Włodzimierz Czarzasty
najchętniej widziałby kandydatów SLD na wspólnych listach całej opozycji. Ale
do negocjacyjnego pokera z Grzegorzem Schetyną zasiądzie, trzymając w ręku
wachlarz alternatywnych scenariuszy. Niektóre mogą się okazać zaskakujące
Trzy lata temu
obejmował masę upadłościową. Wydawało się, że wyrzucone właśnie z Sejmu SLD
czeka już tylko miejsce na śmietniku historii politycznej III RP. Dawno minęły
dni chwały tej wielkiej niegdyś formacji. Otwierała się przestrzeń dla innej
lewicy. Tej autentycznej, lepiej urodzonej, uczciwszej. Któż nadawał się lepiej
na likwidatora lewicy postkomunistycznej, jak nie Włodzimierz Czarzasty?
Uosabiał wszystkie jej cechy. Uchodził za skrajnego pragmatyka, a mówiąc wprost
- cynika. Po Kwaśniewskim dziedziczył specyficzny sznyt młodzieżowego działacza
ze schyłkowego PRL. To byli inteligentni faceci, mocno rozrywkowi, nieco
knajaccy w obyciu. Trzymający się razem głównie po to, aby lekko przejść przez
życie. Bez wymagających dystynkcji, ale i bez kompleksów. W swoim życiu
Czarzasty przeczytał pewnie więcej niż niejeden etosowy warszawski inteligent.
Ale zamiast inteligencko się puszyć, wolał na tych książkach zarabiać. Skądinąd
rozkręcone przez niego w latach 90. wydawnictwo Muza idealnie podpadało pod
kategorię uwłaszczonej nomenklatury.
Od Millera wziął przekonanie, że w polityce trzeba być
twardym, nie wstydzić się życiorysu i nie przepraszać za błędy przeszłości, a
dekalog działacza zaczynać od przykazania „po pierwsze, partia”. Nie tracić
czasu na medialne błyskotki, tylko cementować organizację, motywować aktyw,
promować lojalność i zwartość.
Tyle że Czarzastemu, mimo pewnych podobieństw, sporo
brakowało do Kwaśniewskiego i Millera. Nie był ich dziedzicem, lecz epigonem.
Był niewybieralny. Dwa razy startował na posła, niedawno na radnego. Za każdym
razem klapa. Rozpaczliwie gonił uciekający czas. Półtorej dekady temu afera
Rywina przerwała jego błyskotliwie rozwijającą się karierę partyjnego machera
od mediów. Był wtedy trochę po czterdziestce i uosabiał postkomunistyczną
arogancję, butę, ostentacyjne kolesiostwo. Nikt go nie złapał za rękę, ale
wydawał się na zawsze spalony. Przez kolejne lata krążył po eseldowskich
gabinetach, próbował wciskać się w szczeliny, ale mało komu starczało odwagi,
aby publicznie przyznawać się do konszachtów z Czarzastym.
Tak minęły mu potencjalnie najlepsze lata. Gdy wreszcie wynurzył
się na powierzchnię i pozbył się dawnych stygmatów, był już starszym panem z
zamierzchłej analogowej epoki. Trochę jak Kaczyński, bo Czarzasty tak samo nie
używa komputera, nie posiada prawa jazdy, a obsługę konta bankowego pozostawił
żonie. Polityczny epigon stanął więc na czele schyłkowej partii. To nie miało
prawa się udać. A jednak trzy lata później interes się kręci. Dziś Czarzasty
stawia sobie cel zarazem minimalistyczny: wprowadzić do Sejmu choćby
najmniejszą grupę posłów; i historyczny: byłby to pierwszy w dziejach III RP
przypadek udanego powrotu na Wiejską przegranej wcześniej partii.
Wyjście z cienia
Oczywiście Czarzasty nie jest
cudotwórcą. Z pospiesznym grzebaniem Sojuszu pospieszyła się tylko
komentatorska elita, wyczulona na aktualne mody i wyczekująca „prawdziwej
lewicy”. Zignorowała przy tym fakt, że klęska w 2015 r. była wypadkiem przy
pracy. 7,5 proc. głosów oddanych wtedy na Zjednoczoną Lewicę to przecież nie
tak mało. Kłopot polegał głównie na tym, że zdecydowano się na formułę
koalicyjną, co oznaczało podwyższenie progu.
A że rządzący PiS przywrócił historyczne spory o PRL, a
przede wszystkim uderzył w emerytalne przywileje dawnych funkcjonariuszy MSW,
postkomunistyczny elektorat raz jeszcze skonsolidował się wokół Sojuszu. Sam
Czarzasty co najwyżej wzmocnił partyjną konstrukcję. Działał wedle schematów z
przeszłości. Jako biznesmen znany był z ostrożności. Nie przepłacał, ciął
koszty. Tak samo było z partią, którą przejmował z
długami. Czarzasty zafundował Sojuszowi drakońską kurację, ograniczając liczbę
etatów z 300 do nieco ponad 20. Legendarny przez lata „aparat” SLD praktycznie
wyparował.
Struktury partyjne ogarniał z kolei dokładnie tak samo, jak
niegdyś rynek medialny. Gdy został w latach 90. sekretarzem KRRiT, budził
zdumienie w branży nieustannymi podróżami po kraju. Odwiedzał najbardziej
podrzędne lokalne stacje radiowe, skracał dystans, przechodził na „ty”, chwalił
się własnymi możliwościami, obiecywał złote góry i formułował oczekiwania. W
ten sposób budował wpływy, co po ujawnieniu afery Rywina zinterpretowano jako
planową kreację lewicowego koncernu medialnego („kontrAgory”). Regenerując
teraz marniejące struktury SLD, Czarzasty znów bez wytchnienia krążył po
Polsce, z ambicją odwiedzenia wszystkich organizacji powiatowych.
Wysiłek zaprocentował w wyborach samorządowych. Do sejmików
udało się uciułać 6,6 proc. głosów. Poza tym Sojusz ma siedmiu prezydentów
miast, ponad 30 burmistrzów i wójtów. Wynik nie rzucał może na kolana, ale i
nie było katastrofy. Wręcz okazało się, że SLD może teraz przebierać w
scenariuszach. Wchodzić do szerokiej koalicji antypisowskiej? Budować na
własnych warunkach porozumienie lewicowe z Partią Razem i Zielonymi, którzy
dostali w wyborach strasznego łupnia? A może dogadać się z PSL? Każda opcja
miała swoje walory, a jako ostateczność pozostawał samodzielny start w wyborach
parlamentarnych.
Ale gdy rozdzielono już mandaty w sejmikach, sprawy zaczęły
wyglądać nieco inaczej. Bo idącemu samodzielnie Sojuszowi udało się ich
wywalczyć raptem 11. Podczas gdy sondażowo podprogowej Nowoczesnej dzięki
Koalicji Obywatelskiej przypadło ich o osiem więcej. Rachunek był więc prosty,
a wnioski czytelne. Najlepiej iść w możliwie najszerszym układzie.
Na tym tle wybuchły w partii konflikty. Największy problem
miał Czarzasty z Warszawą, gdzie Sojusz trafił w polaryzacyjne młyny walki PO z
PiS. Mimo wpakowania niemałych środków w kampanię Andrzej Rozenek zdobył w
wyborach prezydenckich raptem 1,5 proc. głosów. Fatalny wynik bezpośrednio
obciążał szefa SLD. W końcu kandydat to jego wieloletni kumpel z Ordynackiej,
ale w partii ciało raczej obce. Rozenkowi wciąż się pamięta, że nie tak dawno
był prawą ręką Palikota i wieszał wtedy na Sojuszu najgorsze psy. Nie lepiej
poszło w wyborach do rady miasta, w których tylko Monice Jaruzelskiej udało
się zdobyć mandat.
Osobistych ambicji nie zbywało liderowi stołecznego SLD
Sebastianowi Wierzbickiemu, który startując na prezydenta miasta w poprzednich
wyborach, miał znacznie lepszy wynik.
W ostatniej kampanii bardzo
zabiegał o dołączenie do Koalicji Obywatelskiej. Byłby wtedy drugim obok Pawła
Rabieja z Nowoczesnej kandydatem na wiceprezydenta.
Jednak Czarzasty miał swoje powody, aby akurat w Warszawie
nie wchodzić do KO. Już pal licho, że Schetynie niespecjalnie na tym zależało.
Opór można było przełamać gotówką. Bo podłączenie się SLD pod kampanię Trzaskowskiego
oznaczałoby konieczność partycypacji w jej kosztach. A te były wyjątkowo
wysokie, gdyż zasobna w budżetowe subwencje Platforma zainwestowała w
prestiżowe warszawskie starcie duże środki.
Aby wejść do gry, Sojusz musiałby wysupłać milion z hakiem.
To mniej więcej tyle, ile rocznie
spływa z partyjnych składek. Czarzasty przekalkulował i doszedł do wniosku, że
gra nie jest warta świeczki. Tyle płacić, aby na koniec konkurencyjna partia
ogłosiła swój wielki sukces? Nonsens, zwłaszcza jeśli dopiero co cięło się
etaty w partii. Do koalicji nie doszło.
Po wyborach Wierzbicki konsekwentnie występował jako
rzecznik koalicji z PO na kolejne kampanie. Ale wielkiego fermentu nie
wywołał. Postulat nie był kontrowersyjny, teraz wszyscy eseldowscy święci
dojrzeli do tego, aby się ze Schetyną dogadywać. Przede wszystkim sam
Czarzasty.
W Platformie mówi się, że Czarzasty już od dłuższego czasu
regularnie odwiedza Schetynę i „wyjada mu orzeszki”. Szyderstwo ma pokazywać,
że są to spotkania bezowocne. No i podkreślić, kto o kogo zabiega. Dla
Sojuszu to oczywiście sytuacja frustrująca. Od mniej więcej roku partia ma w
sondażach stabilne poparcie na poziomie 6-8 proc. Zdrowy rozsądek więc podpowiada,
że należy się z nią liczyć. Ale tak nie jest.
Być może chodzi tylko o partyjne interesy, a być może o
coś więcej. Obaj liderzy są z tego samego pokolenia, które wchodziło w
dorosłość w stanie wojennym. Tyle że Schetyna działał wtedy w Solidarności
Walczącej, a Czarzasty w reżimowym Zrzeszeniu Studentów Polskich i PZPR. Dla
zdecydowanej większości antypisowskiego elektoratu to podział dawno wygasły,
zresztą szef Platformy nikomu nie kojarzy się z twardymi tożsamościami i zawsze
bliżej mu było do politycznego menedżera. Ale ci, którzy go bliżej znają,
zawsze twierdzili, że „prywatnie” Schetyna pozostaje antykomunistą.
Mali mogą mniej
W relacjach z politykami Sojuszu
zwykle był zresztą oschły. Sami eseldowcy też nigdy do końca nie wiedzieli,
czego się po nim spodziewać. W drugiej kadencji rządów PO, gdy Platforma
wyraźnie już słabła, Sojusz przedwcześnie sadowił się w roli jej przyszłego
koalicjanta - przesądzającego o parlamentarnej większości, a zatem dyktującego
warunki współpracy. Nie wiedziano tylko, jaką politykę prowadzić, ciągle jeszcze
będąc w opozycji. Uradzono, że Platformę należy więc atakować, ale samego Tuska
już wspierać. Gdyż to on wydawał się gwarantem przyszłej koalicji PO-SLD,
podczas gdy z rywalizującym o sukcesję
Schetyną do końca nic nie wiadomo.
W tej kadencji obecny szef PO kilka razy dawał już
Czarzastemu do zrozumienia, że nie szanuje SLD. Publicznie oczywiście
deklarował politykę jak najszerszego otwarcia i budowy wielkiego frontu w
obronie demokracji. Ale sam nic nie robił w tym kierunku. W maju na
samorządowej konwencji SLD Czarzasty wprost Schetynie wygarnął: „Mówisz:
zapraszam wszystkich. Nieprawda, Grzegorz, nie zapraszasz. (...) Po prostu,
oszukańcu, nie kłam”.
I tak już było do końca tej kampanii. Bo niezrażony Schetyna
nadal zapraszał do współpracy, nie podejmując żadnych faktycznych kroków.
Czarzasty zmienił więc taktykę i nagle postanowił przelicytować Platformę w jej
antypisowskim pryncypializmie. Lecz równolegle Sojusz dojrzewał do rozmów z KO.
I wtedy jak grom z jasnego nieba spadła historia z rozbiciem klubu
Nowoczesnej. Zinterpretowana dość jednoznacznie jako wyraz imperialnych
roszczeń Schetyny wobec słabszych partnerów. Zwłaszcza że już w przeszłości
zdarzało się Platformie podbierać lewicy popularnych polityków (np. Dariusza
Rosatiego, Bartosza Arłukowicza).
Pojawiła się zatem obawa, że i tym razem Schetyna podejmie
próbę destabilizacji Sojuszu. Cóż prostszego, jak wywołać ferment, a następnie
wyłuskać kilka nazwisk, które dołączą do Barbary Nowackiej, i powstanie
wrażenie, że miejsce rozsądnej lewicy jest w Platformie? Na tydzień przed
świętami zebrała się jednak rada krajowa SLD, na której Czarzasty dosyć łatwo
opanował niepokoje. A w przyjętym stanowisku zobowiązano przewodniczącego do
negocjowania porozumienia koalicyjnego na kolejne wybory do Parlamentu
Europejskiego i krajowego. Bez wskazywania
partnerów, ale z jasną intencją: chodzi o szeroką koalicję antypisowską.
Aneksja (części) Nowoczesnej niespecjalnie się Platformie
opłaciła. Bo doprowadziła do zwarcia szyków przez słabszych partnerów.
Ożywione w ostatnim czasie spotkania Czarzastego z ciężko ugodzoną szefową Nowoczesnej Katarzyną Lubnauer oraz
prezesem PSL Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem doprowadziły do powstania
nieformalnego porozumienia. Ów egzotyczny z punktu widzenia cząstkowych
elektoratów triumwirat zamierza teraz przemówić do Schetyny z pozycji siły.
W rozmowie z POLITYKĄ Włodzimierz Czarzasty twierdzi, że
wierzy w dobrą wolę wszystkich potencjalnych uczestników wielkiej koalicji. To
ona jest bowiem teraz kluczowa. I nie wolno, jak zapewnia, czekać aż do wyborów
parlamentarnych. Wybory do Parlamentu Europejskiego, z racji tematyki, to
najlepsza okazja, aby określić wspólny rdzeń.
A to oznacza, że nie ma już czasu na dogadywanie się. Sprawę
należy załatwić jeszcze w styczniu, a potem już tylko dogrywać szczegóły.
Czarzasty nawet deklaruje, że nie zamierza tracić energii na negocjowanie
obsady list. Ma jednak warunek na wejściu: potrzebny jest nowy szyld, bo
Koalicja Obywatelska po próbie rozbicia klubu Nowoczesnej to już przeszłość.
Współpracownicy Czarzastego potwierdzają, że szef jest
skłonny do daleko idących personalnych kompromisów. Zapewne liczy na
lojalność elektoratu SLD, który zada sobie trud poszukania na wspólnych listach
kandydatów Sojuszu. Zresztą mają to być wielkie nazwiska, gdyż Czarzastemu
marzy się, aby w tych wyborach o chwalebnej przeszłości jego partii i jej
europejskich zasługach przypomnieli w roli kandydatów dawni premierzy Włodzimierz
Cimoszewicz, Leszek Miller i Marek Belka. Postaciom tego kalibru należą się
miejsca najwyżej eksponowane.
Ale otoczenie Schetyny już nie jest tak entuzjastyczne.
Start Cimoszewicza faktycznie wydaje się przesądzony. Kandydatura Belki
ewentualnie może być do rozważenia, ale już z Millerem może być kłopot. I w
ogóle nie ma co się spieszyć z ogłaszaniem wielkiej koalicji już teraz, bo
diabeł tkwi w szczegółach. Krótko mówiąc, PO nie zamierza się wyrzekać
przywileju kontrolowania sytuacji.
Wszyscy do dymisji?
Tylko czy deklarowana dziś
ugodowość Czarzastego będzie trwała wiecznie? - Na miejscu Platformy bym go
nie lekceważył - przestrzega osoba z
otoczenia szefa Sojuszu. - To przebiegły gracz, którym nie należy pomiatać,
bo może się odgryźć. A co, jeśli odtrącone SLD pójdzie do wyborów
parlamentarnych samodzielnie, a następnie stanie się języczkiem u wagi? Włodek
sam kiedyś powiedział, że w ostateczności można rozważać koalicję z PiS.
Już w 2011 r., gdy kierował Ordynacką, uważano go za
patrona medialnej koalicji SLD z PiS. W rezultacie prezesurę TVP objął Romuald Orzeł, protegowany Grzegorza Biereckiego z
PiS. Ale i swoje wzięli ludzie lewicy. Czarzasty mówił wtedy
„Rzeczpospolitej”: „Jestem przedstawicielem Ordynackiej, a to wyjątkowo pragmatyczna
szkoła. Zawsze stawiam sprawę tak: powiedzmy sobie, co chcemy osiągnąć i jak to
zrobić, a nie z kim. Bo raz możemy to zrobić z PiS, raz z Platformą, a raz
jeszcze z kim innym. (...) Mamy coś, co jeszcze dwa lata temu było nie do
pomyślenia: możliwość zawierania koalicji z każdym, to ogromna wartość”.
Od tamtego czasu wiele się w Polsce zmieniło. Zmienił się
też sam Czarzasty. Nieraz zresztą publicznie podkreślał, że wyciągnął wnioski
z błędów przeszłości. Niemal w każdej rozmowie powtarza teraz: „Jestem poważnym
facetem”. Ale w zależności od rozmówcy sens tych słów może być przecież różny.
Tymczasem w rozmowie z POLITYKĄ Czarzasty składa solenną
deklarację: - Jeśli opozycja pójdzie do wyborów podzielona i z tego powodu PiS utrzyma władzę, wszyscy liderzy powinni
ustąpić. Ja na pewno tak zrobię.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz