To dziwne, że nowa
książka Tomasza Piątka jeszcze nie wstrząsnęła światem.
Jacek Żakowski
Podsumowując
treść swojej najnowszej książki, Tomasz Piątek powiedział ostatnio, że „Macierewicz
był współpracownikiem Biura Studiów SB”. Wcześniej postawił wyprowadzoną z tej
samej książki tezę, że Macierewicz na 95 proc. jest kłamcą lustracyjnym. W
zasadzie z obu tymi tezami się zgadzam. Po lekturze „Macierewicz. Jak to się
stało” trudno się z nimi nie zgadzać. Choć są szokujące, bo dotyczą
największego demiurga lustracji, dekomunizacji, dezubekizacji itd. Cisza wokół
tej książki wydaje się tym dziwniejsza. A może przeciwnie? Może raczej szok
jest tak silny, że wywołuje paraliżujący lęk.
Odpowiedź na tytułowe pytanie wydaje mi się prosta. Jarosław Kaczyński
się boi. Zbigniew Ziobro się boi. IPN się boi. Opozycja się boi. Dziennikarze
się boją... Ja również. Każdy ma swój powód, by się tej książki i jej bohatera
bać. Tomasz Piątek też z pewnością się boi, ale on już nie ma odwrotu. Za
daleko zaszedł, za dużo się dowiedział i zbyt wiele powiedział by teraz się cofnąć.
Istnienie tej książki jest trudne do zniesienia. Powody są dwa. Po
pierwsze, gdy się ją zacznie, trudno się oderwać. A jest to 500 stron lektury,
która przypomina stand-upy Herkulesa Poirota rozsupłującego pogmatwane zagadki
w finałowych scenach książek Agathy Christie.
Przez te 500 stron czytelnik - jak słuchacz Herkulesa Poirota - nie raz
gubi się w pozornie luźnych dygresjach, a potem odnajduje się nieoczekiwanie
dla samego siebie, gdy meandrujące dygresje okazują się punktami zwrotnymi o
kapitalnym znaczeniu. Na pocieszenie można jednak sobie wytłumaczyć, że tak jak
poprzednia książka Piątka o Macierewiczu („Macierewicz i jego tajemnice”)
pokazywała złożoność i uwikłania zakulisowych nurtów polityki III RP tak „Jak
to Się zaczęło” pokazuje jeszcze bardziej nieoczekiwane, niejawne, nieznane
powiązania, nurty, uwikłania komplikujące czarno-biały
obraz PRL podzielonej na złą
władzę i dobrą opozycję przedstawiany w czytankach dla milenialsów.
Drugi powód, dla którego istnienie tej książki jest trudne do
zniesienia, stanowi siła odkrytych przez Piątka dokumentów odsłaniających
prawdę o Macierewiczu, jego otoczeniu i odgrywanej roli. Siła tych dokumentów i
poszlak jest taka, że czytelnik nie może przyjąć ich do wiadomości, wzruszyć
ramionami i żyć dalej. Musi się opowiedzieć. I staje przed dramatycznym wyborem. Może, przyjąć tę książkę do
wiadomości, co znaczy, że musi działać. Lub może to, co z tej książki wynika,
zakwestionować, odstawić ją na półkę i sięgnąć po jakąś inną. Ale jednak takie
zaprzeczenie zostawia jakiś niesmak. Zapewne dlatego, gdy się próbuje o tej
książce rozmawiać, tak łatwo natknąć się na milczącą niechęć.
Problem w tym, że o ile poprzednia książka Piątka o
Macierewiczu wiele pozostawiała swobodnej interpretacji zdarzeń, które mogły być
wynikiem niostrożności różności lub zbiegów okoliczności, to ta przedstawia
dokumenty, które trudno odrzucić. Najważniejszy z nich to wydany w 1984 r.
faktyczny list żelazny dla Macierewicza, podpisany przez gen. Sarewicza, szefa
peerelowskiego wywiadu cywilnego. Sarewicz stwierdza w nim, że „niema podstaw
prawnych do jakiegokolwiek ścigania i represjonowania A. Macierewicza”.
Notatka nie ma adresata ani wyjaśnienia, po co została wydana.
Drugi mocny dokument to korespondencja warszawskich ubeków zdezorientowanych
tym, że niesławne Biuro Studiów MSW, organizujące rozbijanie opozycji od
wewnątrz, zabrało im akta Macierewicza i trzyma je u siebie, przez co
faktycznie go chroni, uniemożliwiając kontrolę nad jego działalnością.
Trzeci ważny dokument to korespondencja potwierdzająca, że ubecja
robiła, co mogła, by nie ścigać i nie złapać Macierewicza, gdy nielegalnie
znikł z obozu internowania. Dlaczego mniej znanych zbiegów komuna tropiła
zapiekłe, a Macierewicza bardzo nie chciała,
można się domyślić, kiedy zna się kontekst opisany przez Piątka.
Arcyciekawe, że taka aura obejmowała również inne szczególnie bliskie
Macierewiczowi osoby z kręgów opozycji (choćby najbliższego współpracownika
Macierewicza Piotra Naimskiego), a stołeczna SB marudziła, że nie może ścigać,
bo kryje je owiane tajemnicą potężne Biuro Studiów.
Cała ta nowa wiedza o Macierewiczu zatopiona jest w gęstym
sosie relacji opiekujących się Macierewiczem wysokiej rangi ubeków powiązanych z sowieckimi
służbami i ich agenturą. Dzięki temu można lepiej zrozumieć, skąd wzięła się
rosyjska sieć wokół wiceprezesa PiS opisana wcześniej w książce „Macierewicz i
jego tajemnice”.. Piątek włożył bardzo dużo wysiłku, by w bezliku ocalałych
mimo wszystko źródeł odnaleźć ślady powiązań sięgających wczesnego PRL, kiedy
Moskwa zakładała w Polsce potężną agenturalną sieć.
Strategia odrzucenia tej książki jest oczywiście dużo wygodniejsza.
Zawsze można uznać, że fantazja poniosła autora, że Piątek się zafiksował, że
w sposób nieuprawniony łączy niezależne fakty lub źle je interpretuje. Bo
przecież teczka Macierewicza została zniszczona podobnie jak inne papiery
Biura Studiów. Dowodów wprost, czyli meldunków, pisemnych instrukcji,
pokwitowań ani zobowiązania do współpracy nie odnaleziono. Może ich zatem nie
było. Tego pewnie już się nie dowiemy. Tak czy inaczej, do prawdy o
przeszłości Macierewicza trzeba iść trudną drogą poszlak. Każdą z nich można
jakoś osłabić lub zdezawuować: coś podobnego mogło też zdarzyć się innym,
którzy agentami nie byli. Wszystkie zastrzeżenia wobec metody Piątka muszą być
oczywiście przez czytelnika wzięte pod uwagę i powinny być uczciwie zbadane
przez fachowców. Ale w połączeniu z faktami ujawnionymi w poprzedniej książce
Piątka ze znaną wszystkim dokonaną przez
byłego ministra destrukcją w elitach politycznych, w wojsku, a zwłaszcza w
wywiadzie, suma zebranych poszlak dobrze uzasadnia owe 95 proc. ponurej
pewności. Problem polega na tym, że nie wiadomo, co ma zrobić dobry obywatel,
który nie szuka ratunku w zaprzeczeniu i przejął
się faktem, iż prawdopodobny agent peerelowskich/sowieckich/rosyjskich służb
był w III RP ministrem spraw wewnętrznych i ministrem obrony, czyli poznał
wszystkie nasze tajemnice. A na do datek wciąż jest wiceszefem rządzącej
polską partii, więc może być ważnym agentem wpływu.
W normalnie działającym kraju po takich publikacjach parlamenty tworzą
komisje śledcze, tajne służby wszczynają dochodzenie, prasa sprawdza, dlaczego
prawda, którą ujawnił dziennikarz, nie została wcześniej odkryta i ujawniona
przez organy państwa, a zwłaszcza, jak to się stało, że człowiek z taką
przeszłością i powiązaniami był dopuszczany do najściślej - szych tajemnic. W
Polsce PiS cały aparat państwa z parlamentem na czele udaje, że nic się nie
stało. Nawet Biuro Lustracyjne IPN, które cały czas miało pod bokiem wyszperane
przez Piątka dokumenty, milczy jak zaklęte, choć media wywoływały je już do
odpowiedzi.
Prawdę mówiąc, właśnie to uparte
milczenie IPN wydaje się najdziwniejsze, bo
nawet jeżeli daje się zrozumieć czyjś problem z daniem wiary, iż Macierewicz
pracuje dla Rosjan, to siła dokumentów z przeszłości w sposób oczywisty wymaga
przynajmniej procesu lustracyjnego. Sąd może uznać, że poszlaki ujawnione przez
Piątka są niewystarczające, ale w imię prawdy i wspólnego dobra powinien je
ocenić.
Sam Piątek zdaje się wierzyć, że usuwając Macierewicza z Ministerstwa
Obrony Narodowej, PiS przyznał rację argumentacji jego pierwszej książki
opisującej rosyjską sieć wokół ministra. Nie wiem, czy ma rację. Raczej
chodziło o tradycyjne przedwyborcze schowanie Antoniego, który przeraża
umiarkowanych wyborców. Nawet jednak gdyby Piątek miał rację, w obliczu tak
poważnych poszlak samo pozbawienie kogoś ministerialnej teki nie może być
uznane za wystarczające.
W takiej sytuacji czytelnik poważnie traktujący wiedzę zgromadzoną przez
Piątka musi dokonać wyboru między dwiema interpretacjami. Może uznać, że
faktyczne kierownictwo PiS (a teraz też Polski) zna prawdę o Macierewiczu od
dawna i kryje go, bo jest z nim w groźnej dla państwa zmowie. Inaczej mówiąc: w
takiej interpretacji Macierewicz tym głównie różni się od innych liderów PiS, iż został zdekonspirowany przez Piątka, a
kwity na innych po prostu nie zostały jeszcze znalezione. Taka wersja wydaje
mi się mało prawdopodobna. Bardziej prawdopodobnym objaśnieniem jest strach.
Myślę, że to wielka wspólnota rozmaitych strachów sprawia, iż w
dochodzeniu prawdy o Macierewiczu Piątek jest tak samotny i wsparcie otrzymuje
tylko od paru kolegów dziennikarzy. Bo jest się kogo i czego bać.
Dla PiS Macierewicz jest groźny nie tylko dlatego, że ma
grono fanatycznych wyznawców, ale przede
wszystkim dlatego, że ma potężne zaplecze w kościele toruńskim, którego
przeszłość spowija mgła podobnych tajemnic. Wyznawcy Macierewicza mogą odebrać
PiS dwa lub trzy punkty sondażowego poparcia. To sporo, ale od takiej straty
świat by się nie zawalił. Musi być coś groźniejszego, przed czym cofnął się nawet
Lech Kaczyński, który nie opublikował słynnego aneksu Macierewicza na temat
WSI, ale też nie odważył się usunąć go z MON. Wiele osób uważa, że tym czymś są kwity pozwalające politykom PiS trzymać się nawzajem w
kleszczach rozmaitych szantaży. Nic jednak na ten temat nie wiemy. Natomiast;
sieci wpływów, których ślady wokół Macierewicza odkrył Tomasz Piątek, a które
- co wiemy z innych publikacji - obejmują też kościół toruński, rozmaite
radykalne grupy, biznesy (np. powiązane z importem
rosyjskiego węgla) oraz media, niewątpliwie są w Polsce siłą, z którą Jarosław Kaczyński
z jakiegoś powodu coraz intensywniej flirtuje.
Można oczywiście się spierać o rolę rozmaitych przypadków w trudnych do
racjonalnego wyjaśnienia karierach kwitnących za rządów PiS. Od nieźle
opisanego małżeństwa Przyłębskich, przez dziennikarza, który najpierw był tubą
mecierewiczowskiej histerii smoleńskiej, potem został jednym z bohaterów
znaczonej cyrylicą afery podsłuchowej, a wreszcie, jako korespondent, stał się
filarem antyzachodniej krucjaty TVPiS, aż po uznawanego za agenta
wpływu Rosji Adama Andruszkiewicza - młodego narodowca, który nieoczekiwanie
został wiceministrem resortu cyfryzacji, gdzie zdeponowana jest masa bardzo
wrażliwej wiedzy. Można tu łatwo dostrzec prawidłowość polegającą na tym, że za
rządów PiS ludzie naznaczeni takimi przypadkami, bez związku z kompetencjami,
pojawiają się w tych punktach aparatu państwa, gdzie najłatwiej o dostęp do
szczególnie wrażliwych informacji i gdzie
zapadają decyzje szczególnie istotne dla bezpieczeństwa państwa (dobrym
przykładem jest Naimski).
Podobnie jak w sprawie samego Macierewicza, każdy pojedynczy fakt
dotyczący tajemniczej sieci daje się łatwo zbagatelizować. Ale sumy zbagatelizować
się nie da. Bo faktów jest zbyt wiele. Nawet jeżeli wciąż znamy ich za mało, by
jakiś Herkules Poirot
mógł z nich ułożyć kompletną i pewną
opowieść, to dzięki konsekwentnie zbieranym przez kilku dziennikarzy okruchom
można już sobie wyobrażać skalę zagrożenia.
Książka „Macierewicz. Jak to się stało” zawiera okruchy tej wiedzy,
które mają przełomowe znaczenie. Jeśli przyjmie się je do wiadomości razem z
kontekstami i konsekwencjami, to trudno się nie bać. Zwłaszcza jeśli się
pamięta bardzo dziwne działanie Macierewicza i jego otoczenia w dniu katastrofy
smoleńskiej i potem. Gdzieś tu jest właśnie ta
bariera lęku, przed którą sam staję. Nie jest to bariera stworzona przez strach
przed ewentualną reakcją ruskiej sieci, lecz ten rodzaj strachu, który odczuwa
pacjent poinformowany o ciężkiej chorobie, gdy myśli, szepce lub krzyczy: „Nie!
To niemożliwe! To musi być pomyłka!”.
Wiadomo, że to może być pomyłka. W takich sprawach zwykle nie ma pewności.
Ale kto przyjmie do wiadomości informacje wyszperane przez Piątka, ten traci
lwią część nadziei, że to wszystko są zbiegi okoliczności. Wówczas trzeba coś z
tym poważnie robić (jak Amerykanie), zajmując się identyfikowaniem i eliminowaniem
rosyjskiej sieci infiltrującej polską politykę na wysokich szczeblach.
Że ta sieć istnieje, wiemy nie tylko z ujawnianych przez
dziennikarzy okruchów, ale też z tego, co odkryły służby w innych krajach Rosjanie opletli przecież agenturalną siecią główne państwa
Zachodu i nie ma powodu sądzić, że Polska jest tu wyjątkiem. A jesteśmy
wyjątkiem, jeśli chodzi o nieujawnianie tej sieci przez służby. To już jest dla
państwa śmiertelnie poważny problem. Nie ma nic dziwnego w tym, że czujemy
paraliżujący lęk, by go uznać, nazwać i ogłosić. Nie ma nic dziwnego, że każdy
rozsądny człowiek się przed tym mocno wzdryga. Ale to wyjaśnienie
usprawiedliwia sceptyczne myślenie tylko do momentu, gdy zgromadzona i
publicznie dostępna wiedza osiąga stan krytyczny. „Macierewicz, Jak to się stało”
sprawia, że został on osiągnięty. Kto z racji pozycji lub urzędu może, ma
teraz obowiązek działać. A to jest wyzwanie mogące wstrząsnąć naszym polskim
światem, jeśli tylko nareszcie będzie potraktowane poważnie.
Czy będzie, tego nie wiem. I chyba rozumiem dlaczego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz