poniedziałek, 7 stycznia 2019

Dola Dudy



Dla prezydenta Andrzeja Dudy to, jak rozegra kluczowe wydarzenia nadchodzącego roku, określi jego szanse na reelekcję.

Andrzej Duda stanie w 2019 r. przed trzema główny­mi wyzwaniami. Pierwsze jest związane z rocz­nicami: z piętnastoleciem wstąpienia Polski do Unii Europejskiej oraz tymi wokół 30-lecia III RP, z Okrągłym Stołem, 4 czerwca 1989 r., powołaniem rządu Tadeusza Mazowieckiego. Co powie Duda o Unii przy podwójnej okazji: rocznicy i wyborów? Zwłaszcza że ostatnio wypowiada się o Unii ostrzej niż PiS, i to jego teraz partia będzie musiała wyciszać. Czy prezydent poka­że jakąś własną interpretację wydarzeń z 1989 r., czy tylko odtworzy znaną opowieść PiS o „zdradzie w Magdalence”, „niewykorzystanej szansie”, „dogadywaniu się z komuni­stami” itp.

Wiek męski
Niewykluczone zresztą, że także PiS będzie przemawiać o III RP różnymi głosami. Pojawi się język dla twardego elek­toratu, po linii „zdrady”, ale też łagodniejsza wersja dla cen­trowej publiczności, co zdają się zapowiadać pewne frazy w ostatnich wystąpieniach premiera Morawieckiego, który niby zaprosił do obchodów tych rocznic opozycję. Można przewidywać, że przełom 1989 r. zostanie podzielony na ten słuszny, związany z prącym do wolności ludem, i drugi, z nienadążającymi za tym zrywem elitami. Tym trudniejsze za­danie może mieć Duda, aby się w owym wielogłosie zmieścić z jakimś wyrazistym przekazem. A nijakość może go drogo kosztować, zwłaszcza że dotąd nie zbudował własnej moc­nej legendy.
   Druga próba dotyczy czasu tuż po jesiennych wyborach parlamentarnych (jeśli nie będą przyspieszone), zwłasz­cza w przypadku, kiedy sytuacja polityczna okazałaby się skomplikowana. Tak by się stało, gdyby PiS co prawda wy­grał wybory, czyli zdobył samodzielnie największą liczbę głosów, ale nie osiągnął bezwzględnej większości w Sejmie. Jeśli partie opozycyjne wystartują oddzielnie, to sprawa dość prosta, bo prezydent może się powołać na niepisaną zasadę, że misję tworzenia rządu otrzymuje „zwycięzca wyborów”. Ale jeśli opozycja wystąpi np. w dwóch dużych blokach (co wydaje się dzisiaj najbardziej prawdopodobne) i osiągnie w sumie wyraźną większość, a ich liderzy od razu po wyborach zadeklarują chęć tworzenia wspólnego rządu i wskażą swojego kandydata na premiera, prezydent Duda może mieć kłopot.
   Oddanie w takich okolicznościach rządowej misji w ręce PiS może być potraktowane jako gra na zwłokę i próba umożliwie­nia macierzystej partii dokonywania „zakupów” wśród po­słów opozycji, na wzór skaperowania radnego Kałuży na Ślą­sku. Oczywiście Duda może się kompletnie nie przejmować takimi dylematami i robić to, czego jego obóz polityczny ocze­kuje. Będzie to jednak już czas bardzo bliski wyborów prezy­denckich i Duda, odgrywający wówczas swoją życiową rolę, czyli kreatora rządu, będzie bardzo dokładnie obserwowany i oceniany. Jego decyzje mogą mieć już bezpośredni wpływ na jego własną kampanię wyborczą, w okolicznościach, kiedy polityczne wiatry zmieniły kierunek. Wtedy kurczowe trzy­manie się PiS może być obciążeniem.
   I trzecie wyzwanie: prawdopodobnie pod koniec 2019 r. Duda będzie już znał swoich rywali do prezydentury, nawet jeśli nie wszystkich, i będzie się musiał do nich odnieść. Może zdeklaruje się już Donald Tusk, może Robert Biedroń, zwłasz­cza kiedy zrozumie już, że nie zostanie premierem, bo taki sobie cel dzisiaj wyznacza, twierdząc, że prawdziwą władzę ma szef rządu. Duda poczuje przeciwników już realnych, a nie potencjalnych, i zmierzy się z polityczną odpowiedzialnością za cztery lata rządów PiS, do których przyłożył rękę.
   Wygrana PiS w 2019 r., dająca tej partii kontynuację władzy, byłaby dla Andrzeja Dudy oczywiście korzystna. Mógłby po­płynąć na tej fali, a także podebrać z kampanii wyborczej PiS - jako swoje - hasła i zapowiedzi zmian. Obiecanki, świeciłby odbitym światłem. Dlatego też należy się spodziewać dużej aktywności prezydenta w kampanii parlamentarnej, zwłaszcza że wiele wskazuje na to, iż PiS wejdzie w fazę łagodną, pozor­nie koncyliacyjną; już to zapowiedział premier Morawiecki. To się wielokrotnie sprawdzało: taka lekka, łagodna kampania, kamuflująca ustrojowe ekscesy, mimo widomych jej fałszów, ja­koś działa, a prezydent zapewne potrafi się do niej dostosować.
   Jeśli zaś rządy się zmienią, obecny prezydent może zostać ostatnią nadzieją „dobrej zmiany” i jego pozycja urośnie ra­dykalnie. Czy ma wtedy bronić za wszelką cenę pisowskiego porządku, mimo że polityczne wiatry się zmieniły, i ryzyko­wać, że taki radykalizm może zaszkodzić reelekcji? Czy też stać się bardziej elastycznym, grać na środek, przynajmniej do prezydenckich wyborów, a potem ewentualnie powrócić politycznie do PiS i wetować wszystko? Nie byłaby to łatwa gra; wymagałaby od Dudy nowych umiejętności, zręczności, prze­biegłości, czyli talentów, których dotąd specjalnie nie ujawniał. Wiele więc wskazuje na to, że czeka prezydenta Dudę zupełnie nowy czas, prawdziwy wiek męski, kiedy będzie musiał stać się wreszcie politykiem prawdziwym. Może to jego ostatnia na to szansa.
   Fenomen Dudy wymyka się prostemu opisowi. Wydaje się mieć ze swoim elektoratem jakiś specjalny rodzaj porozumie­nia, wykraczający poza racjonalną interpretację. Obiektywnie jest politykiem słabym, z reguły przegrywającym (w minionym roku choćby sprawa referendum konstytucyjnego czy nieszczę­snych australijskich fregat), kompletnie lekceważonym przez twardych graczy, którzy nie zaliczają go do swojej ligi. Nie jest partnerem ani dla Kaczyńskiego, ani dla Tuska. Może jeszcze najbardziej to polityczna kategoria Roberta Biedronia, który też szuka z wyborcami bezpośredniego, wykraczającego da­leko poza polityczną treść kontaktu. Zachowania Dudy, jego egzaltowane przemowy, niestandardowa mimika, ostatnio dopełniane ekscentrycznymi poczynaniami małżonki (je­dyny w swoim rodzaju taniec podczas wizyty w USA) tworzą specyficzny spektakl, który - jak się okazuje - ma dużą i życz­liwą publiczność.
   Najnowsze grudniowe sondaże dają Dudzie 62 proc. zaufa­nia, przy 26 proc. nieufających. Gdyby założyć, że te 26 proc. to mniej więcej elektorat najbardziej antypisowskiej Koalicji Obywatelskiej, to i tak wynika z tego, że cała reszta opozycji, PiS i elektorat środka Dudzie ufają - mimo antykonstytucyjnych ekscesów, postawy dalekiej od deklarowanej przez prezydenta „niezłomności”, przyłożenia ręki do demontażu niezależnego sądownictwa, niedotrzymania kilku obietnic, np. tych danych „frankowiczom”. A jeśli przyjąć, że część z tych 26 proc. nie­ufających Dudzie to także wyborcy prawicowi, zarzucający prezydentowi zdradę np. w sprawie sądownictwa (weta), a takie deklaracje odrzucenia były bardzo częste, oznacza to, że nawet nie wszyscy wyborcy „totalnej opozycji” odrzucają Dudę.
   Na trzylecie prezydentury Dudy pytano w sondażu o jej oce­nę (w szkolnej sześciostopniowej skali). Tylko 19 proc. oceniło te trzy lata celująco lub bardzo dobrze. 24 proc. dało ocenę nie­dostateczną i ten wynik można przyłożyć do tych z wcześniej przytaczanego badania, którzy Dudzie nie ufają. Pozostali dawali oceny „dobra”, „mierna”, „dostateczna”. Czyli wielu „ufa”, ale zarazem merytorycznie ocenia Dudę słabo. Może
to wynikać z tego, że prezydent uprawia własną mikropolitykę, której inni nie czują i się z niej śmieją, ale też nie mają do niej dostępu. Taka sytuacja zawiera jednak i to niebezpieczeństwo, że kiedy otoczka tej specyficznej sympatii nagle opadnie, nie zostaje już praktycznie nic. To, co dzisiaj przemawia za Dudą, stanie się nagle kuriozalne, plusy zamienią się w minusy.

Wzruszająca niezłomność
Może prezydent Duda w jakimś stopniu dostosował się do nowych czasów, odrobinę nawet wyprzedził epokę Donal­da Trumpa, którego popularność też polega na nieokreślonej „atmosferze”, nimbie, który jeśli się wypali, pociągnie amery­kańskiego prezydenta na dno. Z tym że jeśli Trump występuje w roli bezwzględnego brutala, Duda gra na przeciwnej nucie, jest miękki, przełyka porażki, bywa zakłopotany, nadrabia to podniesionym tonem podczas swoich oracji. Dużo osiąga odwrotnością politycznego maczyzmu i paradoksalnie staje się w ten sposób trudnym przeciwnikiem dla „klasycznych” rywali. Jego ewentualne starcie o prezydenturę z Tuskiem byłoby pojedynkiem dwóch żywiołów, które nie mają ze sobą nic wspólnego.
   Jeśli Tusk mówi, że najchętniej powalczyłby o prezydenturę z Jarosławem Kaczyńskim, to może chodzić nie tylko o do­kończenie przerwanej w 2014 r. wieloletniej konfrontacji, ale także o to, że byłaby to walka w tej samej kategorii wagowej, ludzi z podobnym politycznym wyposażeniem. Pojedynek Duda-Tusk byłby zaś znacznie bardziej nieprzewidywalny. Nieprzypadkowo w dotychczasowych rankingach Duda z Tu­skiem wygrywa, nawet jeśli to na razie przymiarki.
   Jak to zatem jest z tym prezydentem, jak mierzyć jego szanse na drugą kadencję, czym tłumaczyć radykalnie różne, sprzecz­ne ze sobą oceny i odczucia? One oczywiście wiążą się z polary­zacją polityczną, której efektem jest z jednej strony odrzucenie, z drugiej wsparcie niejako w ciemno. Zwłaszcza gdy prezydent mimo wszystkich zygzaków w końcu staje murem za polityką Nowogrodzkiej i podpisuje wszystkie naprawdę ważne dla PiS ustawy. Jest do tego swoim człowiekiem, a to, że jest labilny i wątpiący, choć jak przychodzi co do czego, to „niezłomny”, tylko dodaje mu sympatii, wręcz wzrusza. To nie jest przecież polityczny zakapior, to człowiek kulturalny, wykształcony i wy­chowany, bogobojny, kochający ludzi, a już zwłaszcza biednych i pokrzywdzonych. Czego daje liczne dowody, objeżdżając kraj, przemawiając, spotykając się z różnymi środowiskami w ca­łej Polsce.
   Fakt, że Jarosław Kaczyński już zapowiedział, że Andrzej Duda będzie kandydatem PiS na następną kadencję, także po­maga. Rodzi odruch lojalnego wsparcia, nie ma co się zajmować konkurentami z tego samego obozu. Jeśli wskazanie prezesa nie zostanie wycofane, pozostaje zdyscyplinowane cieszenie się Andrzejem Dudą. Wcześniej było może jeszcze jakieś mini­malne zagrożenie ze strony Beaty Szydło, kiedy ta wzbudzała w elektoracie PiS sentyment za dobrymi, ideowymi czasami „dobrej zmiany”, ale czar byłej premier na razie minął, choć wciąż ma ona w PiS zagorzałych zwolenników.

Plan B
Gdy wyborcy innych opcji potrafią się zawahać, zawstydzić politykiem ze swojego obozu, zamanifestować swoją niechęć czy rozczarowanie, elektorat PiS wielokrotnie pokazał, że jest wierny, mimo chwilowych złorzeczeń. Otarł się i Duda o taką okresową niełaskę, gdy - zdawałoby się nieposłusznie wobec partii rządzącej - zawetował ustawy zmieniające wymiar sprawiedliwości. Natychmiast nastąpiła korekta i prezydent  powrócił na ścieżkę wyznaczoną przez Kaczyńskiego. Ale ostatnio spotkały go ze strony twardego elektoratu nieprzy­jemności nawet za podpisanie, w ostatnim możliwym terminie, wytworzonej przecież przez PiS nowelizacji ustawy sądowni­czej respektującej stanowisko TSUE.
   Te doświadczenia nauczyły prezydenta, że jedyną szansą na utrzymanie się przy władzy jest pozostawanie w ogólnym pisowskim mainstreamie, trzymanie się średniej poglądów partii, gdyż wszelkie próby powstania z kolan kończą się klęską, jak choćby w przypadku nieudanej inicjatywy z referendum konstytucyjnym. Smak niechęci już zdążył poczuć, gdy przez ulotną chwilę zdawał się wybijać na niepodległość, wtedy na­wet drugorzędni działacze czy dziennikarze ośmielali się mu złorzeczyć bez żadnego zahamowania. A taką agresję Duda zdaje się wyjątkowo źle znosić, grunt mu się usuwa spod nóg.
   W ostrej walce kampanijnej, która rozpocznie się już w 2019 r., konkurenci przyprą urzędującego prezydenta do ściany, uderzą w to, co akurat próbuje schować bądź zagadać, czyli w odpo­wiedzialność polityczną i współudział w łamaniu konstytucji, w uzależnienie od Jarosława Kaczyńskiego. Konkurenci będą bezlitośni, jak też media społecznościowe; Andrzej Duda jesz­cze nie wie, pod jaką presją się znajdzie. A też ewentualne de­baty nie dadzą szansy na wygłaszanie pustych mów, trzeba będzie odpowiadać na ciężkie pytania, bo inaczej niż w 2015 r. - „już się rządziło”.
   Nie będzie też łatwo przygotować treść tej kampanii, jako że prezydent dużo stracił na wiarygodności. Wszystko, co za­powie i obieca, będzie można opatrzyć pytajnikiem. Duda w 2019 r. będzie musiał jakoś się zmieścić w dwóch nie swo­ich kampanijnych łomotaninach, które po raz kolejny mogą pokazać jego dyspozycyjność wobec partii i rządu, a przede wszystkim wobec prezesa Kaczyńskiego. Może nie mieć in­nego wyjścia, bo chociaż ma swoich wyborców, nigdy w Pol­sce nie wygrał kandydat bez wsparcia potężnego polityczne­go zaplecza.
   Poza tym mimo wszystkich zapewnień polityków PiS, że dla Dudy nie ma alternatywy, w polityce zawsze jest jakiś plan B.
I o nim czasami, po cichu, w PiS się mówi. Gdyby po tym, jak Tusk jasno zadeklaruje swój start w wyborach, notowania obec­nego prezydenta wyraźnie spadły, a z drugiej strony zacząłby go podgryzać Biedroń, jest jeszcze jedna, „atomowa”, opcja - wystawienie Morawieckiego. W przypadku przegranej PiS w wyborach i utraty szansy na kontynuowanie misji premiera, Morawiecki byłby naturalnym przeciwnikiem dla Tuska.
   Ale nawet po wygranej PiS mogłaby pojawić się tam chęć oddania teki szefa rządu komuś bardziej predystynowanemu do dokończenia twardej ideologicznej rewolucji (Brudziński?), zwłaszcza gdyby Morawiecki w kampanii parlamentarnej z po­wodów marketingowych musiał używać „ciepłej wody w kra­nie”. Wtedy Morawiecki, świeżo kojarzony z łagodniejszą wer­sją PiS, mógłby się jawić jako idealny kandydat na prezydenta, bo ten musi w końcu zjednać sobie ponad połowę głosujących. A Morawiecki już dzisiaj jest niewiele mniej popularny (licząc sondażowym zaufaniem) od obecnego prezydenta. Rezy­gnacja z Dudy byłaby propagandowo niełatwa, ale całkowi­cie wykonalna.
   Dlatego przez najbliższy rok Andrzej Duda będzie się zapew­ne bacznie przyglądał nie tylko opozycji, Tuskowi czy prezeso­wi Kaczyńskiemu, ale także premierowi - czy ten rośnie, czy się zwija. I czy publiczność nie będzie wolała oglądać pojedynku Tusk-Morawiecki, który, swoją drogą, byłby fascynujący, a po­lityka lubi zaspokajać potrzebę spektaklu. Ma o czym myśleć prezydent Duda. Do tej pory nie miał łatwo, ale prawdziwe schody zaczynają się teraz.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz