Mam poczucie wstydu, że
oddaliśmy w Polsce władzę autorytarystom i populistom. To upokarzające mówi
prof. Wojciech Sadurski, prawnik z uniwersytetów w Sydney, Warszawie, Nowym
Jorku i New Haven
Rozmawia Tomasz Lis
NEWSWEEK: Panie profesorze, Sydney, Warszawa czy Florencja?
WOJCIECH SADURSKI: Wszystkie trzy, ale
najbardziej Warszawa.
Bo?
- Bo to jest mój kraj, to miasto,
w którym się urodziłem, wychowałem i wykształciłem. Bardzo Warszawę jako
miasto lubię. Florencję uwielbiani. Mieszkałem tam przez dziesięć lat.
A co pan uwielbia we Florencji?
- Najbardziej chyba malarstwo,
przede wszystkim renesansowe, szczególnie Piero della Francesca, i tzw. manierystów, Fiorentino, Pontormo.
To często pan chodził do Galerii Uffizi?
- Jeśli chodzi o Uffizi, to
oczywiście odrzucają tłumy, a poza tym akurat najwspanialsze dzieła, które ja
uwielbiam, są w kościołach. Zawsze jak przyjeżdżam do Florencji, odwiedzam też
taki rodzinny sklep z winami. Wino może nie jest tam nadzwyczajne, ale ja
lubię atmosferę, lubię tych ludzi i rozmowy z nimi.
A Australia? Co pana tam rzuciło?
- Zostałem tam zaproszony na
doskonały uniwersytet, bardzo egalitarny, gdzie nikt mi nie mówił, co mam
robić.
Ale również od dłuższego czasu
spędzam prawie całą pierwszą połowę roku w Stanach Zjednoczonych, głównie na
uczelniach nowojorskich, a także na Yale, więc Polskę PiS-owską, ześlizgującą
się w stronę autorytaryzmu, oglądam też z perspektywy amerykańskiej.
Jak ta Polska wygląda z perspektywy australijsko-amerykańsko-włoskiej?
- Niestety, jak najgorzej. Dlatego
że ani w Stanach Zjednoczonych, ani we Włoszech obecne władze okropne zresztą
z mojego punktu widzenia, nie mają możliwości (a być może nawet determinacji)
do rozmontowania instytucjonalnych bezpieczników demokracji. U nas w ciągu
niespełna dwóch lat elicie władzy udało się skupić całą władzę w jednych
rękach. Czyli zrobić to, przed czym przestrzegał ojciec współczesnego konstytucjonalizmu,
Monteskiusz, dla którego trójpodział władzy był gwarancją wolności. I tego, że
jedna osoba, choćby nie wiem jak dobra, mądra i szlachetna, nie będzie miała
pełnej władzy.
Czyli nawet gdyby prezes miał przymioty, których nie ma, to
i tak system, który tworzy, byłby skrajnie niebezpieczny.
- Nawet gdyby prezes był bogiem
albo półbogiem.
Bracia Kaczyńscy, Marek Safjan, Andrzej Rzepliński,
Małgorzata Gersdorf to byli wszyscy pana znajomi z uniwersytetu?
- Krystyna Pawłowicz również. Z
tym, że akurat z Markiem Safjanem i Andrzejem Rzeplińskim w czasie studiów
znałem się stosunkowo najsłabiej, bo byli starsi ode mnie. Małgorzata Gersdorf
była podobnie jak Krystyna Pawłowicz młodsza ode mnie, natomiast Jarek i Lech
Kaczyńscy byli ode mnie o rok starsi, ale razem chodziliśmy na prywatne
seminarium do prof.
Stanisława Ehrlicha.
I jak było na tym seminarium?
- Bardzo ciekawie. Tam byli
ciekawi ludzie. Muszę powiedzieć, że akurat ani Jarek, ani Leszek nie
błyszczeli. 1 nie mówię tego, żeby ich teraz jakoś zdezawuować, ale być może
ich inteligencja miała charakter troszkę mniej błyskotliwy. Raczej siedzieli
dość cicho. Profesor Ehrlich miał taki pomysł, żeby do tej późnej polskiej
komuny wprowadzać ostrożnie elementy pluralizmu.
Czyli odrzuciłby pan taką kalkę, że „Ehrlich to były
stalinista i być może z tego chowu jest Jarosław Kaczyński - chciałby
jednolitej władzy, która niby zachowuje jakieś pozory pluralizmu, ale tak
naprawdę ma wszystko w garści”?
- Odrzucałbym takie określenie.
Rzeczywiście, Ehrlich był byłym stalinistą, pełnił wyjątkowo paskudną rolę w
polskim środowisku prawników. Ale przeszedł pewną transformację. Kiedy
Kaczyńscy go poznali, to on nie miał już żadnych stalinowskich ciągot. To Z
Ehrlicha Kaczyński pewnie wziął pojęcie „centralnego ośrodka dyspozycji
politycznej”. On naprawdę uważa, że w państwie władza powinna mówić jednym głosem,
powinna być scentralizowana i skonsolidowana. Więc ten ośrodek, o którym on
mówi, Obecnie istnieje. Istnieje na ulicy Nowogrodzkiej.
W polskim wydaniu to coraz bardziej przypomina chyba
Ludwika XIV: „Państwo to ja”?
- Dokładnie tak! Albo - ale mówię
to z pewnym przerażeniem - przypomina to cos w rodzaju mafii albo
zorganizowanej grupy przestępczej, dlatego że - notabene za to pojęcie mam
przed sądem beknąć niedługo, bo mnie PiS o to pozywa - ale chcę powiedzieć...
Sam się pan będzie bronił?
- Nie, nie. Będę miał adwokata (śmiech).
A jednak.
- Ze względów czysto praktycznych.
To musi pan mieć dylemat, czy mówić, że został pan źle
zrozumiany, czy twierdzić, że został pan doskonale zrozumiany i udowodnić
słuszność swojej tezy.
- (śmiech) Pozwoli pan, że tego nie skomentuję, bo sprawa może
przyjść do sądu i adwokat mi zabronił o tym mówić. Mogę natomiast posłużyć się
pewną analogią. Gdy pan prezes Kaczyński rzuca w stronę opozycji parlamentarnej
słowa „zamordowaliście mojego brata”, czy oznacza to, że on każdego z nich z
osobna oskarża o zabójstwo tak jak jest ono rozumiane przez kodeks karny? Albo
gdy Joachim Brudziński wrzeszczy do swoich zwolenników pod adresem opozycji
„komuniści i złodzieje”, to czy oznacza to, że on wszystkim członkom opozycji
zarzuca przywłaszczanie sobie dóbr prywatnych innych osób? Jest oczywiste, że
często w retoryce, nazwijmy to publicystycznej czy politycznej, stosujemy
pewne metafory zapożyczone także z kodeksu karnego.
Nie uważa pan, że ryzykowną taktyką jest linia obrony
utkana ze słów Kaczyńskiego i Brudzińskiego?
- (śmiech) To zabieg mający na celu pokazanie, że po wszystkich
stronach barykady politycznej stosujemy podobny zabieg o charakterze publicystycznym. To na pewno ostre, ale
taka jest poetyka debaty publicznej.
Mamy w Polsce fundamentalny spór prawny, a strony tego
sporu doskonale się znają, Kaczyńscy byli z Safjanem i Rzeplińskim na szkoleniu
wojskowym, panią Gersdorf Kaczyński zna z podwórka, pana z seminarium. Czyli
cały ten dramat rozgrywa się w jakimś sensie w ramach grupy znajomych.
- Tylko widać na liście dużą
asymetrię. Wszystkie z osób przez pana wymienionych, poza jedną, są po stronie
liberalno-demokratycznej. Po tej drugiej stronie jest tylko Jarosław Kaczyński.
To on zainfekował życie polityczne Polski swoimi kompleksami, niepewnościami,
ale także nienawiścią i podejrzliwością. To on stworzył obecny system
monowładzy. Natomiast Leszka Kaczyńskiego bym do tego nie mieszał, bo Leszek
był zupełnie innym człowiekiem.
Kiedy zauważył pan tę inność?
- Kiedy Leszek, już jako prezydent
Rzeczypospolitej, zaczął mnie zapraszać na swoje seminaria w Lucieniu.
Pamiętam, jak w czasie dyskusji w większym gronie powiedział coś, co dopiero
później zaczęło mnie szokować, kiedy sobie to skojarzyłem z polityką PiS.
Powiedział mianowicie, że w jego przeświadczeniu - a to był rok 2006 lub 2007 -
za jakieś 20 lub 30 lat w Europie powstanie jedno państwo europejskie, że UE
będzie państwem federalnym.
Nie mówił tego z trwogą?
- Absolutnie nie. Mówił o tym może
nie z entuzjazmem, ale na pewno bez trwogi. Nie chcę wchodzić w kwestie
indywidualnej psychiki. Powiem tylko, że Leszek Kaczyński, chociaż był
człowiekiem nie bez wad, miał swoje oblicze ciepłe, zabawne, czasem wręcz
troszkę szelmowskie* ujmujące. Nie był człowiekiem wielkiej charyzmy, ale miał
pewne pokłady ciepła.
A Jarosław potrafił być ujmujący i szelmowski?
- Właśnie tego nie pamiętam.
Mam wrażenie, że pan zaczął to, co się w Polsce dzieje od
paru lat, traktować szalenie osobiście. Na zasadzie: mnie to także dotyczy. W
którym momencie to się zaczęło?
- Zacząłem się bardzo przejmować
sprawami polskimi w czasie pierwszego epizodu PiS u władzy, czyli w latach
2005-2007, w czasie pierwszej ofensywy na wartości liberalne w Polsce.
Chciałem tylko zwrócić uwagę, że ustawy uderzające w te
wartości podpisywał „ujmujący, szelmowski Leszek”.
- Oczywiście, Leszek był częścią
tamtego establishmentu politycznego. On był „po tamtej stronie” i on „meldował
wykonanie zadania” swojemu bratu. A tak naprawdę zacząłem się przejmować po
tych fatalnych, podwójnych wyborach roku 2015. Nie wiem tylko, na ile ten
przejmujący się Sadurski nie ogranicza obiektywnego naukowca Sadurskiego.
Bo naukowiec Sadurski ma coraz większe problemy z
powstrzymaniem Wojciecha Sadurskiego. To widzimy.
- No właśnie,
Ale może to nie jest źle, panie profesorze.
- (śmiech) Mam nadzieję. Parę tygodni temu ukończyłem książkę. To
będzie pierwsza książka po angielsku na temat tego, co się w Polsce zdarzyło po
2015 r. Jest zamówiona przez bardzo dobre wydawnictwo, Oxford University Press, i mam nadzieję, że się ukaże w pierwszych
miesiącach przyszłego roku.
Jaki tytuł?
- „Poland’s
Constitutional Breakdown”, czyli powiedzmy -
rozkład konstytucyjny w Polsce. To studium przypadku Polski. Studium przypadku
rymuje się z tytułem słynnej książki Alana Bullocka „Hitler. Studium tyranii”.
Tu bym tak paraleli nie tworzył.
Natomiast rzeczywiście mamy do czynienia z pewnymi pojawiającymi się w polskim
dyskursie elementami mającymi charakter faszystowski. Jakie są te elementy
dyskursu faszystowskiego, które dostrzegam w Polsce? Po pierwsze,
najważniejsze, to jest to traktowanie społeczeństwa jako jednolitej masy, która
w swojej istocie jest dobra i szlachetna, a ci wszyscy, którzy nie zgadzają się
z większością, do tego narodu naprawdę nie należą. Po drugie, pewna
wyidealizowana koncepcja przeszłości, czyli że nasz naród jest niepokalany,
nigdy nic złego nie robił, zawsze w najgorszym wypadku był ofiarą. Po trzecie,
pewien fundamentalny antyintelektualizm. I ostatnia chyba rzecz to jest to, co
.Stanley nazywa może niezbyt dobrze „nierzeczywistość”, „unreality”, czyli zdolność do tworzenia narracji - i tu wchodzą zarówno
fake newsy, jak i teorie spiskowe.
„Alternative reality”, jak powiedziała doradczyni pana Trumpa.
- Dokładnie. Alternative reality, której celem nie jest ani opisanie czegoś, ani przekazanie
informacji, ale mobilizacja swoich wiernych. Jedną rzecz chcę jasno powiedzieć.
Uważam, że chociaż Polska nie jest państwem faszystowskim, to musimy poważnie
potraktować pojęcie faszyzmu jako element tłumaczący pewne elementy polskiej
rzeczywistości. Uważam np., że to wszystko, co polskie społeczeństwo pokazało
od roku 2015, jeśli chodzi o ewentualnych uchodźców, nosi bardzo wyraźne
znamiona faszyzmu. Tam jest i rasizm, i straszny lęk przed obcością o
charakterze etnicznym, kulturowym i religijnym. Jest również rodzaj poczucia
wyższości i własnej godności, wywiedzionej z możliwości powiedzenia „nie”
słabszym.
Albo zbluzgania ich w internecie.
- Albo zbluzgania w internecie. To
jest bardzo faszystowskie. Jeden z amerykańskich historyków pisał o tym, jak
poczucie godności niemieckiego robotnika było wzmocnione przez nazizm poprzez
antysemityzm. To znaczy, że owszem, pod wieloma względami ci robotnicy są
eksploatowani, biedni i słabi, ale mogą oto mieć swoją własną ofiarę.
Ale to by oznaczało, że „komuniści”, „złodzieje”,
„kanalie”, „zabiliście mi brata”, to coś więcej niż figura retoryczna, raczej
element tożsamościowy dla tamtej strony.
- Tak, oczywiście. Jeżeli redaktor
naczelny pisma „Sieci”, jeden z braci Karnowskich, zadaję premierowi pytanie
zaczynające się od słów: „tu mamy taki niepokój, ponieważ coraz więcej widzimy
na ulicach ludzi o dziwnej, ciemnej karnacji" i premier na takie pytanie
nie reaguje oburzeniem, nie mówi: „Ja nie życzę sobie żadnych insynuacji o
charakterze rasowym”, to dla mnie już jest jakieś ciche zwycięstwo faszyzmu.
Trzy lata i parę dni temu mieliśmy
pierwszą demonstrację w obronie Trybunału Konstytucyjnego.
Jak pan odebrał tamten zamach?
- To było oczywiście otwarcie
drogi dlatego wszystkiego, co się stało później. Nic dziwnego, że to właśnie
przeciwko tej instytucji skierowany został pierwszy wielki atak ze strony PiS.
Najpierw wyłączamy system alarmowy, a
potem robimy włamanie.
- Dokładnie.
Czy pana bardziej przerażał wymiar systemowy całej operacji
- oto władza uderza w fundamenty państwa prawa - czy może ten element, powiedziałbym, kompetencyjno-estetyczny?
- I jedno, i drugie równie
straszne.
Mamy profesora Rzeplińskiego i jego poprzedników, pan
Florencja, Sydney, tam Yale, a tu, przepraszam, Piotrowicz, Pawłowicz,
Mularczyk, Ziobro, Ast, pani Przyłębska, Muszyński... Jak pan odebrał tę niezwykłą
inwazję arywistów antykonstytucjonalizmu?
- Jako konstytucjonalista mam
pewne wypaczenie instytucjonalne i wolę patrzeć na instytucje. Może dzięki
temu oszczędzona mi jest konieczność używania nieładnych określeń pod adresem
poszczególnych osób.
A kto jest master mindem tej całej operacji?
- Wszyscy to wiemy i nikt tego nie
ukrywa. Ze master mind jest tylko jeden, na ulicy Nowogrodzkiej. Na przykład
wiceminister Sellin pytany o ustawę o mediach mówi: „Nie ma decyzji politycznej".
Ca oznacza po prostu: „Jarosław Kaczyński jeszcze o czymś nie zdecydował.
Polubił pan Twittera.
- Polubiłem na własną zgubę
chyba...
Jak każdy.
- No właśnie. Długi czas się przed
tym powstrzymywałem i miałem chyba nawet takie dosyć kołtuńskie przekonanie, że
jak możemy traktować poważnie medium, w którym można wyrazić jakąś swoją myśl
tylko w dwóch czy trzech linijkach? Ale teraz widzę, że ta konieczność
skrótowości i natychmiastowości - ze wszystkimi kosztami, nie chcę idealizować
- ma pewne bardzo pozytywne elementy.
Trzeba tylko celować w punkt, brzydko mówiąc.
- Tak jest. To również ma swoje
pozytywne strony.
Twitter to jest ring. A na ringu się ciosy zadaje i się obrywa.
- Oczywiście. Tylko na szczęście
to są ciosy o charakterze symbolicznym.
A sądził pan, że za sprawą Twittera dojdzie pan do punktu,
w którym będzie pan musiał się zajmować obroną czci własnej rodziny? Ojca?
- Wie pan... Ja się nie muszę
zajmować obroną czci mojego: ojca. Mój ojciec nie żyje* więc się nie może
bronić. Był, tak uważam, bohaterem wojennym, był dowódcą okręgu wojskowego
Batalionów Chłopskich na region lubelski, później wszedł ze swoimi oddziałami
do AK, później był adwokatem, nigdy nie był w PZPR, był w ZSL, takie miał
poglądy Ja się go nie wstydzę, ale jednocześnie nie chcę w żaden sposób dać
się wciągnąć w jakąś rozmowę o moim ojcu.
Mówił pan o strukturalnym charakterze tego, co PiS
- Kaczyński robią od trzech lat, i
o wymiarze w jakimś sensie cywilizacyjnym, co oznacza, że Polacy w przyszłorocznych wyborach zagrają o zupełnie niezwykłą stawkę.
- Absolutnie tak. Tu naprawdę nie
będzie chodziło o jakieś szczegółowe kwestie - polityk społecznych, kwestii
gospodarczych czy zagranicznych - ale o to, w jakich ramach instytucjonalnych
będzie się odbywała polska polityka w następnych dziesięcioleciach. Bardzo mnie
denerwują częste, również po stronie demokratycznej utyskiwania, że anty-PiS to
jedyny program opozycji. Moim zdaniem sytuacja w Polsce jest taka, że to jest
niezbędny i wystarczający program dla całej opozycji. To jest wielki program.
Stawką jest to, czy będziemy się nadal pogrążać w tym autorytaryzmie, czy
wrócimy do niedoskonałej, ale jednak demokracji liberalnej.
Czyli to będzie tak naprawdę referendum o charakterze
egzystencjalnym...
- Zdecydowanie tak. Dla demokracji
polskiej.
A jednocześnie ta gra na niskich instynktach, na złych
emocjach, odwoływanie się do resentymentu, nawet rasizmu, jest generalnie
uznawane w naukach społecznych za bardziej skuteczne niż odwoływanie się do
solidarności.
- Jest, to prawda.
To jakie emocje mogą rywalizować z emocjami, które
zaserwuje PiS przed wyborami w zwielokrotnionej postaci?
- Odwołam się do rzeczy dosyć
minimalnej, ale mogącej mieć potężne znaczenie, czyli do poczucia wstydu.
Wydaje mi się,- że wielu Polaków powinno być głęboko upokorzonych tym, co się
dzieje w Polsce. Mam poczucie wstydu, że oddaliśmy w Polsce
kilkadziesiąt lat po upadku komunizmu władzę autorytarystom i populistom. To
upokarzające.
Myśli pan czasem o dniu wyborów?
- Oczywiście,, że myślę. Mam
nadzieję, że będę wtedy w Warszawie. Zresztą mniej ważne, gdzie się będzie -
ważniejsze, czy będzie powód do radości.
Przygotuje pan jakieś chianti?
- Może raczej coś lepszego,
chianti jest dosyć podłym winem. Może Nobile de Montepulciano,
To jest moje ulubione.
Tomasz Lis
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz