Dla prezydenta
Andrzeja Dudy to, jak rozegra kluczowe wydarzenia nadchodzącego roku, określi
jego szanse na reelekcję.
Andrzej
Duda stanie w 2019 r. przed trzema głównymi wyzwaniami. Pierwsze jest związane
z rocznicami: z piętnastoleciem wstąpienia Polski do Unii Europejskiej oraz
tymi wokół 30-lecia III RP, z Okrągłym Stołem, 4 czerwca 1989 r., powołaniem
rządu Tadeusza Mazowieckiego. Co powie Duda o Unii
przy podwójnej okazji: rocznicy i wyborów? Zwłaszcza że ostatnio wypowiada się
o Unii ostrzej niż PiS, i to jego teraz partia będzie musiała wyciszać. Czy
prezydent pokaże jakąś własną interpretację wydarzeń z 1989 r., czy tylko
odtworzy znaną opowieść PiS o „zdradzie w Magdalence”, „niewykorzystanej
szansie”, „dogadywaniu się z komunistami” itp.
Wiek męski
Niewykluczone zresztą, że także
PiS będzie przemawiać o III RP różnymi
głosami. Pojawi się język dla twardego elektoratu, po linii „zdrady”, ale też
łagodniejsza wersja dla centrowej publiczności, co zdają się zapowiadać pewne
frazy w ostatnich wystąpieniach premiera Morawieckiego, który niby zaprosił do
obchodów tych rocznic opozycję. Można przewidywać, że przełom 1989 r. zostanie
podzielony na ten słuszny, związany z prącym do wolności ludem, i drugi, z nienadążającymi
za tym zrywem elitami. Tym trudniejsze zadanie może mieć Duda, aby się w owym
wielogłosie zmieścić z jakimś wyrazistym przekazem. A nijakość może go drogo
kosztować, zwłaszcza że dotąd nie zbudował własnej mocnej legendy.
Druga próba dotyczy czasu tuż po jesiennych wyborach
parlamentarnych (jeśli nie będą przyspieszone), zwłaszcza w przypadku, kiedy
sytuacja polityczna okazałaby się skomplikowana. Tak by się stało, gdyby PiS co
prawda wygrał wybory, czyli zdobył samodzielnie największą liczbę głosów, ale
nie osiągnął bezwzględnej większości w Sejmie. Jeśli partie opozycyjne
wystartują oddzielnie, to sprawa dość prosta, bo prezydent może się powołać na
niepisaną zasadę, że misję tworzenia rządu otrzymuje „zwycięzca wyborów”. Ale
jeśli opozycja wystąpi np. w dwóch dużych blokach (co wydaje się dzisiaj
najbardziej prawdopodobne) i osiągnie w sumie
wyraźną większość, a ich liderzy od razu po wyborach zadeklarują chęć tworzenia
wspólnego rządu i wskażą swojego kandydata na
premiera, prezydent Duda może mieć kłopot.
Oddanie w takich okolicznościach rządowej misji w ręce PiS
może być potraktowane jako gra na zwłokę i próba umożliwienia macierzystej
partii dokonywania „zakupów” wśród posłów opozycji, na wzór skaperowania
radnego Kałuży na Śląsku. Oczywiście Duda może się kompletnie nie przejmować
takimi dylematami i robić to, czego jego obóz polityczny oczekuje. Będzie to
jednak już czas bardzo bliski wyborów prezydenckich i Duda, odgrywający
wówczas swoją życiową rolę, czyli kreatora rządu, będzie bardzo dokładnie obserwowany
i oceniany. Jego decyzje mogą mieć już bezpośredni
wpływ na jego własną kampanię wyborczą, w okolicznościach, kiedy polityczne
wiatry zmieniły kierunek. Wtedy kurczowe trzymanie się PiS może być
obciążeniem.
I trzecie wyzwanie: prawdopodobnie pod koniec 2019 r. Duda
będzie już znał swoich rywali do prezydentury, nawet jeśli nie wszystkich, i
będzie się musiał do nich odnieść. Może zdeklaruje się już Donald Tusk, może
Robert Biedroń, zwłaszcza kiedy zrozumie już, że nie zostanie premierem, bo taki
sobie cel dzisiaj wyznacza, twierdząc, że prawdziwą władzę ma szef rządu. Duda
poczuje przeciwników już realnych, a nie potencjalnych, i zmierzy się z
polityczną odpowiedzialnością za cztery lata rządów PiS, do których przyłożył
rękę.
Wygrana PiS w 2019 r., dająca tej partii kontynuację
władzy, byłaby dla Andrzeja Dudy oczywiście korzystna. Mógłby popłynąć na tej
fali, a także podebrać z kampanii wyborczej PiS - jako swoje - hasła i zapowiedzi zmian. Obiecanki, świeciłby
odbitym światłem. Dlatego też należy się spodziewać dużej aktywności prezydenta
w kampanii parlamentarnej, zwłaszcza że wiele wskazuje na to, iż PiS wejdzie w
fazę łagodną, pozornie koncyliacyjną; już to zapowiedział premier Morawiecki.
To się wielokrotnie sprawdzało: taka lekka, łagodna kampania, kamuflująca
ustrojowe ekscesy, mimo widomych jej fałszów, jakoś działa, a prezydent
zapewne potrafi się do niej dostosować.
Jeśli zaś rządy się zmienią, obecny prezydent może zostać
ostatnią nadzieją „dobrej zmiany” i jego pozycja urośnie radykalnie. Czy ma
wtedy bronić za wszelką cenę pisowskiego porządku, mimo że polityczne wiatry
się zmieniły, i ryzykować, że taki radykalizm może zaszkodzić reelekcji? Czy
też stać się bardziej elastycznym, grać na środek, przynajmniej do prezydenckich
wyborów, a potem ewentualnie powrócić politycznie do PiS i wetować wszystko?
Nie byłaby to łatwa gra; wymagałaby od Dudy nowych umiejętności, zręczności,
przebiegłości, czyli talentów, których dotąd specjalnie nie ujawniał. Wiele
więc wskazuje na to, że czeka prezydenta Dudę zupełnie nowy czas, prawdziwy
wiek męski, kiedy będzie musiał stać się wreszcie politykiem prawdziwym. Może
to jego ostatnia na to szansa.
Fenomen Dudy wymyka się prostemu opisowi. Wydaje się mieć
ze swoim elektoratem jakiś specjalny rodzaj porozumienia, wykraczający poza
racjonalną interpretację. Obiektywnie jest politykiem słabym, z reguły
przegrywającym (w minionym roku choćby sprawa referendum konstytucyjnego czy
nieszczęsnych australijskich fregat), kompletnie lekceważonym przez twardych
graczy, którzy nie zaliczają go do swojej ligi. Nie jest partnerem ani dla
Kaczyńskiego, ani dla Tuska. Może jeszcze najbardziej to polityczna kategoria
Roberta Biedronia, który też szuka z wyborcami bezpośredniego, wykraczającego
daleko poza polityczną treść kontaktu. Zachowania Dudy, jego egzaltowane
przemowy, niestandardowa mimika, ostatnio dopełniane ekscentrycznymi
poczynaniami małżonki (jedyny w swoim rodzaju taniec podczas wizyty w USA)
tworzą specyficzny spektakl, który - jak się okazuje - ma dużą i życzliwą
publiczność.
Najnowsze grudniowe sondaże dają Dudzie 62 proc. zaufania,
przy 26 proc. nieufających. Gdyby założyć, że te 26 proc. to mniej więcej
elektorat najbardziej antypisowskiej Koalicji Obywatelskiej, to i tak wynika z
tego, że cała reszta opozycji, PiS i elektorat
środka Dudzie ufają - mimo antykonstytucyjnych ekscesów, postawy dalekiej od
deklarowanej przez prezydenta „niezłomności”, przyłożenia ręki do demontażu
niezależnego sądownictwa, niedotrzymania kilku obietnic, np. tych danych
„frankowiczom”. A jeśli przyjąć, że część z tych 26 proc. nieufających Dudzie
to także wyborcy prawicowi, zarzucający prezydentowi zdradę np. w sprawie
sądownictwa (weta), a takie deklaracje odrzucenia były bardzo częste, oznacza
to, że nawet nie wszyscy wyborcy „totalnej opozycji” odrzucają Dudę.
Na trzylecie prezydentury Dudy pytano w sondażu o jej ocenę
(w szkolnej sześciostopniowej skali). Tylko 19 proc. oceniło te trzy lata
celująco lub bardzo dobrze. 24 proc. dało ocenę niedostateczną i ten wynik
można przyłożyć do tych z wcześniej przytaczanego badania, którzy Dudzie nie
ufają. Pozostali dawali oceny „dobra”, „mierna”, „dostateczna”. Czyli wielu
„ufa”, ale zarazem merytorycznie ocenia Dudę słabo. Może
to wynikać z tego, że prezydent
uprawia własną mikropolitykę, której inni nie czują i się z niej śmieją, ale
też nie mają do niej dostępu. Taka sytuacja zawiera jednak i to
niebezpieczeństwo, że kiedy otoczka tej specyficznej sympatii nagle opadnie,
nie zostaje już praktycznie nic. To, co dzisiaj przemawia za Dudą, stanie się
nagle kuriozalne, plusy zamienią się w minusy.
Wzruszająca niezłomność
Może prezydent Duda w jakimś
stopniu dostosował się do nowych czasów, odrobinę nawet wyprzedził epokę Donalda
Trumpa, którego popularność też polega na nieokreślonej „atmosferze”, nimbie,
który jeśli się wypali, pociągnie amerykańskiego prezydenta na dno. Z tym że
jeśli Trump występuje w roli bezwzględnego brutala, Duda gra na
przeciwnej nucie, jest miękki, przełyka porażki, bywa zakłopotany, nadrabia to
podniesionym tonem podczas swoich oracji. Dużo osiąga odwrotnością politycznego
maczyzmu i paradoksalnie staje się w ten sposób trudnym przeciwnikiem dla
„klasycznych” rywali. Jego ewentualne starcie o prezydenturę z Tuskiem byłoby
pojedynkiem dwóch żywiołów, które nie mają ze sobą nic wspólnego.
Jeśli Tusk mówi, że najchętniej powalczyłby o prezydenturę
z Jarosławem Kaczyńskim, to może chodzić nie tylko o dokończenie przerwanej w
2014 r. wieloletniej konfrontacji, ale także o to, że byłaby to walka w tej
samej kategorii wagowej, ludzi z podobnym politycznym wyposażeniem. Pojedynek
Duda-Tusk byłby zaś znacznie bardziej nieprzewidywalny. Nieprzypadkowo w
dotychczasowych rankingach Duda z Tuskiem wygrywa, nawet jeśli to na razie
przymiarki.
Jak to zatem jest z tym prezydentem, jak mierzyć jego
szanse na drugą kadencję, czym tłumaczyć radykalnie różne, sprzeczne ze sobą
oceny i odczucia? One oczywiście wiążą się z polaryzacją polityczną, której
efektem jest z jednej strony odrzucenie, z drugiej wsparcie niejako w ciemno.
Zwłaszcza gdy prezydent mimo wszystkich zygzaków w końcu staje murem za polityką
Nowogrodzkiej i podpisuje wszystkie naprawdę ważne dla PiS ustawy. Jest do tego
swoim człowiekiem, a to, że jest labilny i wątpiący,
choć jak przychodzi co do czego, to „niezłomny”, tylko dodaje mu sympatii,
wręcz wzrusza. To nie jest przecież polityczny zakapior, to człowiek
kulturalny, wykształcony i wychowany, bogobojny, kochający ludzi, a już
zwłaszcza biednych i pokrzywdzonych. Czego
daje liczne dowody, objeżdżając kraj, przemawiając, spotykając się z różnymi
środowiskami w całej Polsce.
Fakt, że Jarosław Kaczyński już zapowiedział, że Andrzej
Duda będzie kandydatem PiS na następną kadencję, także pomaga. Rodzi odruch
lojalnego wsparcia, nie ma co się zajmować konkurentami z tego samego obozu.
Jeśli wskazanie prezesa nie zostanie wycofane, pozostaje zdyscyplinowane
cieszenie się Andrzejem Dudą. Wcześniej było może jeszcze jakieś minimalne
zagrożenie ze strony Beaty Szydło, kiedy ta wzbudzała w elektoracie PiS
sentyment za dobrymi, ideowymi czasami „dobrej zmiany”, ale czar byłej premier
na razie minął, choć wciąż ma ona w PiS zagorzałych zwolenników.
Plan B
Gdy wyborcy innych opcji potrafią
się zawahać, zawstydzić politykiem ze swojego obozu, zamanifestować swoją
niechęć czy rozczarowanie, elektorat PiS wielokrotnie pokazał, że jest wierny,
mimo chwilowych złorzeczeń. Otarł się i Duda o taką okresową niełaskę, gdy -
zdawałoby się nieposłusznie wobec partii rządzącej - zawetował ustawy
zmieniające wymiar sprawiedliwości. Natychmiast nastąpiła korekta i prezydent powrócił na ścieżkę wyznaczoną przez
Kaczyńskiego. Ale ostatnio spotkały go ze strony twardego elektoratu nieprzyjemności
nawet za podpisanie, w ostatnim możliwym terminie, wytworzonej przecież przez
PiS nowelizacji ustawy sądowniczej respektującej stanowisko TSUE.
Te doświadczenia nauczyły prezydenta, że jedyną szansą na
utrzymanie się przy władzy jest pozostawanie w ogólnym pisowskim mainstreamie,
trzymanie się średniej poglądów partii, gdyż wszelkie próby powstania z kolan
kończą się klęską, jak choćby w przypadku nieudanej inicjatywy z referendum
konstytucyjnym. Smak niechęci już zdążył poczuć, gdy przez ulotną chwilę zdawał
się wybijać na niepodległość, wtedy nawet drugorzędni działacze czy
dziennikarze ośmielali się mu złorzeczyć bez żadnego zahamowania. A taką
agresję Duda zdaje się wyjątkowo źle znosić, grunt mu się usuwa spod nóg.
W ostrej walce kampanijnej, która rozpocznie się już w 2019
r., konkurenci przyprą urzędującego prezydenta do ściany, uderzą w to, co
akurat próbuje schować bądź zagadać, czyli w odpowiedzialność polityczną i
współudział w łamaniu konstytucji, w uzależnienie od Jarosława Kaczyńskiego.
Konkurenci będą bezlitośni, jak też media społecznościowe; Andrzej Duda jeszcze
nie wie, pod jaką presją się znajdzie. A też ewentualne debaty nie dadzą
szansy na wygłaszanie pustych mów, trzeba będzie odpowiadać na ciężkie pytania,
bo inaczej niż w 2015 r. - „już się rządziło”.
Nie będzie też łatwo przygotować treść tej kampanii, jako
że prezydent dużo stracił na wiarygodności. Wszystko, co zapowie i obieca,
będzie można opatrzyć pytajnikiem. Duda w 2019 r. będzie musiał jakoś się
zmieścić w dwóch nie swoich kampanijnych łomotaninach, które po raz kolejny
mogą pokazać jego dyspozycyjność wobec partii i rządu, a przede wszystkim wobec
prezesa Kaczyńskiego. Może nie mieć innego wyjścia, bo chociaż ma swoich
wyborców, nigdy w Polsce nie wygrał kandydat bez wsparcia potężnego politycznego
zaplecza.
Poza tym mimo wszystkich zapewnień polityków PiS, że dla
Dudy nie ma alternatywy, w polityce zawsze jest jakiś plan B.
I o nim czasami, po cichu, w PiS
się mówi. Gdyby po tym, jak Tusk jasno zadeklaruje swój start w wyborach, notowania
obecnego prezydenta wyraźnie spadły, a z drugiej strony zacząłby go podgryzać
Biedroń, jest jeszcze jedna, „atomowa”, opcja - wystawienie Morawieckiego. W
przypadku przegranej PiS w wyborach i utraty szansy na kontynuowanie misji
premiera, Morawiecki byłby naturalnym przeciwnikiem dla Tuska.
Ale nawet po wygranej PiS mogłaby pojawić się tam chęć
oddania teki szefa rządu komuś bardziej predystynowanemu do dokończenia twardej
ideologicznej rewolucji (Brudziński?), zwłaszcza gdyby Morawiecki w kampanii
parlamentarnej z powodów marketingowych musiał używać „ciepłej wody w kranie”.
Wtedy Morawiecki, świeżo kojarzony z łagodniejszą wersją PiS, mógłby się jawić
jako idealny kandydat na prezydenta, bo ten musi w końcu zjednać sobie ponad
połowę głosujących. A Morawiecki już dzisiaj jest niewiele mniej popularny
(licząc sondażowym zaufaniem) od obecnego prezydenta. Rezygnacja z Dudy byłaby
propagandowo niełatwa, ale całkowicie wykonalna.
Dlatego przez najbliższy rok Andrzej Duda będzie się zapewne
bacznie przyglądał nie tylko opozycji, Tuskowi czy prezesowi Kaczyńskiemu, ale
także premierowi - czy ten rośnie, czy się zwija. I czy publiczność nie będzie
wolała oglądać pojedynku Tusk-Morawiecki, który, swoją drogą, byłby
fascynujący, a polityka lubi zaspokajać potrzebę spektaklu. Ma o czym myśleć
prezydent Duda. Do tej pory nie miał łatwo, ale prawdziwe schody zaczynają się
teraz.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz