czwartek, 17 stycznia 2019

Dąsy i pląsy



Chociaż opozycja, wystawiając jedną listę, bez trudu pokonałaby PiS w obu nadchodzących wyborach, jest teraz od tego dalej niż jeszcze kilka tygodni temu. Kilkuprocentowe ugrupowania na nowo kalkulują swoje szanse.

Zamiast tworzenia jednej dużej koalicji trwają próby zawarcia sojuszy cząstkowych, dwu­członowych, zdobycia prze­wagi, która pozwoli na wystę­powanie z pozycji siły. Przeciągany jest zwłaszcza PSL, choć w tej chwili chyba najbardziej prawdopodobna jest koali­cja w wyborach europejskich ludowców z Platformą, na bazie wspólnej frakcji w europarlamencie, czyli EPP. Koalicja Obywatelska natomiast, jak ostatnio stwierdziła Katarzyna Lubnauer, to for­macja stworzona jednorazowo na wy­bory samorządowe i obowiązuje tylko lokalnie, a na kolejne wybory trzeba tworzyć od zera nową. Opozycyjni li­derzy dają do zrozumienia, że wiele się dzieje, tylko tego na razie nie widać. Pytanie tylko, czy zjednoczenie zdążą zobaczyć wyborcy.
   Jednocześnie sondaże w ostatnim czasie dowiodły dwóch rzeczy: opozycyjne partie idące do wyborów oddzielnie na pewno nie pokonają PiS, ale decydując się na jedną listę, na pewno z partią Jarosława Ka­czyńskiego wygrają, zarówno do PE, jak i do Sejmu oraz Senatu. To istotne bada­nia, bo mierzą się tezą, iż „elektoraty opo­zycyjne nie dodają się prosto”, że „część nie zagłosuje na wspólną listę, bo nie za­akceptuje jednego z członów koalicji” itp.
Jak się okazuje, mimo ewentualnych strat i tak szeroki sojusz antyPiSu - PO, N, SLD, PSL, w innej wersji także z Biedroniem czy Teraz! Petru - mógłby liczyć na 45-50 proc. głosów. Dałoby to wygraną nawet z koalicją PiS i Kukiz’15.
   Sytuacja wydaje się więc politycznie, wręcz politologicznie, całkowicie kla­rowna: robimy wspólną listę, z progra­mowym minimum i podziałem miejsc proporcjonalnie do średniej sondażowej (wybory samorządowe pokazały ich wy­soką wiarygodność). Potem podział mi­nisterstw adekwatnie do liczby posłów z poszczególnych koalicyjnych partii, jacy dostali się do Sejmu, może umówienie            się na kolejne przyspieszone wybory po posprzątaniu po PiS. Ale w polskiej po­lityce nic nie jest proste. Dlaczego zatem do wspólnej koalicyjnej listy, zwłaszcza gdyby teraz miały się odbyć przedtermi­nowe wybory, jest tak daleko?

Po pierwsze: możemy powalczyć z PiS, ale nie za darmo. Wyborcom - przeciwnikom PiS wydaje się natural­ne, że głównym celem opozycji jest po­konanie rządzącego obozu, a wszelkie inne okoliczności są trzeciorzędne. Ale z punktu widzenia szefa ugrupowania sprawa wygląda inaczej. On ma ludzi z konkretnymi oczekiwaniami, ambicja­mi, kłopotami i rodzinami. Sprawa rad­nego Kałuży, o którym pamięć nigdy nie zaginie, pokazuje, jaka jest rola jednostki w wielkich procesach. Niezaspokojenie w odpowiednim czasie osobistych po­trzeb jednego człowieka zmieniło układ sił politycznych w kraju.
   Po wyborach samorządowych po stronie opozycji od razu zaczęły się targi co do po­działu wpływów i posad. Koalicjanci żą­dali miejsc w zarządach miejskich spółek, w radach i zarządach miast, województw i powiatów - nawet tam, gdzie wyborczo nie zdobyli nic. Pojawiła się zasada „cztery razy pięć”, czyli po pięć posad w czterech różnych segmentach publicznych. Choć trudno w to uwierzyć, podobne dyskusje zaczęły się także na poziomie podziałów ministerstw w przyszłym rządzie, stano­wisk w urzędach centralnych oraz w spół­kach Skarbu Państwa - po pokonaniu PiS na jesieni tego roku.
   Obraz epickiej walki dobra ze złem, gdzie wszyscy poświęcają się dla szlachet­nego celu pokonania groźby autorytary­zmu, jest ładny, ale nieprawdziwy. Istnieją setki małych, miejscowych interesów, roz­gałęzionych i powiązanych ze sobą „trans­akcji” personalnych, które w szerszym planie wydają się kompletnie nieistotne, ale w istocie to od nich zależy wszystko, także jednoczenie opozycji. Można spo­kojnie przyjąć, że takie „drobiazgi” na po­ziomie lokalnym zabrały opozycji jakieś 90 proc. czasu i energii przed wyborami samorządowymi, jeśli nie więcej. Politycy i działacze może są zatroskani sprawami konstytucyjnego porządku, niezależności sądownictwa i parciejącej pozycji Polski w Unii Europejskiej, ale partyjny interes nigdy z tymi wartościami nie przegra. Ta transakcyjność dotyczy zarówno ma­łych ugrupowań, jak i Platformy, która, według ostatnich informacji, zgłosiła się do prezydenta Wrocławia po posady za wyborcze poparcie.
   Partie, im bardziej są wyprane z idei i programów, tym zacieklej walczą o wpływy i przewagi. Stają się bardziej grupami interesu niż nośnikami pryn­cypiów. Nie zrobią niczego, co w ich myślowym horyzoncie się „nie opłaca”. Nie istnieje zatem pojęcie wygranej z PiS za wszelką cenę. I jeżeli jakiś przeciwnik dzisiejszej władzy irytuje się, że nie ob­chodzą go ambicje Schetyny, samopo­czucie Lubnauer czy kalkulacje Czarzastego, bo on chce tylko zobaczyć partię Kaczyńskiego na deskach, to nie rozu­mie, czym są dzisiaj partie - zakładami pracy, ubezpieczalniami, odbiorcami dotacji i subwencji, dworami liderów. To, co wydaje się politycznie możliwe, oczywiste i skuteczne, może się zatem nie zdarzyć.

Po drugie: to wojna PiS z Platformą, nasza chata z kraja. Część opozycji ustawia się w roli obserwatorów i recen­zentów nie swojego pojedynku. Pojawia się przekonanie, że bije Się dwóch, a wte­dy może skorzystać trzeci. W ten sposób dzisiejszy konflikt polityczny, choć jego totalna, konstytucyjna, ustrojowa, także kulturowa natura wydaje się nie budzić wątpliwości, jawi się jako zadawniony spór na postsolidarnościowej prawicy.
   Wielu jest zatem skłonnych głosić hasła walki z PO-PiS-em, jako zużytą dwuczłonową formacją, którą trzeba za­stąpić czymś nowym, na razie nieistnie­jącym. Jednak w sytuacji, kiedy PO ma ok. 28 proc. poparcia, a następny w ko­lejności SLD ok. 6 proc. (reszta jeszcze mniej), takie podejście jest dość dziwacz­ne. Można jeszcze zrozumieć tę taktykę, jako próbę „usadzania” PO w ramach koalicyjnych negocjacji, ale problem w tym, że zaczyna to już funkcjonować jako polityczny przekaz dla wyborców, wyraźnie wzmacniany przez marketing obozu władzy. Uznanie, że PiS walczy z PO, a my się przyglądamy - przy fak­cie, że PiS i PO razem mają pod 70 proc. wyborczego poparcia - rodzi pytanie, o co mają walczyć pozostali, na czym ma polegać ten bunt liliputów.
   Może więc zaczyna chodzić o coś inne­go, czyli o boczny konkurs na największy „języczek u wagi” po wyborach parla­mentarnych. Paweł Kukiz już zadekla­rował, że właśnie o to w wyborach będzie zabiegał i dołączy po nich do siły, która zapewni mu realizację postulatów jego ruchu. Ale niewykluczone, że o to samo może w końcu chodzić Włodzimierzo­wi Czarzastemu, liderowi SLD, a nawet Władysławowi Kosiniakowi-Kamyszowi, prezesowi PSL. Politykom SLD zdarzało się wspominać o „niewykluczonej ko­alicji z PiS”, co potem dementował Czarzasty, ale wiarygodność tych dementi jest nieznana. Także w PSL niektórzy działacze co jakiś czas powtarzają tezę,
że „koalicjanta ludowców wybiorą wy­borcy”. Katarzyna Lubnauer, przy mar­nych wynikach Nowoczesnej, ma naj­mniejsze szanse w tych zawodach, ale może dołączyć do nieco większego lili­puta. Biedroń walczy jeszcze o wszystko, potem urealni plany i wejdzie do praw­dziwej gry.
   Piotr Trudnowski na stronie Klubu Jagiellońskiego, think tanku bliskiego władzy, rysuje jeszcze inny wariant „ję­zyczka”: „W trójkącie PSL-Kukiz’15-Bez- partyjni Samorządowcy [którzy właśnie tworzą jedno ugrupowanie - przyp. MJ] może powstać w dłuższej perspektywie jakieś »nowe centrum« polskiej sceny politycznej. Powstanie bloku formacji centrowych o obustronnej zdolności koalicyjnej wydaje się niezbędne (...)”. Prof. Waldemar Paruch, strateg obo­zu rządzącego, mówi, że „zdecyduje 10 proc. wyborców”, i to o nich toczy się teraz najważniejsza walka. Może chodzi właśnie o wyborców „nowego centrum”. W każdym razie widać starania władzy, aby stworzyć formację tzw. środka, for­malnie odrębną, nie do pozyskania w ra­mach elektoratu stricte pisowskiego, ale przydatnej przy sklejaniu przyszłego rzą­du. Pojawiła się zatem wiara, że nawet kilkunastu posłów da jakimś liliputom np. wicepremiera. Problem jest taki, że i tak pierwszy w kolejce do sojuszu z PiS jest Kukiz’15. Wciąż znacznie większe szanse na polityczne przetrwanie daje wspólna opozycyjna lista.
   Postulowanie jednej listy wyborczej często jest traktowane jako sprzyjanie PO, bo „wiadomo, kto jest dzisiaj hege­monem”. To błędna interpretacja, co po­kazały wspomniane na początku son­daże. Gdyby to SLD, PSL, Nowoczesna czy Partia Razem miały dzisiaj 28 proc. poparcia, wielu antypisowskich wybor­ców tak samo energicznie wzywałoby do stworzenia jednej listy. Nie mogą oni natomiast zrozumieć, dlaczego trzeba przegrać tylko z tego powodu, że akurat najsilniejszą teraz opozycyjną formacją jest Platforma.
   Oczywiście nikt tej głównej antypisowskiej partii nie zwolni od przedsta­wienia w końcu wizji wielkiego nowocze­snego postpisowskiego społeczeństwa - łączącej wolnościowe wartości ze spo­łecznymi oczekiwaniami - której nie za­stąpią bieżące marketingowe zagrywki
łapanie rządzących za rękę. Bo konkrety zyskują moc, kiedy są otoczone całościo­wą narracją. Wciąż jest to w PO odkłada­ne, bo widać tam przekonanie, że pamięć wyborców jest krótka, dlatego trzeba rzucić wszystkie siły na ostatni moment. Ale to może być błąd, bo budowanie wie­lowątkowej politycznej opowieści musi trwać. PiS swoją snuł przez osiem lat, a Platformie zostało dziewięć miesięcy. Ponadto już widać, że partia Schetyny będzie musiała ustąpić na opozycyjnej ławce więcej miejsca, niżby to wynikało z proporcji sił, bo bez małych koalicjan­tów nie wygra z PiS. A z klęski koalicyjne­go projektu i kolejnej kadencji PiS będzie rozliczana przede wszystkim PO i osobi­ście Schetyna.

Po trzecie: Platforma zjada przystaw­ki, dlatego trzeba na nią uważać.
To prawda, że sposób, w jaki PO załatwi­ła sprawę rozłamowców z Nowoczesnej z Kamilą Gasiuk-Pihowicz na czele, nie był, oględnie mówiąc, pokazem politycz­nego mistrzostwa. Dzisiaj politycy Plat­formy przyznają, że może byłoby lepiej, aby rozłamowcy stworzyli najpierw, albo w ogóle, sejmowe koło.
   Z PiS od razu wyszedł przekaz, że Plat­formie nie wolno ufać, że będzie zjadać przystawki (wiedzą, o czym mówią, sami to przerabiali z Samoobroną i LPR) i ta teza została chętnie przejęta przez wielu komentatorów, także niepisowskich. Mniejszym partiom opozycyjnym posłużyło to zaś jako argument dla zaha­mowania koalicyjnych negocjacji, szu­kania poziomych porozumień, wzmac­niania wspólnej pozycji wobec Schetyny.
   Jednak to, co wydaje się racjonalne z punktu widzenia bieżącej taktyki, nie sprawdza się jako całościowa strategia opozycji. Adrian Zandberg stwierdzają­cy, że „nie położy się na talerzu Schety­ny”, ma swoją rację na poziomie opisu drzewa, ale myli się na poziomie lasu, gra zaś toczy się o las. Udział w zwycię­skiej koalicji daje jakąś cząstkę władzy i wpływu na rzeczywistość, który można poszerzać w warunkach przywróconej demokracji. Pakowanie się w pewną przegraną dowodzi zaś jedynie braku politycznego instynktu.

Po czwarte: opozycja po wygranych wyborach tak się pokłóci, będzie miała tak okropną sytuację, że może w sumie lepiej, by nadal rządził PiS.
Ten przekaz zdobywa ostatnio coraz większą popularność. Już dawno temu taką tezę ogłosiła publicystka „Kultury Liberalnej” Karolina Wigura, która wy­raziła obawę, że zwycięstwo opozycji w 2019 r. spowoduje, że PiS wygra kolej­ne wybory. Można było wysnuć wniosek, że lepiej już, aby opozycja nie wygrywała. To myślenie, w różnych wersjach, wciąż jakoś się plącze w publicznym dyskur­sie. Witold Gadomski, publicysta „Gazety Wyborczej”, napisał niedawno, że czeka nas „posępny 2020 r.”, bez względu na to, kto w 2019 r. wygra wybory.
   Słychać dyskusje, czy odwracanie pisowskich zmian nie spowoduje więk­szego chaosu niż ich utrzymanie. Część komentatorów trwoży myśl, jak to trzeba będzie nagiąć prawo, żeby usunąć z; Try­bunału Konstytucyjnego dublerów, ile wysiłku i zamieszania będzie się wiązać z doprowadzeniem sądownictwa i pro­kuratury do stanu zgodnego z zasadą trójpodziału władzy. Jakiej trzeba będzie brutalności, aby usunąć funkcjonariuszy propagandy z TVP. Czym to się będzie różnić od metod PiS? - padają niepoko­jące pytania. Smutek z powodu jeszcze niewygranych wyborów jest dojmujący. Nowa władza, która ewentualnie zastą­piłaby PiS po jesiennych wyborach, już teraz jawi się jako dramatycznie słaba, podzielona, bez idei, z pustymi szufla­dami, z gospodarczym kryzysem na kar­ku. Właściwie już dzisiaj jest skończona, po co j ą zatem wybierać.
   Program powrotu do liberalnej demo­kracji jawi się jako mało atrakcyjny, nie na czasie, wbrew światowym tenden­cjom. Narastają wątpliwości, pojawia się jakaś polityczna melancholia. Po­litologowie i historycy idei stwierdza­ją, że liberalna demokracja w zasadzie się skończyła, trwa przejściowy chaos, po którym powstanie nie wiadomo co. Jeśli liberalna demokracja upada, jeżeli nie ma powrotu do „tego, co było”, to po­jawia się zasadnicze pytanie o sens walki z PiS, którą to partię tylu ludzi lubi. Nie sprzyja to determinacji w tworzeniu za­pory przed dzisiejszą władzą.

I po piąte: te wszystkie dylematy doty­czą wyłącznie opozycji. To ona walczy nie tylko z rządzącym obozem, ale sama ze sobą. PiS niezachwianie wie, do czego dąży, a wyborcy tej partii głosują na nią, uznając, że cała reszta jest wykonalna w miarę możliwości. Ostatnio Jarosław Kaczyński stwierdził, że wybory par­lamentarne w 2019 r. będą decydujące o przyszłości kraju na dekady, że po­wtórne zwycięstwo PiS sprawi, iż zmiany systemowe wprowadzone w ostatnich la­tach będą już nie do cofnięcia. Lider PiS powiedział rzecz oczywistą, choć może po raz pierwszy tak otwarcie. Wcześniej wszak wielokrotnie zauważali to inni politycy i komentatorzy.
   Ale na wielu środowiskach teoretycz­nie opozycyjnych wciąż nie robi to wra­żenia. Nie ma poczucia wyjątkowości tego politycznego sezonu. Wciąż jest włączony tryb zwyczajny: przegrupo­wania, próby pokonania wewnętrznych wrogów, przejęcia i podchody. Politycy opozycji udają, że są przejęci wyzwa­niem historii, przed jakim stanęli. Może i zrobią to, czego oczekuje demokratycz­na ojczyzna, ale muszą się zgadzać liczby „jedynek” na listach wyborczych, posady po wyborach oraz wyborcza kasa.
   Duża część antyPiSu jest wciąż przestra­szona, zapatrzona w sukces Kaczyńskie­go. Nie widać w opozycji pewności siebie. To raczej wyborcy będą ją ratować, jak w ostatnich wyborach samorządowych. W średnich i dużych miastach ukazał się po prostu rzeczywisty układ sił, nie była to żadna sensacja. Tak to wygląda, kiedy nie działa ordynacja d’Hondta, wtedy PiS ma swoje 35-40 proc. a reszta - resztę. Tyle że w wyborach parlamentarnych działa d’Hondt i ta „reszta” musi wystąpić razem, aby osiągnąć ten sam efekt. W wyborach samorządowych wyborcy niejako sami połączyli opozycję, teraz z powodu ordy­nacji, to ona musi tego dokonać. Wydaje się to dziecinnie proste.
   Przeciwnicy rządzącej dzisiaj forma­cji, mimo wszystkich swoich błędów, mają więc PiS na widelcu, zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki. Kaczyński też musi wiedzieć, że jego ugrupowanie w dostępie do władzy jest przeszacowa­ne, ma więcej, niż normalnie powinno, ponieważ wyborcy PiS są w mniejszości. Że moment powstania wspólnej listy całej lub prawie całej opozycji to koniec rządów jego partii.
   Wydaje się niewiarygodne, aby opozycja z tej szansy nie skorzystała. W przeciwnym razie zostanie ogłoszo­na - obiektywnie, bez żadnych złośliwo­ści - najbardziej nierozgarniętą opozycją w tej części Europy. Na kierunkowe de­cyzje o koalicji, jeśli ma wystarczyć cza­su na ugruntowanie się jej w zbiorowej świadomości, pozostaje kilka tygodni. Jeżeli koalicja nie powstanie na wybo­ry europejskie, to potem będą wakacje, więc sojusz na jesienne wybory może wówczas naprawdę zaistnieć we wrze­śniu. Na półtora miesiąca przed pójściem Polaków do urn.
Mariusz Janicki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz