niedziela, 6 stycznia 2019

Wyjadacz orzeszków



Włodzimierz Czarzasty najchętniej widziałby kandydatów SLD na wspólnych listach całej opozycji. Ale do negocjacyjnego pokera z Grzegorzem Schetyną zasiądzie, trzymając w ręku wachlarz alternatywnych scenariuszy. Niektóre mogą się okazać zaskakujące

Trzy lata temu obejmował masę upadłościową. Wy­dawało się, że wyrzucone właśnie z Sejmu SLD czeka już tylko miejsce na śmietniku historii poli­tycznej III RP. Dawno minęły dni chwały tej wiel­kiej niegdyś formacji. Otwierała się przestrzeń dla innej lewicy. Tej autentycznej, lepiej urodzonej, uczciwszej. Któż nadawał się lepiej na likwidatora lewicy postkomunistycz­nej, jak nie Włodzimierz Czarzasty? Uosabiał wszystkie jej cechy. Uchodził za skrajnego pragmatyka, a mówiąc wprost - cynika. Po Kwaśniewskim dziedziczył specyficzny sznyt młodzieżowego działacza ze schyłkowego PRL. To byli inteligentni faceci, mocno rozrywkowi, nieco knajaccy w obyciu. Trzymający się razem głów­nie po to, aby lekko przejść przez życie. Bez wymagających dys­tynkcji, ale i bez kompleksów. W swoim życiu Czarzasty przeczy­tał pewnie więcej niż niejeden etosowy warszawski inteligent. Ale zamiast inteligencko się puszyć, wolał na tych książkach zarabiać. Skądinąd rozkręcone przez niego w latach 90. wydawnictwo Muza idealnie podpadało pod kategorię uwłaszczonej nomenklatury.
   Od Millera wziął przekonanie, że w polityce trzeba być twardym, nie wstydzić się życiorysu i nie przepraszać za błędy przeszłości, a dekalog działacza zaczynać od przykazania „po pierwsze, par­tia”. Nie tracić czasu na medialne błyskotki, tylko cementować organizację, motywować aktyw, promować lojalność i zwartość.
   Tyle że Czarzastemu, mimo pewnych podobieństw, sporo brakowało do Kwaśniewskiego i Millera. Nie był ich dziedzicem, lecz epigonem. Był niewybieralny. Dwa razy startował na posła, niedawno na radnego. Za każdym razem klapa. Rozpaczliwie gonił uciekający czas. Półtorej dekady temu afera Rywina prze­rwała jego błyskotliwie rozwijającą się karierę partyjnego machera od mediów. Był wtedy trochę po czterdziestce i uosabiał postkomunistyczną arogancję, butę, ostentacyjne kolesiostwo. Nikt go nie złapał za rękę, ale wydawał się na zawsze spalony. Przez kolejne lata krążył po eseldowskich gabinetach, próbował wciskać się w szczeliny, ale mało komu starczało odwagi, aby publicznie przyznawać się do konszachtów z Czarzastym.
   Tak minęły mu potencjalnie najlepsze lata. Gdy wreszcie wy­nurzył się na powierzchnię i pozbył się dawnych stygmatów, był już starszym panem z zamierzchłej analogowej epoki. Trochę jak Kaczyński, bo Czarzasty tak samo nie używa komputera, nie posiada prawa jazdy, a obsługę konta bankowego pozostawił żonie. Polityczny epigon stanął więc na czele schyłkowej partii. To nie miało prawa się udać. A jednak trzy lata później interes się kręci. Dziś Czarzasty stawia sobie cel zarazem minimalistyczny: wprowadzić do Sejmu choćby najmniejszą grupę posłów; i histo­ryczny: byłby to pierwszy w dziejach III RP przypadek udanego powrotu na Wiejską przegranej wcześniej partii.

Wyjście z cienia
Oczywiście Czarzasty nie jest cudotwórcą. Z pospiesznym grzebaniem Sojuszu pospieszyła się tylko komentatorska eli­ta, wyczulona na aktualne mody i wyczekująca „prawdziwej lewicy”. Zignorowała przy tym fakt, że klęska w 2015 r. była wypadkiem przy pracy. 7,5 proc. głosów oddanych wtedy na Zjednoczoną Lewicę to przecież nie tak mało. Kłopot pole­gał głównie na tym, że zdecydowano się na formułę koalicyjną, co oznaczało podwyższenie progu.
   A że rządzący PiS przywrócił historyczne spory o PRL, a przede wszystkim uderzył w emerytalne przywileje dawnych funkcjona­riuszy MSW, postkomunistyczny elektorat raz jeszcze skonsoli­dował się wokół Sojuszu. Sam Czarzasty co najwyżej wzmocnił partyjną konstrukcję. Działał wedle schematów z przeszłości. Jako biznesmen znany był z ostrożności. Nie przepłacał, ciął koszty. Tak samo było z partią, którą przejmował z długami. Czarzasty zafundował Sojuszowi drakońską kurację, ogranicza­jąc liczbę etatów z 300 do nieco ponad 20. Legendarny przez lata „aparat” SLD praktycznie wyparował.
   Struktury partyjne ogarniał z kolei dokładnie tak samo, jak nie­gdyś rynek medialny. Gdy został w latach 90. sekretarzem KRRiT, budził zdumienie w branży nieustannymi podróżami po kraju. Odwiedzał najbardziej podrzędne lokalne stacje radiowe, skracał dystans, przechodził na „ty”, chwalił się własnymi możliwościa­mi, obiecywał złote góry i formułował oczekiwania. W ten sposób budował wpływy, co po ujawnieniu afery Rywina zinterpreto­wano jako planową kreację lewicowego koncernu medialnego („kontrAgory”). Regenerując teraz marniejące struktury SLD, Czarzasty znów bez wytchnienia krążył po Polsce, z ambicją od­wiedzenia wszystkich organizacji powiatowych.
   Wysiłek zaprocentował w wyborach samorządowych. Do sej­mików udało się uciułać 6,6 proc. głosów. Poza tym Sojusz ma siedmiu prezydentów miast, ponad 30 burmistrzów i wójtów. Wy­nik nie rzucał może na kolana, ale i nie było katastrofy. Wręcz oka­zało się, że SLD może teraz przebierać w scenariuszach. Wcho­dzić do szerokiej koalicji antypisowskiej? Budować na własnych warunkach porozumienie lewicowe z Partią Razem i Zielonymi, którzy dostali w wyborach strasznego łupnia? A może dogadać się z PSL? Każda opcja miała swoje walory, a jako ostateczność pozostawał samodzielny start w wyborach parlamentarnych.
   Ale gdy rozdzielono już mandaty w sejmikach, sprawy zaczę­ły wyglądać nieco inaczej. Bo idącemu samodzielnie Sojuszowi udało się ich wywalczyć raptem 11. Podczas gdy sondażowo podprogowej Nowoczesnej dzięki Koalicji Obywatelskiej przy­padło ich o osiem więcej. Rachunek był więc prosty, a wnioski czytelne. Najlepiej iść w możliwie najszerszym układzie.
   Na tym tle wybuchły w partii konflikty. Największy problem miał Czarzasty z Warszawą, gdzie Sojusz trafił w polaryzacyjne młyny walki PO z PiS. Mimo wpakowania niemałych środków w kampanię Andrzej Rozenek zdobył w wyborach prezydenckich raptem 1,5 proc. głosów. Fatalny wynik bezpośrednio obciążał szefa SLD. W końcu kandydat to jego wieloletni kumpel z Ordy­nackiej, ale w partii ciało raczej obce. Rozenkowi wciąż się pamięta, że nie tak dawno był prawą ręką Palikota i wieszał wtedy na Sojuszu najgorsze psy. Nie lepiej poszło w wyborach do rady miasta, w któ­rych tylko Monice Jaruzelskiej udało się zdobyć mandat.
   Osobistych ambicji nie zbywało liderowi stołecznego SLD Sebastianowi Wierzbickiemu, który startując na prezydenta miasta w poprzednich wyborach, miał znacznie lepszy wynik.
W ostatniej kampanii bardzo zabiegał o dołączenie do Koalicji Obywatelskiej. Byłby wtedy drugim obok Pawła Rabieja z No­woczesnej kandydatem na wiceprezydenta.
   Jednak Czarzasty miał swoje powody, aby akurat w Warszawie nie wchodzić do KO. Już pal licho, że Schetynie niespecjalnie na tym zależało. Opór można było przełamać gotówką. Bo pod­łączenie się SLD pod kampanię Trzaskowskiego oznaczałoby konieczność partycypacji w jej kosztach. A te były wyjątkowo wysokie, gdyż zasobna w budżetowe subwencje Platforma zain­westowała w prestiżowe warszawskie starcie duże środki.
   Aby wejść do gry, Sojusz musiałby wysupłać milion z hakiem.
To mniej więcej tyle, ile rocznie spływa z partyjnych składek. Czarzasty przekalkulował i doszedł do wniosku, że gra nie jest warta świeczki. Tyle płacić, aby na koniec konkurencyjna partia ogłosiła swój wielki sukces? Nonsens, zwłaszcza jeśli dopiero co cięło się etaty w partii. Do koalicji nie doszło.
   Po wyborach Wierzbicki konsekwentnie występował jako rzecznik koalicji z PO na kolejne kampanie. Ale wielkiego fer­mentu nie wywołał. Postulat nie był kontrowersyjny, teraz wszyscy eseldowscy święci dojrzeli do tego, aby się ze Schetyną dogadywać. Przede wszystkim sam Czarzasty.
   W Platformie mówi się, że Czarzasty już od dłuższego czasu regularnie odwiedza Schetynę i „wyjada mu orzeszki”. Szyderstwo ma pokazywać, że są to spotkania bez­owocne. No i podkreślić, kto o kogo zabie­ga. Dla Sojuszu to oczywiście sytuacja fru­strująca. Od mniej więcej roku partia ma w sondażach stabilne poparcie na pozio­mie 6-8 proc. Zdrowy rozsądek więc podpo­wiada, że należy się z nią liczyć. Ale tak nie jest.
   Być może chodzi tylko o partyjne inte­resy, a być może o coś więcej. Obaj liderzy są z tego samego po­kolenia, które wchodziło w dorosłość w stanie wojennym. Tyle że Schetyna działał wtedy w Solidarności Walczącej, a Czarza­sty w reżimowym Zrzeszeniu Studentów Polskich i PZPR. Dla zdecydowanej większości antypisowskiego elektoratu to po­dział dawno wygasły, zresztą szef Platformy nikomu nie kojarzy się z twardymi tożsamościami i zawsze bliżej mu było do po­litycznego menedżera. Ale ci, którzy go bliżej znają, zawsze twierdzili, że „prywatnie” Schetyna pozostaje antykomunistą.

Mali mogą mniej
W relacjach z politykami Sojuszu zwykle był zresztą oschły. Sami eseldowcy też nigdy do końca nie wiedzieli, czego się po nim spodziewać. W drugiej kadencji rządów PO, gdy Platfor­ma wyraźnie już słabła, Sojusz przedwcześnie sadowił się w roli jej przyszłego koalicjanta - przesądzającego o parlamentar­nej większości, a zatem dyktującego warunki współpracy. Nie wiedziano tylko, jaką politykę prowadzić, ciągle jeszcze będąc w opozycji. Uradzono, że Platformę należy więc atakować, ale samego Tuska już wspierać. Gdyż to on wydawał się gwaran­tem przyszłej koalicji PO-SLD, podczas gdy z rywalizującym o sukcesję Schetyną do końca nic nie wiadomo.
   W tej kadencji obecny szef PO kilka razy dawał już Czarzastemu do zrozumienia, że nie szanuje SLD. Publicznie oczywiście deklarował politykę jak najszerszego otwarcia i budowy wielkiego frontu w obronie demokracji. Ale sam nic nie robił w tym kierun­ku. W maju na samorządowej konwencji SLD Czarzasty wprost Schetynie wygarnął: „Mówisz: zapraszam wszystkich. Nieprawda, Grzegorz, nie zapraszasz. (...) Po prostu, oszukańcu, nie kłam”.
   I tak już było do końca tej kampanii. Bo niezrażony Schety­na nadal zapraszał do współpracy, nie podejmując żadnych faktycznych kroków. Czarzasty zmienił więc taktykę i nagle postanowił przelicytować Platformę w jej antypisowskim pryncypializmie. Lecz równolegle Sojusz dojrzewał do rozmów z KO. I wtedy jak grom z jasnego nieba spadła historia z rozbi­ciem klubu Nowoczesnej. Zinterpretowana dość jednoznacznie jako wyraz imperialnych roszczeń Schetyny wobec słabszych partnerów. Zwłaszcza że już w przeszłości zdarzało się Platfor­mie podbierać lewicy popularnych polityków (np. Dariusza Rosatiego, Bartosza Arłukowicza).
   Pojawiła się zatem obawa, że i tym razem Schetyna podej­mie próbę destabilizacji Sojuszu. Cóż prostszego, jak wywołać ferment, a następnie wyłuskać kilka nazwisk, które dołączą do Barbary Nowackiej, i powstanie wrażenie, że miejsce roz­sądnej lewicy jest w Platformie? Na tydzień przed świętami ze­brała się jednak rada krajowa SLD, na której Czarzasty dosyć łatwo opanował niepokoje. A w przyjętym stanowisku zobo­wiązano przewodniczącego do negocjowania porozumienia koalicyjnego na kolejne wybory do Parlamentu Europejskiego i krajowego. Bez wskazywania partnerów, ale z jasną intencją: chodzi o szeroką koalicję antypisowską.
   Aneksja (części) Nowoczesnej niespecjalnie się Platformie opła­ciła. Bo doprowadziła do zwarcia szyków przez słabszych partne­rów. Ożywione w ostatnim czasie spotkania Czarzastego z ciężko ugodzoną szefową Nowoczesnej Katarzyną Lubnauer oraz prezesem PSL Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem doprowadziły do powstania nieformalnego porozumienia. Ów egzotyczny z punktu widzenia cząstko­wych elektoratów triumwirat zamierza teraz przemówić do Schetyny z pozycji siły.
   W rozmowie z POLITYKĄ Włodzimierz Czarzasty twierdzi, że wierzy w dobrą wolę wszystkich potencjalnych uczestni­ków wielkiej koalicji. To ona jest bowiem teraz kluczowa. I nie wolno, jak zapewnia, czekać aż do wyborów parlamentarnych. Wybory do Parlamentu Europejskiego, z racji tematyki, to najlepsza okazja, aby określić wspólny rdzeń.
   A to oznacza, że nie ma już czasu na dogadywanie się. Spra­wę należy załatwić jeszcze w styczniu, a potem już tylko do­grywać szczegóły. Czarzasty nawet deklaruje, że nie zamierza tracić energii na negocjowanie obsady list. Ma jednak warunek na wejściu: potrzebny jest nowy szyld, bo Koalicja Obywatelska po próbie rozbicia klubu Nowoczesnej to już przeszłość.
   Współpracownicy Czarzastego potwierdzają, że szef jest skłon­ny do daleko idących personalnych kompromisów. Zapewne li­czy na lojalność elektoratu SLD, który zada sobie trud poszukania na wspólnych listach kandydatów Sojuszu. Zresztą mają to być wielkie nazwiska, gdyż Czarzastemu marzy się, aby w tych wybo­rach o chwalebnej przeszłości jego partii i jej europejskich zasłu­gach przypomnieli w roli kandydatów dawni premierzy Włodzi­mierz Cimoszewicz, Leszek Miller i Marek Belka. Postaciom tego kalibru należą się miejsca najwyżej eksponowane.
   Ale otoczenie Schetyny już nie jest tak entuzjastyczne. Start Cimoszewicza faktycznie wydaje się przesądzony. Kandy­datura Belki ewentualnie może być do rozważenia, ale już z Millerem może być kłopot. I w ogóle nie ma co się spie­szyć z ogłaszaniem wielkiej koalicji już teraz, bo diabeł tkwi w szczegółach. Krótko mówiąc, PO nie zamierza się wyrzekać przywileju kontrolowania sytuacji.

Wszyscy do dymisji?
Tylko czy deklarowana dziś ugodowość Czarzastego będzie trwała wiecznie? - Na miejscu Platformy bym go nie lekceważył - przestrzega osoba z otoczenia szefa Sojuszu. - To przebiegły gracz, którym nie należy pomiatać, bo może się odgryźć. A co, jeśli odtrącone SLD pójdzie do wyborów parlamentarnych samodziel­nie, a następnie stanie się języczkiem u wagi? Włodek sam kiedyś powiedział, że w ostateczności można rozważać koalicję z PiS.
   Już w 2011 r., gdy kierował Ordynacką, uważano go za patrona medialnej koalicji SLD z PiS. W rezultacie prezesurę TVP objął Ro­muald Orzeł, protegowany Grzegorza Biereckiego z PiS. Ale i swo­je wzięli ludzie lewicy. Czarzasty mówił wtedy „Rzeczpospolitej”: „Jestem przedstawicielem Ordynackiej, a to wyjątkowo pragma­tyczna szkoła. Zawsze stawiam sprawę tak: powiedzmy sobie, co chcemy osiągnąć i jak to zrobić, a nie z kim. Bo raz możemy to zrobić z PiS, raz z Platformą, a raz jeszcze z kim innym. (...) Mamy coś, co jeszcze dwa lata temu było nie do pomyślenia: możliwość zawierania koalicji z każdym, to ogromna wartość”.
   Od tamtego czasu wiele się w Polsce zmieniło. Zmienił się też sam Czarzasty. Nieraz zresztą publicznie podkreślał, że wycią­gnął wnioski z błędów przeszłości. Niemal w każdej rozmowie powtarza teraz: „Jestem poważnym facetem”. Ale w zależności od rozmówcy sens tych słów może być przecież różny.
   Tymczasem w rozmowie z POLITYKĄ Czarzasty składa so­lenną deklarację: - Jeśli opozycja pójdzie do wyborów podzielona i z tego powodu PiS utrzyma władzę, wszyscy liderzy powinni ustąpić. Ja na pewno tak zrobię.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz