczymy też,
czy w 70. rocznicę swojego istnienia NATO nie okaże się fikcją. W końcu któregoś
ranka Trump może po prostu ogłosić na Twitterze, że NATO już nie istnieje.
W Polsce czeka nas
referendum nad rokiem 1989, 2004, 2015. Dowiemy się, czy ostatnie wybory były
ekscesem, czy zwrotem historii; czy normalność poszła na kilkuletni urlop, czy
też była tylko antraktem w naszej historii. Zobaczymy, czy kraj, który mógłbyć
w sercu Europy i stanowić jeden z silników, zapewniających impet europejskiemu
projektowi, skończy jako jej wyrzut i margines. Politycznie w ostatnich
latach Polska dramatycznie straciła na znaczeniu, ale sygnał, jaki wyjdzie z
Polski, będzie szalenie ważny dla Europy. Czy w kraju, w którym zaczął się
koniec komunizmu, zacznie się też koniec populizmu, czy też populizm zatriumfuje
w nim na dobre, w ogromnym stopniu unicestwiając dziedzictwo przełomu z 1989 r.
Powtórna wygrana PiS byłaby swoistym, symbolicznym usankcjonowaniem podziału
Europy. Okazałoby się, że - wbrew temu, co mówił papież Jan Paweł II - wcale
nie jesteśmy jej drugim płucem, ale raczej obcym ciałem. Aż dreszcz przechodzi
na myśl o wadze rozstrzygnięć, które nastąpią.
Lektura
zagranicznych gazet przypomina ostatnio zapisy z kart chorób poszczególnych
państw zachodniej wspólnoty. Trudno znaleźć zdrowych, różne są tylko odmiany
choroby i szanse pacjentów na wyzdrowienie. Mamy państwa takie jak Francja czy
Wielka Brytania, których liderzy wydają się za słabi, by poradzić sobie z
problemami i deficytami demokracji. Mamy też państwa takie jak USA, Polska czy
Węgry - demokracje przeżywają w nich kryzys z powodu przywódców, których celem
jest zgruchotanie całego systemu z wbudowanymi w niego ograniczeniami. Jedne
kraje mają problem z przywództwem zbyt słabym, inne z przywództwem w coraz
większym stopniu niekontrolowanym. Macron może być za słaby, by uleczyć
Francję. Kaczyński czy Trump mogą być za silni, by dało się powstrzymać
dokonywaną przez nich dekonstrukcję demokracji. Przy czym Kaczyński tworzy problem
znaczący, ale lokalny, Tramp zaś - problem globalny. Gdy demokracja w Polsce
padnie, Europa będzie miała chwilowego kaca, ale dojdzie do siebie -
pożegnanie ze złudzeniami będzie może bolesne, ale ból będzie krótkotrwały. Bez
Ameryki, będącej filarem zachodniej wspólnoty, może dna w obecnym kształcie
nie przetrwać. To będzie więcej niż koniec Pax Americana. To może być klęska
liberalnej demokracji i koniec świata, który znaliśmy i za którym tęskniliśmy.
Dzięki Ameryce świat mógł się podnieść po II wojnie światowej. Teraz przez
Amerykę może się zanurzyć w chaosie.
Wielkim problemem
Zachodu jest deficyt przywództwa i dorosłości. Po Obamie liderem wolnego świata
miała być kanclerz Merkel, a symbolem zmiany warty miało być ich spotkanie w
hotelu Adlon w Berlinie już po zwycięstwie Trumpa. Projekt od początku nie miał
przyszłości. Dziś politycznej przyszłości nie ma sama pani Merkel. W jej buty
chciał wejść prezydent Macron, ale zanim został wszechmocnym de Gaulle’em z
roku 1958, niemal stał się politycznie martwym de Gaulle'em z roku 1968.
Prezydentura Trampa
i brexit to pomyłki systemu. Jeśli jednak w obu przypadkach nie nastąpi dość
dramatyczna autokorekta, dojdzie do jego klęski. Jeśli do radykalnej au-
tokorekty nie dojdzie w Polsce, zakwestionowana zostanie przynależność Polski
do zachodniej wspólnoty. Nie będzie w niej miejsca dla kraju, w którym dwa razy
z rzędu władza powierzana jest ludziom bez wizji i intelektu, prowadzącym ów
kraj na Wschód, być może nawet o tym nie wiedząc.
Trump - dzieciak,
Kaczyński - dzieciak, brytyjscy przywódcy - jak dzieci, Macron - jeszcze nie
dorósł, Merkel - owszem, ale odchodzi. Cóż, dorosłe muszą być narody i
społeczeństwa. I to, Szanowni Państwo, jest w nadchodzącym roku największe
zadanie dla nas samych.
Tomasz Lis
Szczęśliwego roku 2020
Tak, politycznie 2019 rok będzie
najważniejszy od 30 lat, od początku transformacji. W 1989 r. wydawało się, że
Polska na nowo, i tym razem na trwale, połączyła swój los z Zachodem, od
którego historia tyle razy odciągała nas na cywilizacyjne peryferie. Teraz to
już nie jest takie oczywiste: rządząca od 3 lat ekipa wyraźnie usiłuje się z
tego związku wyrwać i podążać osobnym torem. My uważamy, że to jest tor ślepy,
prowadzący nasze państwo do wykolejenia albo - w najlepszym razie - znów na
historyczną bocznicę. Jednak nieuchronnie zbliżamy się do rozjazdu, może nawet
szybciej, niż sądziliśmy.
Według rozkładu
wybory parlamentarne powinny odbyć się jesienią, ale władza, odsuwając
uchwalenie budżetu, pozostawiła sobie pretekst do wcześniejszego rozwiązania
Sejmu. Krótka kampania i szybkie, nawet marcowe, głosowania byłyby zapewne
korzystniejsze dla obozu władzy niż dla opozycji. Jednak wszelkie kalkulacje są
dziś zwodnicze, bo to nie będą normalne wybory. Dobrze już widać, że tu nie
chodzi tylko o skład i program kolejnego rządu RP, ale także o przyszłość
Polski i jej ustroju, być może na pokolenie. Niewykluczone, że w przypadku
wygranej PiS byłyby to też ostatnie na długi czas, naprawdę wolne,
konkurencyjne wybory. Bo w tej IV czy V RP opozycja raczej nie może liczyć na
równą rywalizację z partią władzy, dysponującą wszystkimi zasobami i całym
aparatem państwa. Tak, politycznie to będzie gra o wszystko.
Na razie, na czas kampanii, PiS jak zwykle
przywdziewa kamuflaż, chowa radykalne postulaty i działaczy, zasłania się
unijną flagą, ale jest jasne, że po ewentualnej wygranej dokończone zostaną
wszystkie czasowo zawieszone operacje. Ruszy proces przejmowania kontroli nad
resztką niezależnych instytucji w państwie: nad sądami, wolnymi mediami,
prywatną gospodarką, sektorem finansowym, zwłaszcza samorządami. Z tej drogi
już nie będzie łatwego powrotu; co najwyżej kiedyś będzie nas czekać ponowna,
wieloletnia transformacja, mozolne odtwarzanie instytucji i standardów
zachodniego świata (gdziekolwiek on już wtedy będzie), dokładnie tak jak po
upadku PRL. W sumie: perspektywa zmarnowania wielu lat, wielu szans,
wprowadzenia Polski w stan permanentnego rozedrgania, kryzysów, zapewne
wypychania kolejnych roczników polskiej młodzieży na emigrację lub w
obojętność. Przykre, że chyba już nie znajdujemy argumentów, których „druga
strona” by wysłuchała i się nimi przejęła. I w tych wyborach, trzeba sobie
powiedzieć, już nie przekonamy się wzajemnie, możemy się tylko policzyć.
To nie jest tak, że
wyborcy PiS nie mają żadnych racji: po tamtej stronie politycznego podziału
ludzie znajdują wiele racjonalnych i emocjonalnych argumentów, aby popierać
PiS. Świadomie lub nie „oni” chcą innego niż „my” państwa, społeczeństwa,
władzy. „Nam” pewnie bardziej zależy na indywidualnych wolnościach, na prawie,
procedurach, postępie, otwartości, neutralności państwa, bliskości z Zachodem
- „Im” bardziej na zachowaniu tradycyjnej rodziny i społeczeństwa, scentralizowanej
(my mówimy „autorytarnej”) władzy, jednolitym religijnym porządku
aksjologicznym, opiece państwa. Bez względu na to, jak te pojęcia są nieostre,
intuicyjnie wszyscy się jakoś w ten podział wpisujemy. Arytmetyczna
większość wciąż jest tu po stronie „liberalnej”, ale
przewaga determinacji i siły politycznej po tej drugiej. A to, niestety, nie
wróży żadnego ostatecznego rozstrzygnięcia, zapowiada jedynie czas turbulencji
wykraczających poza 2019 r. Bo wynik wyborów może być niejednoznaczny, w
dodatku nietrwały, a przyszła władza niestabilna. Bardzo możliwy po wyborach
jest okres anarchii, paraliżu państwa, chaotycznych dogrywek.
Ale nawet pełne, wyraźne zwycięstwo
zjednoczonej opozycji (inna nie wygra) będzie oznaczać co najwyżej zatrzymanie
procesu zawłaszczania, prywatyzacji państwa przez PiS. To za mało: opozycja
musi do tego dodać wiarygodny, akceptowalny społecznie program odbudowy i
reformy każdej z dziedzin, w której PiS zaprowadził swoje porządki. Musi
„rozpakietować” ofertę PiS, oddzielając jej części racjonalne od
„zamordystycznego” politycznego naddatku. I nie ma na to dużo czasu. Rok 2019
zapowiada się jako ostatni okres koniunkturalnego szczytu w gospodarce, a PiS
wszystkie problemy, poważne decyzje i koszty, także własnych decyzji, przesuwa
w przyszłość. Do tego, po wyborach, dojdą rachunki za samą kampanię, w której
PiS (jak w Warszawie w związku z opłatami za użytkowanie wieczyste czy w
sprawie cen energii) wyzwie opozycję do licytacji na hojność. I opozycja nie ma
wyboru, musi w tę samobójczą grę grać, szykując sobie, w razie wygranej, ciężki
bagaż. A ma naprzeciwko rywala, który w kampanii nie cofnie się przed żadną
obietnicą, zaś gdyby przegrał, urządzi nowemu rządowi piekiełko. Te wybory -
zwłaszcza jeśli się poważnie myśli, co będzie „po” - są dla opozycji znacznie
trudniejsze, organizacyjnie, programowo i etycznie, niż dla władzy.
Nadzieja w tym, że
wyborcy są dziś bardziej świadomi istoty dzielącego Polskę sporu, niż byli w
2015 r., i że przełoży się to na polityczną aktywność różnych środowisk. Rok
wyborczy dał zresztą opozycji silny atut: to 30-lecie transformacji, uznawanej
w świecie, bo nie u nas, za największy historyczny sukces Polaków. Kolejne 30.
rocznice - Okrągłego Stołu, wyborów 4 czerwca, powołania rządu Mazowieckiego,
planu Balcerowicza, także wejścia Polski do Unii Europejskiej (15.) i NATO (20.)
- powinny być dla anty-PiSu prawdziwymi polami bitew o przywrócenie Polakom
pamięci i dumy. Rywalizacja z PiS nie dotyczy, choć to najważniejsze, tylko
przyszłości, ale też przeszłości - sensu życia i starań dziesiątków milionów
Polaków, szacunku dla siebie, interpretacji historii. W tej sprawie też
dokonamy wyboru.
Dla tzw.
średnio-starszych pokoleń kampanie 2019 to pewnie „bój ostatni”, obrona
głównego kierunku transformacji, także możliwości jej dokończenia, korekty
budowy „wolnego, równego społeczeństwa i sprawnego państwa”, co - wychodźcy z
PRL
sobie obiecywaliśmy. Dla młodszych pokoleń to może być bój
pierwszy i ostatni, bo szansy naprawy Rzeczpospolitej, według własnych
wyobrażeń i nadziei, mogą już nie dostać. Przyszłość urządzi im stary,
zgorzkniały dziwak i jego akolici. Polityczne życzenia na ten nerwowy rok są
oczywiste, ale ich spełnienie oznacza tylko nowy początek. Dlatego wypadałoby
sobie życzyć od razu szczęśliwego roku 2020.
Jerzy Baczyński
Wielkie wakacje
W Trybunale Konstytucyjnym odbyła się przed
świętami zamknięta impreza pod nazwą Doroczne Zgromadzenie Ogólne Sędziów TK.
Nie tylko zamknięta, ale i tajna. Nie wpuszczono na salę dziennikarzy, nie było
transmisji. Ujawniono tylko nagrania dwóch wystąpień: Julii Przyłębskiej i
prezydenta.
I list od premiera. Nie było zwyczajowej wymiany myśli na
temat zeszłorocznego orzecznictwa TK pomiędzy najwyższymi instancjami sądowymi
i pozostałymi władzami. PiS bawił się we własnym gronie, za zasłoniętą kurtyną.
Show pełniącej
funkcję prezesa TK Julii Przyłębskiej skradł prezydent Andrzej Duda,
wygłaszając pryncypialne przemówienie, którego bohaterem wcale nie był TK i
jego orzecznictwo, ale sędziowie Sądu Najwyższego. Oskarżył ich o „wywoływanie
anarchii” i łamanie prawa. Zawinili tym, że zamiast czekać na jakąś nową
ustawę PiS, powrócili do orzekania po tym, jak Trybunał Sprawiedliwości UE
zawiesił działanie przepisów o wcześniejszym posłaniu ich na emeryturę.
Największymi zaś konstytucyjnymi przestępcami okazali się prezesi Izb Karnej i
Cywilnej SN, bo odsunęli do orzekania mianowańców nowej KRS. Do czasu, aż
przepisy o KRS zbada Trybunał Sprawiedliwości (rozprawę wyznaczono na marzec).
Prezydent mówił o łamaniu konstytucji z
wielkim przejęciem. O niezawisłości sędziowskiej i państwie prawa. Naprawdę
można się było wzruszyć. Sugerował, że za swój czyn sędziowie SN powinni
odpowiedzieć: „Ja pytam, gdzie w takim razie jest sprawiedliwość społeczna,
równość wobec prawa?! Proszę mi pokazać zwykłego obywatela, który mógłby sobie
pozwolić na takie zachowanie”?
Zwykłego obywatela
to może nie pokażemy, ale mamy prezydenta Dudę, który zaliczył parę
spektakularnych aktów złamania konstytucji i ustaw: ułaskawienie Mariusza
Kamińskiego i innych przed prawomocnym skazaniem, odmowa zaprzysiężenia trzech
sędziów wybranych do Trybunału Konstytucyjnego przez poprzedni Sejm, mimo że
Trybunał Konstytucyjny potwierdził prawomocność ich wyboru, mianowanie prezesem
TK Julii Przyłębskiej, mimo że została wybrana na podstawie przepisów, które
weszły w życie dopiero dwa tygodnie później i mimo braku uchwały sędziów TK o
przedstawieniu jej kandydatury, wyrażanie (lub nie) zgody na dalsze orzekanie
sędziów w SN bez kontrasygnaty premiera. Wreszcie zignorowanie prawomocnego
orzeczenia NSA wstrzymującego nominacje sędziów do Izb Karnej i Cywilnej SN, w
związku z zakwestionowaniem legalności konkursu, w którym zostali wybrani.
Sporo jak na jednego obywatela. I ani śladu pociągnięcia do odpowiedzialności.
Na koniec prezydent przypomniał sobie, na jaki temat jest impreza, i pochwalił
Trybunał: „Dzięki państwa staraniom umacnia się autorytet prawa”.
Miarą autorytetu TK jest to wstydliwie
zamknięte spotkanie. I badania opinii publicznej. W 2015 r. - ostatnim przed
„dobrą zmianą” - Trybunał dobrze oceniało (dane CBOS) 44 proc. badanych, źle -
13 proc. W 2018 r. dobrze - 25 proc., źle - 50 proc. To się przekłada na
liczbę spraw kierowanych do TK. W 2017 r. (za ten okres, rychło w czas,
sprawozdawała się Julia Przyłębska) do TK wpłynęły 243 sprawy, w tym 49 skarg
konstytucyjnych - niemal dziesięciokrotnie mniej niż w 2015 r. Miarą sprawności
działania nowego TK są osądzone w tym roku 63 sprawy, podczas gdy w 2015 r.
osądzono ich blisko 188.
I tzw. kontrola wstępna: w 2018 r. - 107 spraw, w 2015 r. -
789.
Julia Przyłębska w
krótkim streszczeniu rocznej informacji o działalności TK (sprawozdania nie
umieszczono na stronie TK) mówiła, jak zły i pazerny był Trybunał pod prezesurą
Andrzeja Rzeplińskiego. W szczególności napiętnowała to, że sędziowie orzekali,
a potem brali ekwiwalenty za niewykorzystany urlop. Ona ukróciła ten proceder
i teraz nie orzekają, tylko się urlopują. No więc już wiemy, czemu TK nie
orzeka. Dla praworządności to lepiej. Szkoda, że kosztuje.
Ewa Siedlecka
Przepowiednia
Za 50 lat kobieta będzie miała średnio 183 cm wzrostu i będzie
nosiła buty w rozmiarze 43. Jej ramiona będą szersze, a ręce umięśnione jak u
kierowcy ciężarówki. Damskie rękawiczki będą o kilka rozmiarów większe. Będzie
uczestniczyć we wszystkich rodzajach sportów, w niektórych bezpośrednio
konkurując z mężczyznami (np. w piłce nożnej, baseballu, tenisie i zapasach).
Będzie w stanie wykonywać większość męskich zawodów, a jej codzienny strój zostanie
dostosowany do nowej roli. Za dnia będą to luźne spodnie z licznymi kieszeniami
i schowkami, w których poukrywane będą kapsułki z preparatami zastępującymi
zwykłe posiłki (kanapki, mięso i ziemniaki). Włosy będzie miała obcięte na
krótko, aby jej nie przeszkadzały w pracy. I tylko wieczorami pozwoli sobie na
bardziej frywolny ubiór”.
Powyższy fragment
pochodzi z przepowiedni, jaką z końcem 1950 roku opublikowała agencja prasowa
Associated Press. Proroctwo obejmowało wiele dziedzin, w tym medycynę, politykę,
technikę i rolnictwo, i było przygotowane przez wybitnych fachowców - antropologów,
fizyków, filozofów, politologów. Miało się spełnić w 2000 roku.
Losy świata biegną
nieprzewidywalną trajektorią. Nawet uniwersalne przepowiednie Malachiasza i Nostradamusa,
gdzie właściwie każdego dnia wszystko się zgadza, zawodzą od wieków. Koniec
świata miał nastąpić już kilka razy, zaraz po czarnym papieżu, który miał
przyjść tuż po papieżu ze Wschodu - i owszem, Wojtyła był, ale już Ratzingef
nie był czarnoskóry i świat trwa.
Wizje miewa każdy.
Mnie się coś w tej dziedzinie udało. W1984 roku, świeżo po powrocie z Berlina
Zachodniego, gdzie zobaczyłem przeznaczone dla zniewolonych Niemców z NRD
zakamuflowane anteny telewizji satelitarnej w formie skrzynek na kwiaty,
zapowiedziałem Walterowi Chełstowskiemu, siedząc u niego ze szklanką bimbru w
dłoni, że komunizm niebawem upadnie. Dowód zapewne istnieje, bo bimber
sprawił, że Walter włączył kasetowca, by moją pełną fantazji opowieść nagrać.
Nie miałem jedynie pojęcia, jak i kiedy do tego dojdzie. A kiedy to już się
stało - byłem jak wszyscy zaskoczony.
Kobiety z proroctwa
agencji AP zostały wydrukowane i na skan tego wydruku właśnie natrafiłem.
Antropolodzy z 1950 r. chybili ze wzrostem i rozmiarem buta, choć trzeba
przyznać, że na oko dziewczyny są wyższe niż kiedyś (intryguje mnie pytanie,
czy to zasługa doboru genów, czy może witamin i zdrowego odżywiania). Spodnie
to dziś zjawisko częste, choć nie w pracy i nie luźne - raczej obcisłe dżinsy
i legginsy. Przepowiednię kończyło szokująco śmiałe stwierdzenie: „Być może
kobieta będzie prezydentem USA”.
Ani w 1950, ani w
przepowiadanym 2000 roku nie miało szans na spełnienie - dziś absolutnie ma.
Świat doświadczył już silnych rządów Indiry Gandhi w Indiach, Goldy Meir w
Izraelu, Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii czy Angeli Merkel w Niemczech.
Stany Zjednoczonej przeżyły w ostatnich latach wstrząs kulturowy, kobiety
islamu znalazły się w Kongresie, Trump jest jak butla gazowa w płonącym domu -
dziś w blokach startowych mogłyby z powodzeniem stanąć Oprah Winfrey czy
Michelle Obama (mówię o szansach w wyborach, nie politycznych kompetencjach).
Wizjonerzy z AP
omsknęli się w paru miejscach. Nie przewidzieli zimnej wojny (była tuż-tuż!),
powstania muru berlińskiego i jego upadku, lotu na Księżyc i rozpadu imperium
sowieckiego oraz powstania Unii Europejskiej. W tym ostatnim przypadku chybili
nieznacznie: zapowiadali powstanie globalnej federacji państw, której sercem
miały być USA (teraz, gdy Trump zrywa wszystkie sojusze i chce stawiać mur
wzdłuż granic swego kraju, brzmi to nieco surrealistycznie.) Napomknęli jednak
o możliwości odrodzenia się faszyzmu, a to już absurdem nie jest.
Przepowiedziano
orbitującą stację kosmiczną rozmiarów małej planety, co się ziściło w części -
jest wielkości samolotu. Przewidziano broń rakietową dalekiego zasięgu i
związane z tym zagrożenie terrorystyczne (słusznie). Medycy uznali (też
słusznie), że średnio życie ludzkie wydłuży się do ponad 80 lat, technicy zaś
uważali (niesłusznie), że radio całkiem zniknie. Miała powstać 4-wymiarowa telewizja
(ekran wokół głowy i na suficie - nici z tego). Prorokowano, że wakacje będą
dłuższe (cztery miesiące) i że pojawi się walkie-talkie z ekranem telewizyjnym
- pojawiło się jako smartfon w 2007 r. W sumie więc nieźle.
Termin przepowiedni
minął 18 lat temu i jedyny problem w tym, że nie wiemy, co z nami będzie
jutro.
Zbigniew Hołdys
Nietoperz i suszone cytryny
Siedzieliśmy przy świątecznym stole w
naszej mazurskiej chacie, za oknami wiało, wielkie i ciężkie płaty śniegu
padały na białe łąki, dojadaliśmy ciasta i pierniki, było całkiem sielankowo.
Chciałbym dodać dla doskonałości obrazu, że ogień trzaskał w kominku, ale
najlepsza z żon uważa, że to niepotrzebne zanieczyszczanie powietrza, a
przecież i tak w piwnicy, tur, tur, chodzi piec olejowy.
Teoretycznie to ja
się z małżonką zgadzam, ale praktycznie nie ma nic piękniejszego niż wyciągnąć
się na fotelu przed kominkiem i sięgnąć po którąś z naszych dyżurnych wiejskich
lektur na półce obok, najczęściej to „Szkice piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego.
Uskutecznię, jak będę sam - to też piękne doświadczenie, przeszywająca cisza,
przerywana tylko głosami zwierząt, szumem lasu czy dźwiękami burzy. Wtedy
trzask w kominku dodaje otuchy.
Ale nawet przy
świątecznym stole nie opuścił mnie Duch Odpowiedzialności, którego na prywatny
użytek nazywam Ryszardem. I po makówkach, a przed sernikiem Rysiek odezwał
się w mej głowię, pytając, czy pamiętam o noworocznym felietonie. „Tak, Rysiu”
- odpowiedziałem w myślach, a na głos zapytałem rodzinę, o czym mam napisać.
Basia chciała o łososiu i świni normalnej różowej, Gucio o kameleonie i
kosmosie, zaś Ania o nietoperzu. Proszę bardzo.
Łosoś Basi wziął
się stąd, że zaserwowałem go na wigilię, zbierając pochwały. Jest moim daniem
firmowym. Gdzieś przeczytałem pomysł na marynatę, będącą mieszkanką cydru,
oliwy i musztardy ziarnistej. Mniej więcej w tym samym czasie dostaliśmy od przyjaciółki
z Paryża suszone irańskie cytryny, kupione skądinąd w żydowskim sklepie.
Pokruszyłem je, dodałem do marynaty, powsadzałem w rybę posiekane kawałki
czosnku i do pieca! Potem zrezygnowałem w ogóle z oliwy, bo sam łosoś puszcza
już wystarczająco dużo tłuszczu, doszkoliłem się z wyśmienitych polskich
cydrów rzemieślniczych (bo to grzech oszczędzać na jakości i podlewać
przemysłowym czymś a la cydr) i odkryłem, że koło londyńskiej hali Olympia, w
której odbywają się wielkie wiosenne targi książki, nawiedzane przez mnie
corocznie, znajduje się małe skupisko irańskich sklepów i knajpek, więc
zyskałem stały dostęp do zjawiskowych suszonych cytrynek. Którymi obdarowuję
każdego, kto zachwyci się moim łososiem.
Łosoś poniekąd
wiąże się ze świnią normalną różową. To był ulubiony dowcip mojego taty. W
przedwojennej Polsce do chrześcijańskiego sklepu przychodzi Żyd, pokazuje na
ladę i mówi: „Poproszę ten łosoś”. Na co sprzedawca: „Ależ drogi starozakonny,
to nie łosoś, to schab, a wam przecież religia zabrania jeść wieprzowiny!”.
Żyd: „Proszę pana, czyja się pytam, jak nazywa się ta ryba?”.
O kameleonie będzie
króciutko, bo szkoda pięknej pory roku na rozpisywanie się o Mateuszku
kłamczuszku, co to raz niczym krwawy kapitalista z „Ziemi obiecanej” lud
gonił, by zasuwał za miskę ryżu, a chwilę później do swej współczującej piersi
przytulał, miotając obelgi na tych, którym moment wcześniej kadził. Sam już
chyba nie wie, kiedy w potoku kłamstw zdarzy mu się, najpewniej przez przypadek
lub nieuwagę, powiedzieć zdanie prawdy. Człowiek bez właściwości w postaci
czystej. Szczególnie niebezpieczny, bo pozbawiony jakichkolwiek zasad i
przekonań. Nadchodzący 2019 rok zdecyduje o losie jego, moim i Waszym, będzie
ostro i gorąco, nadzieja umrze ostatnia, ale na razie wróćmy do listy życzeń.
Nietoperz jest z
nami na Mazurach od zawsze. Znaczy nie wiem, czy to cały czas ten sam koleżka,
bo moja siostra Kasia walczyła z nim już, kiedy była w pierwszej ciąży, czyli w
2009 roku, ale wyczytałem, że krajowy rekordzista dożył 21 lat, czyli
teoretycznie to możliwe. Pojawia się znienacka. Pół roku spokoju i akurat wtedy,
kiedy mnie nie ma, Ania jest sama z dziećmi albo z przyjaciółką, wlatuje On,
cały na czarno. Czasem fruwa sekundę i znika w jakiejś dziurze, czasem bawi się
w nietoperza i Anię, przelatując z izby do izby, śmigając koło jej
wzniesionego mopa, którym chce - przerażona - wygonić go na dwór, Przyznaję,
że intruz i na mnie potrafi zrobić wrażenie. Kiedy siedzę sam, nastawię sobie
jakiś thriller na dobranoc, a tu bum szakalaka bum, zjawia się znikąd,
przelatując tuż koło głowy.
A kosmos... No cóż,
mazurskie niebo w bezchmurną noc zapiera dech. Z dala od świateł i kominów
skrzy się, zwłaszcza w sierpniu zupełnie nieprawdopodobnie, wzrok nie nadąża za
spadającymi gwiazdami, a człowiek patrzy w górę i myśli, że życie czasami jest
doskonałe.
I jak najwięcej
takich chwil życzę Wam w nadchodzącym roku!
Marcin Meller
Kino Atlantic
Każdy z nas jest jedyny na świecie, ale z
innymi łączą go tajemnicze podobieństwa.
W połowie grudnia 2018 r. w kinie Atlantic w Warszawie
odbyło się spotkanie przyjaciół Adama Daniela Rotfelda. Oficjalnie miała to być
promocja nowej książki Profesora („W poszukiwaniu strategii”), ale faktycznie,
ponieważ wiadomo było, że bohater wieczoru ukończył 80 lat i miał za sobą
problemy zdrowotne, na sali wybuchła eksplozja ciepła i sympatii. Kino
wypełnione było po brzegi, jak gdyby pokazywano filmy naszej młodości - „Rzym,
godzina 11”
albo „Cenę strachu”. Tymczasem „wyświetlono” nawet coś ciekawszego niż film - życiorys,
jakiego nie wymyśliliby nawet Steven Spielberg z Romanem Polańskim. Nie
zdziwiłbym się, gdyby dzieje Daniela Rotfelda powróciły kiedyś z ekranu.
Widownię w dużym
stopniu wypełniał „drugi sort” - liberalna profesura, byli dyplomaci, studenci
i doktoranci profesora, politycy, prawnicy. Z ekranu popłynęły życzenia od
byłej sekretarz stanu USA Madeleine Albright, rosyjskiego historyka, akademika
Torkunowa - współprzewodniczącego Polsko-Rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych,
kanclerzy, ministrów z kilku krajów, a także od Janusza Majewskiego, który
mówił do Daniela, siedząc na tle starego samochodu, gdyż kręci film według
własnej powieści „Czarny Mercedes”. Pierwszy sort nie rzucał się w oczy.
Co mnie uderzyło
tamtego wieczoru w kinie Atlantic, to podobieństwo losów Daniela i moich.
Oczywiście to jest hucpa znajdować w sobie podobieństwo do kogoś wybitnego, ale
kiedy być bezczelnym, jak nie po osiemdziesiątce? Po pierwsze - jesteśmy
prawie rówieśnikami. Daniel jest z marca, a ja z kwietnia 1938 r. Chcąc
oszczędzić zebranym trudu obliczania, ile mamy lat, powiedziałem od razu, że
80, i nikt tego nie kwestionował, nawet przez grzeczność nie krzyknął „nie
wierzę!”. Obaj także przyszliśmy na świat w tej samej okolicy - w Galicji, na
Kresach, które dziś stanowią część Ukrainy. Daniel urodził się w
Przemyślanach, miasteczku położonym 45 km na południowy wschód od Lwowa, liczącym
5 tys. mieszkańców, z czego połowę stanowili Żydzi, 35 proc. Polacy, a 15 proc.
Ukraińcy. Ojciec Daniela, Leon, prowadził od 1921 r. dużą kancelarię adwokacką.
O ile pamiętam z lektur, to w tym niewielkim miasteczku było 16 adwokatów.
Możemy śmiało uznać, że państwo Rothfeldowie (tak się wtedy pisali) należeli
do inteligencji żydowskiej na Kresach, studiowali w Wiedniu i w Niemczech. Ja
urodziłem się w pobliskim Stanisławowie.
Być może korzenie
Daniela, wyrastające z wielokulturowych Kresów, dzieciństwo spędzone w
schowku, w klasztorze greckokatolickich duchownych z zakonu studytów, a po
1944 r. kolejne lata spędzone w domu dziecka w ZSRR wszystko to pomogło
przyszłemu uczonemu i dyplomacie rozumieć innych, szukać z nimi wspólnego
języka. Kto wie, czy bez tego dzieciństwa Daniel po wielu latach zostałby
współprzewodniczącym Polsko-Rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych.
Rosjanie wkroczyli
do Przemyślan 19 września 1939 r. Przedtem przez miasto płynęła rzeka
uciekinierów. Podążali na Stanisławów, a potem na Zaleszczyki, w kierunku Rumunii.
Udało się tylko nielicznym. Po wybuchu wojny pomiędzy naszymi okupantami
(niemiecko-rosyjskiej 1941 r.) rodzice Daniela nie uciekli do Rosji, zostali w
Przemyślanach (podobnie jak moi rodzice w Stanisławowie), co okazało się
tragicznym błędem. Dlaczego nasi rodzice to zrobili? „Prawdopodobnie uważali,
że cywilizacja niemiecka, racjonalny świat, który Niemcy stworzyli, wyklucza
zbrodnię” - mówił Daniel o swoich rodzicach w rozmowie z Teresą Torańską. (Ci,
którzy uciekli do ZSRR, mieli większe szanse przeżycia). W listopadzie 1941 r.
Niemcy utworzyli getto w Przemyślanach. W grudniu rodzice oddali trzyletniego
Daniela do sierocińca w klasztorze. Wtedy widział ich po raz ostatni w życiu.
Zostali zamordowani.
Moi rodzice wraz ze
mną mieszkali w Stanisławowie, wówczas mieście wojewódzkim. Także mój ojciec
studiował za granicą, ukończył agronomię we Francji. Pracował w zieleni
miejskiej (specjalność kwiaty) i pisywał o ogrodach do ważnej wówczas gazety
żydowskiej w języku polskim („Chwila”), a więc czytanej również przez Polaków.
Dlaczego nasi ojcowie studiowali za granicą, tego nie wiem. Wiem natomiast, że
tam nie było numerus clausus, zaś w uczelniach w Polsce coraz bardziej
panoszyła się endecja, dbając o to, żeby młodzież żydowska nie czuła się zbyt
pewnie i w salach wykładowych zajmowała miejsca stojące pod ścianą lub w
wyznaczonych ławkach.
Młodzież żydowska, która wyjeżdżała na
studia za granicę, niekoniecznie była zamożna. Mój ociec, Bernard, był
najmłodszym z licznego rodzeństwa i jako jedyny ukończył wyższe studia, stało
się to możliwe dopiero wtedy, gdy jego najstarszy brat, Marek, zaczął pracować
i mógł go wesprzeć finansowo. (Zginął w bunkrze na ul. Grójeckiej w Warszawie,
w 1944 r.). Także mój wuj, dr Jakub Prawin, który przeżył i po wojnie mnie
wychowywał, studiował w Wiedniu, choć był synem kolejarza, zawiadowcy maleńkiej
stacyjki pod Tarnowem.
Tak więc w 1941 r.
rodzice oddali Daniela do klasztoru, dzięki czemu przeżył. Mnie rodzice oddali
pod opiekę przyjacielowi rodziny, który przez całą okupację dbał o moje ukrywanie, znajdował kolejne kryjówki i pieniądze.
Ostatnia rodzina, która mnie ukrywała, na warszawskiej Pradze, ma swoje Drzewko
Pamięci i medal Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata. W książce Daniela Rotfelda
znajduje się fotografia dzieci z monastyru w Uniowie i ojca Danyiła
wyróżnionego pośmiertnie przez Instytut Yad Vashem takim medalem.
Daniel i ja
straciliśmy rodziców w czasie wojny. „Mój Ojciec - wspomina Daniel w rozmowie
ze mną - na początku 1942 r. powiedział, że nie ma na co czekać. Szansą na
przetrwanie jest ucieczka do lasu i założenie tam obozu przetrwania. Około 150
rodzin - w tym moi rodzice i starsza o 11 lat siostra - zorganizowali taki
obóz, dla którego ojciec kupował żywność w okolicznych wsiach. Kierownik
wiejskiej szkoły zimą 1942/43 zaproponował, żeby Ojciec sprowadził Mamę i
zostali u niego na kilka dni w stodole w czasie Świąt Bożego Narodzenia. Jeden
z ukraińskich sąsiadów zauważył, że nauczyciel nosi jedzenie do stodoły.
Powiadomił ukraińską policję, która rodziców aresztowała i przewiozła do więzienia w Przemyślanach. Innymi słowy:
ukraińscy zakonnicy bezinteresownie uratowali mi życie, a inny Ukrainiec
bezinteresownie zadenuncjował moich
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz