Globalizacja,
kapitalizm, liberalna demokracja nie mają ostatnio dobrej prasy. Wielu chętnie
by już złożyło do grobu zachodnią cywilizację. Ale chyba przedwcześnie
Ongiś lewica
broniła uniwersalnych wartości zachodniego Oświecenia - praw człowieka, równości czy emancypacji. Atakowała
ekscesy kolonializmu i hipokryzję części zachodnich elit, które przez wieki
uznawały wolność jednostki czy równość wobec prawa za wartości zarezerwowane
wyłącznie dla białych. Z kolei prawica chwaliła ekspansję gospodarki wolnorynkowej,
upowszechnianie się chrześcijaństwa czy kultury prawa, zamykając oczy na
hipokryzję i zbrodnie brytyjskich czy francuskich kolonizatorów.
SĄD NAD GLOBALIZACJĄ
Dziś zarówno radykalna lewica, jak i nowa fundamentalistyczna prawica skazały Zachód na
zagładę. Różnica jest taka, że lewica zapowiada apokalipsę ekologiczną
(globalne ocieplenie) i społeczną (rosnące nierówności zmiotą demokrację),
podczas gdy fundamentalistyczna prawica uważa, że apokalipsa zmiecie Zachód za
to, że odrzucił Boga i stał się sekularną cywilizacją śmierci.
Najpoważniejszy zarzut wobec Zachodu dotyczy dopuszczenia do wolnorynkowej
globalizacji, czyli trwającej od końca lat 80. ubiegłego wieku ucieczki amerykańskiego
i europejskiego kapitału inwestycyjnego do Afryki i Azji. Poskutkowało to
dramatycznym wzrostem nierówności społecznych w ubogich społeczeństwach, a
także skokiem emisji CO2 i utratą
tradycyjnych miejsc pracy w zachodnioeuropejskim i amerykańskim przemyśle.
Radykalni krytycy globalizacji nie chcą jednak pamiętać, że doprowadziła
ona także do niespotykanego wzrostu gospodarczego większości kraj ów Afryki i
Azji i skokowego podniesienia poziomu życia tamtejszych społeczeństw. Między
innymi od roku 1990 liczba osób dotkniętych głodem zmalała w skali całego
globu o ponad jedną trzecią. Skończyły się klęski głodu, których ofiarą padały
miliony ofiar, zwłaszcza w północno-wschodniej Afryce i na subkontynencie
indyjskim.
LUDZKI WIRUS
Najpoważniejszym argumentem na rzecz nieuchronności apokalipsy, która
ma pokarać ludzkość łamiącą
naturalne lub boskie prawa, są oczywiście konsekwencje lawinowo rosnącego
przyrostu naturalnego. W ciągu ostatniego półwiecza liczba ludzi
zamieszkujących coraz bardziej wyeksploatowaną planetę wzrosła z 3 miliardów
do ponad 7,6 mld. Ostatni raport ONZ ostrzega, że do 2050 roku może nas być
prawie 10 miliardów.
Przez ostatnie pół wieku ludzkość rozmnażała się niczym wirus obojętny
na los nosiciela. Żadne ograniczenie emisji CO2
(a także innych skażeń środowiska) nie pomoże przetrwać ziemskiemu
ekosystemowi - a tym samym całej ludzkości - jeśli tego procesu nie uda
się powstrzymać. Wcześniej w najbiedniejszych krajach Afryki czy Azji
posiadanie kilkanaściorga dzieci tłumaczyło się tym, że większość z nich nie
miała szansy na przeżycie. Wraz z podniesieniem poziomu życia, poprawą opieki
zdrowotnej, zmniejszeniem zagrożenia śmiercią głodową tak liczne potomstwo
stało się przepisem na zdetonowanie populacyjnej bomby.
Można mieć jednak nadzieję, że populacyjnej apokalipsy nie będzie. Z
opublikowanych przez brytyjskie pismo medyczne „The Lancet” badań,
przeprowadzonych we wszystkich krajach świata, wynika, że w skali całego globu
doszło do zaskakującego spadku dzietności - z 4,7 dziecka na jedną kobietę w
latach 50. ubiegłego wieku do 2,4 wt
roku 2017. Szczególnie zaskakuje faktyczne zatrzymanie wzrostu ludności wt szybko rozwijających się
ekonomicznie
krajach Afryki i Azji - m.in. w
Bangladeszu, Etiopii, Wietnamie. Z silnym spowolnieniem mamy do czynienia w
Indiach. W najludniejszych na naszym globie Chinach wskaźnik dzietności wynosi
1.5.
Przy czym spadek liczby urodzeń nie odbywa się na drodze realizowanej
kiedyś przez chińskich komunistów ludobójczej polityki jednego dziecka,
której podstawowym narzędziem były masowe sterylizacje i wymuszone przez państwo
aborcje. Zatrzymanie wzrostu liczby urodzeń nastąpiło w krajach, w których
dzięki globalizacji wzrósł dobrobyt; po paru dekadach stabilizacji rodzice - zamiast
na liczbę dzieci - zaczęli, jak kiedyś w kraj ach wysoko rozwiniętego Zachodu,
stawiać na jakość ich życia, a także życia własnego.
Demografowie, którzy przeprowadzili te badania, komentują, że zbliżamy
się do punktu równowagi - ludność świata będzie wzrastać coraz wolniej.
ŚWIAT BEZ ZACHODU
Amerykańskie i europejskie czasopisma zalewane są tekstami wychwalającymi rozmaite peryferyjne
zamordyzmy, mające rzekomo stanowić alternatywę dla dekadenckiego Zachodu. Te
diagnozy są bardziej wyrazem nienawiści antyliberalnej lewicy i prawicy do
własnej formacji cywilizacyjnej niż faktycznym opisem sytuacji.
Nietrudno bowiem zarysować kontury świata, jaki może się pojawić po
zniknięciu zasad, wciąż jeszcze bronionych - choćby niekonsekwentnie - przez
Unię Europejską czy NATO. Wystarczy pociągnąć linię łączącą poszczególne
wydarzenia. Saudowie torturujący, mordujący i ćwiartujący w swoim
konsulacie w Stambule Dżamala Chaszukdżiego, krytykującego królewski reżim
dziennikarza. Rosjanie testujący broń chemiczną w Wielkiej Brytanii na emigrantach z własnego kraju i na brytyjskich obywatelach, Syria, w
której dyktator wygrywa wojnę domową dzięki użyciu gazów bojowych...
Wygląda na to, że autorytaryzmy wszystkich krajów łączą się,
sprawdzając, czy Zachód - w epoce brexitu, populizmu i Trampa - jest w stanie skutecznie interweniować w obronie
promowanych przez siebie wartości. To zemsta za inspirowane demokratycznymi
wartościami „kolorowe” rewolucje i za Arabską Wiosnę.
Z kolei zachodnia prawica (podobnie jak Kaczyński czy Morawiecki)
inspiruje się Chinami jako miejscem, gdzie rynek daje sobie radę bez
demokracji. Latorośl prezydenta USA Ivanka Trump i jej
mąż Jared Kushner chwalą się tym, że ich dzieci mówią już po mandaryńsku. Amerykańscy
czy europejscy miłośnicy zamordyzmów nie przejmują się faktem, że Chińczycy
pozwalają im inwestować w swoim kraju albo uciekać przed podatkami do
Hongkongu tylko dlatego, że wciąż osłania ich siła zachodnich instytucji.
Gdyby wsparcia Zachodu zabrakło - podzielą los
oligarchów rosyjskich czy chińskich; znajdą się na łasce autorytarnych
kacyków.
Dobrą ilustracją specyfiki tej chińskiej „modernizacji”, łączącej
zachodni model wyszukanej konsumpcji z obozami koncentracyjnymi czy masowymi
egzekucjami, jest anegdota opowiedziana mi przez lobbystę, pracującego na
rzecz polskich oligarchów próbujących inwestować w Chinach. Po całym dniu
wyczerpujących negocjacji biznesowo-korupcyjnych został wraz z innymi gośćmi z
Polski zaprowadzony do najlepszego nocnego klubu w Pekinie. Zagranicznym
gościom towarzyszyły piękne dziewczyny mówiące nienaganną angielszczyzną i
zaprzyjaźniające się z nimi z gorąco wyrażanym entuzjazmem. Jedynym zgrzytem w
tym przyjemnym spotkaniu towarzyskim było to, że nadawane na wielkich ekranach
teledyski co jakiś czas przerywały filmiki podpisane jako „materiał rządowy”.
Dynamicznie zmontowane sceny egzekucji, z czaszkami rozłupywanymi przez kule na
sugestywnych zbliżeniach, pokazywały, co czeka złapanych przez chińską policję
narkotykowych dilerów - ich emisja miała
służyć reedukacji odwiedzających klub dzieci biznesmenów i wysokich partyjnych funkcjonariuszy. Jak powiedział mój
rozmówca, „towarzyszące nam dziewczyny i złota młodzież przy sąsiednich
stolikach patrzyli na to jak sparaliżowani; wiedzą, że taka władza może zrobić
wszystko - nie tylko z narkotykowymi dilerami”.
Nic dziwnego, że co roku Chiny opuszcza blisko 15 tysięcy ludzi na tyle
bogatych, by skorzystać z amerykańskich, brytyjskich, australijskich, portugalskich
czy austriackich programów złotej wizy, czyli kupna prawa pobytu w krajach,
gdzie prawo chroni przed samowolą władzy.
MISJA DLA EUROPY
Unia Europejska i świat anglosaski wciąż pozostają - nawet na tle szybko rozwijającego się świata
- obszarem najwyższego poziomu życia, najszerszych wolności osobistych i
politycznych, najbardziej rozbudowanych programów socjalnych. Zachodnią (także polską) młodzież pchają w ręce
radykałów prawicy i lewicy nie tylko zablokowane aspiracje ekonomiczne, ale
przede wszystkim brak poczucia sensu i misji. Nawet przedstawiane jako szansa
na spacyfikowanie populistycznych rewolt wprowadzenie powszechnego
gwarantowanego dochodu podstawowego dla wszystkich Europejczyków może być -
jak ostrzegał niemiecki filozof Peter Sloterdijk - drogą do stworzenia
„ludzkiego zoo”, gdzie parę razy dziennie pojawia się dozorca z karmą. Nie ma
głodu i bicia, ale ludzkie zwierzę jest jeszcze bardziej sfrustrowane i
agresywne.
Co mogłoby być taką misją dla ludzi Zachodu, odbudowującą w nich poczucie
sensu? Jako człowiek wychowany na XX-wieczny s.f. oczywiście odpowiedziałbym,
że loty kosmiczne, perspektywa kolonizacj i innych planet. Taką odpowiedź
dają Elon Musk, założyciel firmy Amazon Jeff Bezos (inwestujący w budującą rakiety kosmiczne firmę Blue Origin) czy najbardziej znany Polak w NASA Artur Chmielewski. Na
razie jednak praca przy programach kosmicznych pozostaje zarezerwowana dla
wąskiej globalnej elity biznesmenów, uczonych i inżynierów.
Zanim polecimy w kosmos, warto posprzątać Ziemię. Raz na zawsze skończyć
z głodem, poradzić sobie z wciąż istniejącymi nierównościami i nędzą. W1961
roku prezydent USA John F. Kennedy zapoczątkował program Korpusu Pokoju, w
ramach którego setki tysięcy młodych Amerykanów trafiło do misji humanitarnych
w krajach Afiyki i Azji. Korpus Pokoju nie był protekcjonalną, wyższościową
pomocą dla zacofanych. Kennedy wielokrotnie powtarzał, że ma przede wszystkim
pomóc młodym Amerykanom. A gorącymi zwolennikami tego programu byli zarówno
najbardziej Sekułami postępowcy, jak też liderzy chrześcijańskich Kościołów w
USA.
Funkcjonujący dziś w Europie (także w Polsce) humanitarny wolontariat
to wciąż - przepraszam za określenie - zabawa dla najbardziej uprzywilejowanej
młodzieży. Unijny Korpus Pokoju, żeby naprawdę odbudował poczucie sensu u
milionów ludzi, musiałby być obowiązkowym etapem kształcenia wszystkich
młodych Europejczyków. Kosztowałby mniej niż gwarantowany dochód podstawowy,
będący przepisem na degenerację naszych dzieci. Unia Europejska ma dość
pieniędzy na uruchomienie takiego programu. Pytanie brzmi, czy ma wystarczająco
dużo odwagi i wyobraźni.
Za te pieniądze Zachód pomógłby sobie i innym.
Wyobraźmy sobie choćby konsekwencje takiego programu realizowanego na masową
skalę w Polsce. Młodzi ludzie - przez kilka
czy kilkanaście miesięcy pracujący w Afryce czy Azji, skonfrontowani z
prawdziwymi wyzwaniami i nędzą współczesnego świata - już nigdy, przez całe
swoje życie, nie potrafiliby zaczepić w tramwaju „czarnucha” czy „beżowego”.
Może w ten sposób narodziłby się nad Wisłą prawdziwy Polak chrześcijanin.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz