niedziela, 27 stycznia 2019

Dźwięki ciszy



Gdańska ulica od tygodnia jest cicha i zamyślona - ludzie zapalający znicze mówią, że wolność już nieraz wychodziła z tego miasta. I że teraz też tak będzie.

Rozmowa
Rozmawiałem z prezydentem Gdańska w jego gabinecie latem 2017 r., tuż przed rocznicą porozumień sierpniowych. Już było wiadomo, że obchody pod bramą Stoczni Gdańskiej będą zantagonizowane - właśnie wojewoda Dariusz Drelich z PiS cofnął decyzję Pawła Adamowicza zezwalającą Komite­towi Obrony Demokracji na zorganizowanie pod pomnikiem stoczniowców zgromadzenia pod nazwą „Moc Solidarności”. Drelich przekazał okolice pomnika związkowcom z „S”.
   Był to pierwszy raz, jak mówił wtedy Adamowicz, gdy auto­rytarną ustawę o zgromadzeniach, stworzoną przez PiS po to, by nikt nie przeszkadzał w rocznicach smoleńskich, zastosowano poza Warszawą. Padło na Gdańsk - przez cały dzień po jednej stronie bramy świętowali zwolennicy konstytucji, po drugiej zwolennicy PiS. Ci drudzy głośno cytowali posła Jarosława Ka­czyńskiego, nazywając przeciwników „zdradzieckimi mordami”.
   Paweł Adamowicz opowiadał wtedy, że dokładnie pamięta, kiedy coś złego stało się z językiem w przestrzeni publicznej - za pierwszych rządów PiS w rocznicę Sierpnia ’80 w stocz­ni wybuczano Bogdana Borusewicza. Było zdziwienie - komu może zależeć na zbiorowym wyszydzeniu legendy pierw­szej „S”? W obronę wziął wtedy Borusewicza prezydent Lech Kaczyński.
   Adamowicz przyznawał, że początkowo agresywne słowa wobec bohaterów „S”, czy też jego samego jako prezydenta Gdańska, bagatelizował. Jednak zjawisko wzrastało - „zdraj­cami”, „ubekami” i „komuchami” zwano publicznie kolejnym ludzi spoza obozu PiS, wśród nich Lecha Wałęsę. Po obchodach rocznic Sierpnia prezydent Paweł Adamowicz zawsze zapraszał gości na uroczyste obiady - podczas nich, jak mówił wprost pytał prominentów z PiS, dlaczego nie reagują na brutalizację języka i zachowań. Odpowiedzi, jak mówił, nie było.
   W sierpniu 2017 r. słychać było po „rządowej stronie bra­my stoczni, że hamulce już nie obowiązują – w kierunku ludzi ze strony „konstytucyjnej ” padały prymitywne przekleństwa. Natomiast siebie opluwacze mieli za „prawdziwych Polaków” i „patriotów”. To samo w internacie - „polscy patrioci” przed­stawiający się z nazwisk życzyli konkretnym osobom, także Adamowiczowi, śmierci. Jednak, jak się miało okazać później, nie była „to mowa nienawiści”, ale jedynie „wyrażanie opinii”.
   Adamowicz mówił, że ma świadomość, że jest kreowany przez internetowych hejterów na jednego z głównych wrogów PiS. A jeśli ktoś jest wrogiem PiS, to jest też - zgodnie z narracją hejterów-wrogiem ojczyzny.

Znicze
13 stycznia 2019 r. prezydent Adamowicz został trzykrotnie pchnięty nożem podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Stał na scenie, trzymał zapalone zimne ognie - wła­śnie powiedział, że kocha ludzi i Gdańsk. Dziesiątki telefonów komórkowych nagrały moment, gdy na scenę wpada morderca i biegnie prosto na prezydenta. Potem krzyki „medyk, medyk! ”. Morderca przechadza się jak gwiazdor, wznosi triumfalnie ręce i pokrzykuje przez mikrofon, że PO torturowała go w więzieniu, więc on zabił Adamowicza. Prezydent zmarł w gdańskim szpi­talu dzień później, miał 53 lata.
   Kolejnego dnia scena, na której doszło do zbrodni, jeszcze stoi. Wokół płoną setki zniczy. Przychodzą wszyscy: biznesowe i urzędnicze garnitury, uczniowski szpan, studencki demobil, blokowe dresy, uniformy służb miejskich, skromne i znoszone palta, młodzieżowe czapki z napisami, włóczkowe i moherowe berety starszych pań. Wszyscy spokojni i cisi, najwyżej szepcą między sobą. Bo, jak mówi pani Janina, emerytka, jakkolwiek nie może uwierzyć w to, co się stało, i nie śpi po nocach, nie ma w niej wściekłości, a tylko taka spokojna, sprawiedliwa zawziętość. Pewność że po czymś tak strasznym może być już tylko lepiej - wy­starczy poczekać.
   Pani Janina mówi, że głosowała na Adamowicza, bo wydawał jej się porządnym człowiekiem. Przede wszystkim, co dla niej “ważne, był wierzący. Wiedziała, że ciągają go po sądach w spra­wie zeznań podatkowych, że niby coś zataił. Sprawa się kończy­ła, a prokurator znowu kazał ją wszczynać. Trwało to tak długo, mówi pani Janina, że już chyba każdy normalny człowiek połapał się, że to porachunki polityczne.
   Inna pani mówi, że dziwne j ej się wy daj e po stępowanie prokura­tury po zamachu: zawsze w takich wypadkach oficjele państwowi nabierają wody w usta, bo tajemnica śledztwa, a tym razem na­tychmiast ogłosili w TYP, że sprawca był chory psychicznie. Czy znaczy to, że minister Ziobro wie wszystko lepiej niż sąd, który się jeszcze nie odbył?
   Nie ma zgody na takie rzeczy, kręci głową pan Marian, emery­towany nauczyciel. Specjalnie przyjechał kolejką zapalić znicz, choć nie głosował na Adamowicza. Ale, powtarza z powagą, to mu wygląda na mord polityczny, a na taką Polskę on się nie pisze. Był dzieckiem w czasie jednej wojny, nie chce kolejnej. Poza tym nie ma też jego zgody na opluwanie w „mediach na­rodowych" Jurka Owsiaka, który robi dobrą robotę dla zwykłych ludzi. Wystarczy iść do szpitala, żeby zobaczyć, że tam co drugi aparat ma znaczek WOŚP.
   Dzień przed atakiem na Adamowicza TVP emituje film kukieł­kowy, w którym nakręcany Owsiak zbiera pieniądze nie na WOŚP ale na prywatne zlecenie Hanny Gronkiewicz-Waltz. Oboje są potworowaci i odpychający, a na filmowych banknotach pojawia się gwiazda Dawida. Ludzie przy zniczach już ten filmik widzieli, a je­śli nie zdążyli, to radzą sobie nawzajem, gdzie go znaleźć w internecie. Posłanka Krystyna Pawłowicz, także w internecie, sugeruje z dużą dozą pewności, że winę za zabójstwo prezydenta Gdańska ponosi Jerzy Owsiak.
   Wozy służb owe TVP trzymaj ą rękę na pulsie wydarzeń przy sce­nie zbrodni, mimo że w dzień finału poświęciły WOŚP jak policzyli dziennikarze, 25 sekund antenowego czasu w „Wiadomościach”. Scena niknie po cichu w nocy, ale znicze nie. Tylko ich przybywa, wciąż przychodzą ludzie, pojawiają się kartki ze słowami wsparcia dla Gdańska z innych miast. Znicze palą się także pod magistra­tem, pod Neptunem, pod Europejskim Centrum Kultury. Widać te znicze też w TVP w dniu śmierci prezydenta, gdy Krzysztof Ziemiec, słynny prezenter, z zatroskaną twarzą upewnia telewidzów, że opozycja ustawicznie używała języka nienawiści. Ani słowa o pisowskim „gorszym sorcie” i „zdradzieckich mordach”. Ani sło­wa o tym, co morderca wywrzeszczał: że mści się na PO. Więcej o niebywałym skandalu, że Jerzy Owsiak, wychodząc z konferencji prasowej, mruknął pod adresem Polski: „dziki kraj, dziki kraj”.
   Taki młody, co z nim teraz będzie?, ujmuje się ktoś przy zniczach także za mordercą. Ktoś mu na pewno majstrował przy głowie, od­powiada pan Marian. Co będzie? - inny starszy mężczyzna wzrusza ramionami - głupka z niego zrobią i nic nie będzie.

Morderca
Stefan W., morderca, ma 27 lat, czyli jest rówieśnikiem publicz­nych kwest WOŚP. Wcześniej mieszkał z mamą, z zawodu przed­szkolanką, i siedmiorgiem rodzeństwa w dzielnicy Oliwa. Ojca stracili w dzieciństwie, potrącił go śmiertelnie samochód kilka ulic od domu. Mieszkanie jest komunalne, rodzina dostała je od miasta za kadencji prezydenta Pawła Adamowicza.
   Ostatnie pięć lat Stefan W. spędził w więzieniu, gdzie trafił za cztery napady na trójmiejskie banki. Ich historia pomaga stwo­rzyć jego portret psychologiczny: w ciemnych okularach wchodził do banków z bronią hukową, którą kupował wcześniej za grube pieniądze: kradł sumy w granicach 2 tys. zł, rekordowo około 5tys.; uciekał z miejsca przestępstw taksówkami. Relacjonujący proces sprzed pięciu lat dziennikarze „Dziennika Bałtyckiego ” pamiętaj ą wypowiedź sędziego, że W. był zafascynowany gangsterskim ki­nem, a metod napadania na banki poszukiwał w internęcie.
   Sam W. zachowywał się w sądzie nonszalancko, a pieniądze, któ­re kradł, uważał za niczyje. Wydawał łupy na kasyna i restauracje, pojechał na Wyspy Kanaryjskie, czym pochwalił się na Facebooku. Do zdjęć pozował zawsze z siłowniowym nadęciem, prezentując rzeźbę ciała. Na ulicach rodzinnej Oliwy chwalił się kolegom, że obrabia banki. Dzisiaj ci koledzy mówią o nim niechętnie, że Stefan W. bardzo chciał się pokazać jako twardziel, ale nie wy­dawał się groźny. Siłownia była jego pasją, nie stronił od sterydów. Wyszedł z więzienia 8 grudnia 2018 r., pokłócił się z matką i znik­nął z dzielnicy. Powrócił w kulminacyjnym momencie na scenie w Gdańsku. Już kilka minut później huczało o nim w internecie.
Na jednym z forów wpisał się znajomy Stefana W. - opisał go jako „pozytywnego wariata”, który kiedyś zamierzał pobić się wręcz z dzikiem w lesie.
   W. miał wykształcenie podstawowe, nigdy nie pracował, spędzał wolny spędzał przed komputerem. A zabił nożem człowieka, który był symbolem wolnych samorządów, mężem i ojcem, opozycjonistą od wczesnej młodości, prawnikiem, znanym na świecie prezydentem Gdańska od 21 lat. „Dobra zmiana” ze swoim systemem „patriotyzmu” instrumentalnie rozbudzanego do doraźnych celów doszła do władzy, kiedy Stefan W. siedział w więzieniu. Już wiadomo, że miał tam dostęp do mediów, w tym do TVP Trans­mitowane ustawicznie przesłanie „wojny politycznej w imieniu wyzwolenia ojczyzny” trafiło na podatny grunt słabego umysłu. Pewnie W. oglądał też inne kanały, ale wybrał opcję, która takim jak on oferowała poczucie bycia ważnym.
   Każdy, kto był chociaż raz na warszawskim Marszu Niepodle­głości lub białostockim marszu przeciw uchodźcom, widział mło­dych, często pijanych i agresywnych ludzi, którym marsz mylił się z meczem. Na zeszłoroczny Marsz Niepodległości takich przyszły tysiące, pijanych, bitnych, tęskniących za jakimś powstaniem na­rodowym. Są podłączeni do sieci i tam wymieniają się opiniami, kogo należy ogolić na łyso, a kogo zabić - bo prawo o przeciw­działaniu „mowie nienawiści” jest w Polsce martwe od dawna. Gdy w styczniu 2017 r. w Ełku wybuchły rasistowskie zamieszki, konkretni ludzie w sieci grozili innym śmiercią. A z wypowiedzi ministra Błaszczaka wynikało wtedy jedynie, że polska gospodarka się rozwija, a zasiłek 500+ jest wypłacany bez przeszkód.
   Byłem wtedy w Ełku, po napisaniu artykułu zostałem zapro­szony do Biura Rzecznika Praw Obywatelskich - Adam Bodnar stara się przeciwdziałać nienawiści w sieci. Ale co może zrobić, gdy sam jest ofiarą hejtu nieściganego przez władzę, bo także od władzy pochodzącego?
   Kilka godzin po zabójstwie prezydenta Gdańska szef MSWiA Joachim Brudziński zapowiedział, że nie będzie więcej tolerancji dla mowy nienawiści. W tym samym czasie Stefan W., morder­ca, na forum internetowym Marszu Niepodległości zdążył już, zdaniem wielu komentatorów, stać się bohaterem narodowym, dlatego że zabił człowieka. Jego ofiarę natomiast lżono najgor­szymi słowami.
   Podobnie mówił minister Brudziński w maju 2018 r., gdy ktoś w Inowrocławiu podpalił kamienicę, w której mieszka poseł PO Krzysztof Brejza - inny najczęściej hejtowany członek PO.
   Podpalenie było bezsporne, ale dziwne - płonęły same atesto­wane jako niepalne materiały. Kilka dni później śledztwo skupiło się na niegroźnym pijaczku z sąsiedztwa, który miał nieopatrznie rzucić niedopałek.
   Czwartego dnia po śmierci Pawła Adamowicza Urząd Miejski w Inowrocławiu jest ewakuowany. Powód: anonimowy mail. Pre­zydentem miasta jest Ryszard Brejza, ojciec posła. Ktoś przysyła mu tego dnia maila z informacją, że podłożył bombę w ubika­cji urzędu. Sprawca ma sugerować, że jest „wariatem” i „poluje na prezydenta”.

Księgi
Każdego dnia po zamachu na prezydenta Adamowicza wspo­magały go, a potem składały hołd jego pamięci, dziesiątki tysięcy ludzi. Kiedy walczył o życie, ustawiały się kolejki do stacji krwio­dawstwa, bo potrzebna była krew dla prezydenta. Widziało się zasmucone, chociaż spokojne twarze. Adamowicz miał rzadką grupę krwi, ale chętnych do oddania i tak przyszło o wiele za dużo. Nie mogliśmy postąpić inaczej - słyszało się - gdy prezydent nas potrzebuje. Od pierwszych chwil po tragedii stało się jasne, że historia Adamowicza to nie jest opowieść o jakimś politycz­nym kacyku nieopuszczającym gabinetu - jego śmierć najbar­dziej dotknęła zwyczajnych lu­dzi. Niezależnie od poglądów.
Wcześniej upatrzonych pozycji politycznych trzymają się już je­dynie pisowscy ortodoksi, którzy np. na stronach facebookowych senatora PiS Bonkowskiego, przedstawiając się z imienia i na­zwiska, dopatrują się w śmierci prezydenta spisku przeciw PiS i pytają, komu mogło się takie za­bójstwo politycznie opłacać. Inna grupa komentatorów zajmuje Się odmawianiem Adamowiczowi prawa do pochówku w gdań­skiej Bazylice Mariackiej, ponieważ, jak piszą był propagatorem genderyzmu i LGBT.
   Gdański dziennikarz „Wyborczej” robi zestawienie opinii, jakie przez lata rozsiewali o Adamowiczu przeciwnicy polityczni: Nie­miec, złodziej, komunista, mafioso i homopropagator, deprawator dzieci, unijna marionetka, obrońca układu, chuligan. W wywia­dzie dla „Dziennika Gazety Prawnej” senator Bogdan Borusewicz sugeruje, że w lokalnej TVP istniał specjalny zespół wyłącznie do szkalowania prezydenta. „GW” dotarła do zeznania, jakie matka Stefana W. tuż przed wyjściem syna na wolność złożyła na policji. Była zaniepokojona jego stanem psychicznym - syn zapowiadał, że zrobi coś strasznego. Był w więzieniu 20 razy na obserwacjach psychiatrycznych. Policja wysłała stosowne pismo do Służby Wię­ziennej, a SW wysłała zwrotne do policji. I tak, od pisma do pisma, obie instytucje miały informacje, że może stać się coś niedobrego, a Stefan W. zakończył odbywanie kary. Kiedy już użył noża i został zatrzymany, długo miał twierdzić, że jest bezdomny i po więzieniu miał pomysł, by jeździć po kraju.
   O tym wszystkim rozmawiają w Gdańsku długie na kilkaset metrów kolejki do ksiąg kondolencyjnych. Pierwszego dnia po śmierci prezydenta Adamowicza do księgi w magistracie czeka się około trzech godzin, w ECS około dwóch. Nazajutrz ksiąg w urzędzie jest aż sześć - kolejka idzie szybciej. Następnego dnia w ECS wy­stawiana jest trumna ze zwłokami zamordowanego - kolejka wy­dłuża się kilkadziesiąt razy. Pan Marek, 70 lat, przyszedł z żoną i wnuczką. Będę stał i 10 godzin, jeśli tak wypadnie, zapewnia. Z wyższych pięter ECS, które było dumą prezydenta, schodzą zagraniczni uczestnicy jakichś sympozjów. Stają poruszeni, ro­bią kolejce zdjęcia. Wiedzą, co się stało w mieście, ale nigdy nie widzieli takiego, jak powiadają, odzewu społecznego na śmierć polityka. Wiadomo, mówią z szacunkiem, Polska. Wiadomo, kiwają głowami, Gdańsk. I pokazują kciuki w górę. A twarze w kolejce dumne, spokojne i jakieś uduchowione. Co chwilę ktoś płacze, to ktoś inny obejmuje go i pociesza. Do kolejki właściwie można wejść w dowolnym miejscu i zostać wpuszczonym, ale nikt tego nie robi oprócz staruszków. Zadziwiające, jak wiele osób w kolejce ma osobiste wspomnienia z Pawłem Adamowiczem: ktoś przyszedł do urzędu porozmawiać i został grzecznie przez niego przyjęty. Mnóstwo w kolejce małżeństw, które prezydent zaprosił i gościł w urzędzie z okazji złotych godów. Z kimś porozmawiał na ulicy, zrobił sobie z nim zdjęcie. Kogoś po prostu zapytał, idąc koryta­rzem urzędu: jak się pani czuje?

Gwiazdki
Nasz prezydent, mówią ludzie, aż chyba i sam Adamowicz by się zdziwił, gdyby wiedział, jak wiele osób tak mówi. Bo to zwykła gdań­ska ulica rozmawia w kolejkach li o trumny i ksiąg pamiątkowych. Po śmierci prezydenta każdy się rzucił czytać o nim w gazetach i oglądać w telewizjach innych niż tylko TVP i nagle panie w moherach się dowiedziały, że Młodzież Wszechpolska za życia wystawiła Adamowiczowi „akt zgonu”. Na­pisano tam w manierze podziem­nych sądów wojennych, że pre­zydent działa „niezgodnie z wolą narodu”, oskarżono go o „libera­lizm, multikulturalizm, głupotę”. Taki e „akty zgonu” od MW dostało kilku prezydentów miast w Polsce, większość z nich związana z PO. Ale Adamowicz powiedział, że nie odpuści, i poszedł ze swoim „aktem zgonu” do sądu. Jednak prokuratura stała na stanowisku, że ten akt to „wyraz politycznych poglądów ich autorów”. Niedługo przed śmiercią Paweł Adamowicz odebrał wyrok w sprawie: czyn nie bulwersuje opinii publicznej. Kolejka pożegnalna kręci teraz głowami z niedowierzaniem.
   Zmieniając temat, rozmawia się o złotej gwiazdce na sklepie­niu Bazyliki Mariackiej. Każdy może taką wykupić, wspomagając remont świątyni. Adamowicz, jako gospodarz miasta, wspomógł bardzo i wszystko, czego za to chciał, to złota gwiazdka na sufi­cie. Dla córek, mówił. Teraz powtórzył to w TVN proboszcz pa­rafii ks. Bradtke. Starsze panie w kolejce zastanawiają się: czy Adamowicz coś przeczuwał? Czy wiedział, że córki będą zerkać na gwiazdkę, jakby to był on sam, patrzący z góry z uśmiechem? Kolejka cichnie.
   Pod pomnikiem stoczniowców płonie ogromne serce ułożone ze zniczy. WECS ludzie dotykają trumny ręką i przechodzą dalej. Ulicami chodzą ludzie w kurtkach z serduszkami WOŚP solidar­ni z Jurkiem Owsiakiem. Czasem z jakiejś restauracji dobiegnie „Sound of Silence” - przejmująca pieśń Paula Simona i Arta Garfunkela z 1966 r., ale w wersji a cappella. „Sound of Silence” jest teraz, po śmierci prezydenta Pawła Adamowicza, jak drugi hymn Gdańska. Chociaż on sam, jak mówią j ego bliscy przyjaciele, wolał raczej muzykę poważną i operę.
   W pogrzebie uczestniczy kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Magdalena Adamowicz, żona prezydenta, mówi podczas mszy świętej: „Po­trzebna jest cisza, ale cisza nie oznacza milczenia, bo milczenie jest bliskie obojętności”.
Marcin Kołodziejczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz