Chociaż opozycja,
wystawiając jedną listę, bez trudu pokonałaby PiS w obu nadchodzących wyborach,
jest teraz od tego dalej niż jeszcze kilka tygodni temu. Kilkuprocentowe
ugrupowania na nowo kalkulują swoje szanse.
Zamiast
tworzenia jednej dużej koalicji trwają próby zawarcia sojuszy cząstkowych, dwuczłonowych,
zdobycia przewagi, która pozwoli na występowanie z pozycji siły. Przeciągany
jest zwłaszcza PSL, choć w tej chwili chyba najbardziej prawdopodobna jest
koalicja w wyborach europejskich ludowców z Platformą, na bazie wspólnej
frakcji w europarlamencie, czyli EPP. Koalicja Obywatelska natomiast, jak
ostatnio stwierdziła Katarzyna Lubnauer, to formacja stworzona jednorazowo na
wybory samorządowe i obowiązuje tylko lokalnie, a na kolejne wybory trzeba
tworzyć od zera nową. Opozycyjni liderzy dają do
zrozumienia, że wiele się dzieje, tylko tego na razie nie widać. Pytanie tylko,
czy zjednoczenie zdążą zobaczyć wyborcy.
Jednocześnie sondaże w ostatnim czasie dowiodły dwóch
rzeczy: opozycyjne partie idące do wyborów oddzielnie na pewno nie pokonają
PiS, ale decydując się na jedną listę, na pewno z partią Jarosława Kaczyńskiego
wygrają, zarówno do PE, jak i do Sejmu oraz Senatu. To istotne badania, bo
mierzą się tezą, iż „elektoraty opozycyjne nie dodają się prosto”, że „część
nie zagłosuje na wspólną listę, bo nie zaakceptuje jednego z członów koalicji”
itp.
Jak się okazuje, mimo ewentualnych
strat i tak szeroki sojusz antyPiSu - PO, N, SLD, PSL, w innej wersji także z
Biedroniem czy Teraz! Petru - mógłby liczyć na 45-50 proc. głosów. Dałoby to
wygraną nawet z koalicją PiS i Kukiz’15.
Sytuacja wydaje się więc politycznie, wręcz
politologicznie, całkowicie klarowna: robimy wspólną listę, z programowym
minimum i podziałem miejsc proporcjonalnie do średniej sondażowej (wybory
samorządowe pokazały ich wysoką wiarygodność). Potem podział ministerstw
adekwatnie do liczby posłów z poszczególnych koalicyjnych partii, jacy dostali
się do Sejmu, może umówienie się
na kolejne przyspieszone wybory po posprzątaniu po PiS. Ale w polskiej polityce
nic nie jest proste. Dlaczego zatem do wspólnej koalicyjnej listy, zwłaszcza
gdyby teraz miały się odbyć przedterminowe wybory, jest tak daleko?
Po pierwsze: możemy powalczyć z
PiS, ale nie za darmo. Wyborcom - przeciwnikom PiS wydaje się naturalne, że głównym celem
opozycji jest pokonanie rządzącego obozu, a wszelkie inne okoliczności są
trzeciorzędne. Ale z punktu widzenia szefa ugrupowania sprawa wygląda inaczej.
On ma ludzi z konkretnymi oczekiwaniami, ambicjami, kłopotami i rodzinami.
Sprawa radnego Kałuży, o którym pamięć nigdy nie zaginie, pokazuje, jaka jest rola
jednostki w wielkich procesach. Niezaspokojenie w odpowiednim czasie osobistych
potrzeb jednego człowieka zmieniło układ sił politycznych w kraju.
Po wyborach samorządowych po stronie opozycji od razu
zaczęły się targi co do podziału wpływów i posad. Koalicjanci żądali miejsc w
zarządach miejskich spółek, w radach i zarządach miast, województw i powiatów -
nawet tam, gdzie wyborczo nie zdobyli nic. Pojawiła się zasada „cztery razy
pięć”, czyli po pięć posad w czterech różnych segmentach publicznych. Choć
trudno w to uwierzyć, podobne dyskusje zaczęły się także na poziomie podziałów
ministerstw w przyszłym rządzie, stanowisk w urzędach centralnych oraz w spółkach
Skarbu Państwa - po pokonaniu PiS na jesieni tego roku.
Obraz epickiej walki dobra ze złem, gdzie wszyscy
poświęcają się dla szlachetnego celu pokonania groźby autorytaryzmu, jest
ładny, ale nieprawdziwy. Istnieją setki małych, miejscowych interesów, rozgałęzionych
i powiązanych ze sobą „transakcji” personalnych, które w szerszym planie
wydają się kompletnie nieistotne, ale w istocie to od nich zależy wszystko,
także jednoczenie opozycji. Można spokojnie przyjąć, że takie „drobiazgi” na
poziomie lokalnym zabrały opozycji jakieś 90 proc. czasu i energii przed
wyborami samorządowymi, jeśli nie więcej. Politycy i działacze może są
zatroskani sprawami konstytucyjnego porządku, niezależności sądownictwa i
parciejącej pozycji Polski w Unii Europejskiej, ale partyjny interes nigdy z
tymi wartościami nie przegra. Ta transakcyjność dotyczy zarówno małych
ugrupowań, jak i Platformy, która, według ostatnich informacji, zgłosiła się do
prezydenta Wrocławia po posady za wyborcze poparcie.
Partie, im bardziej są wyprane z idei i programów, tym
zacieklej walczą o wpływy i przewagi. Stają
się bardziej grupami interesu niż nośnikami
pryncypiów. Nie zrobią niczego, co w ich myślowym horyzoncie się „nie opłaca”.
Nie istnieje zatem pojęcie wygranej z PiS za wszelką cenę. I jeżeli jakiś
przeciwnik dzisiejszej władzy irytuje się, że nie obchodzą go ambicje
Schetyny, samopoczucie Lubnauer czy kalkulacje Czarzastego, bo on chce tylko
zobaczyć partię Kaczyńskiego na deskach, to nie rozumie, czym są dzisiaj
partie - zakładami pracy, ubezpieczalniami, odbiorcami dotacji i subwencji,
dworami liderów. To, co wydaje się politycznie możliwe, oczywiste i skuteczne,
może się zatem nie zdarzyć.
Po drugie: to wojna PiS z
Platformą, nasza chata z kraja. Część
opozycji ustawia się w roli obserwatorów i recenzentów nie swojego pojedynku.
Pojawia się przekonanie, że bije Się dwóch, a wtedy może skorzystać trzeci. W
ten sposób dzisiejszy konflikt polityczny, choć jego totalna, konstytucyjna,
ustrojowa, także kulturowa natura wydaje się nie budzić wątpliwości, jawi się
jako zadawniony spór na postsolidarnościowej prawicy.
Wielu jest zatem skłonnych głosić hasła walki z PO-PiS-em,
jako zużytą dwuczłonową formacją, którą trzeba zastąpić czymś nowym, na razie
nieistniejącym. Jednak w sytuacji, kiedy PO ma ok. 28 proc. poparcia, a
następny w kolejności SLD ok. 6 proc. (reszta jeszcze mniej), takie podejście
jest dość dziwaczne. Można jeszcze zrozumieć tę taktykę, jako próbę
„usadzania” PO w ramach koalicyjnych negocjacji, ale problem w tym, że zaczyna
to już funkcjonować jako polityczny przekaz dla wyborców, wyraźnie wzmacniany
przez marketing obozu władzy. Uznanie, że PiS walczy z PO, a my się przyglądamy
- przy fakcie, że PiS i PO razem mają pod 70 proc. wyborczego poparcia - rodzi
pytanie, o co mają walczyć pozostali, na czym
ma polegać ten bunt liliputów.
Może więc zaczyna chodzić o coś innego, czyli o boczny
konkurs na największy „języczek u wagi” po wyborach parlamentarnych. Paweł
Kukiz już zadeklarował, że właśnie o to w wyborach będzie zabiegał i dołączy
po nich do siły, która zapewni mu realizację postulatów jego ruchu. Ale
niewykluczone, że o to samo może w końcu chodzić Włodzimierzowi Czarzastemu,
liderowi SLD, a nawet Władysławowi Kosiniakowi-Kamyszowi, prezesowi PSL.
Politykom SLD zdarzało się wspominać o „niewykluczonej koalicji z PiS”, co
potem dementował Czarzasty, ale wiarygodność tych dementi jest nieznana. Także w PSL niektórzy działacze co jakiś
czas powtarzają tezę,
że „koalicjanta ludowców wybiorą
wyborcy”. Katarzyna Lubnauer, przy marnych wynikach Nowoczesnej, ma najmniejsze
szanse w tych zawodach, ale może dołączyć do nieco większego liliputa. Biedroń
walczy jeszcze o wszystko, potem urealni plany i wejdzie do prawdziwej gry.
Piotr Trudnowski na stronie Klubu Jagiellońskiego, think tanku bliskiego władzy, rysuje jeszcze inny wariant „języczka”:
„W trójkącie PSL-Kukiz’15-Bez- partyjni Samorządowcy [którzy właśnie tworzą
jedno ugrupowanie - przyp. MJ] może powstać w dłuższej perspektywie jakieś »nowe
centrum« polskiej sceny politycznej. Powstanie bloku formacji centrowych o
obustronnej zdolności koalicyjnej wydaje się niezbędne (...)”. Prof. Waldemar Paruch, strateg obozu rządzącego, mówi, że
„zdecyduje 10 proc. wyborców”, i to o nich toczy się teraz najważniejsza walka.
Może chodzi właśnie o wyborców „nowego centrum”. W każdym razie widać starania
władzy, aby stworzyć formację tzw. środka, formalnie odrębną, nie do
pozyskania w ramach elektoratu stricte pisowskiego, ale przydatnej przy
sklejaniu przyszłego rządu. Pojawiła się zatem wiara, że nawet kilkunastu
posłów da jakimś liliputom np. wicepremiera. Problem jest taki, że i tak
pierwszy w kolejce do sojuszu z PiS jest Kukiz’15. Wciąż znacznie większe
szanse na polityczne przetrwanie daje wspólna opozycyjna lista.
Postulowanie jednej listy wyborczej często jest traktowane
jako sprzyjanie PO, bo „wiadomo, kto jest dzisiaj hegemonem”. To błędna
interpretacja, co pokazały wspomniane na początku sondaże. Gdyby to SLD, PSL,
Nowoczesna czy Partia Razem miały dzisiaj 28 proc. poparcia, wielu
antypisowskich wyborców tak samo energicznie wzywałoby do stworzenia jednej
listy. Nie mogą oni natomiast zrozumieć, dlaczego trzeba przegrać tylko z tego
powodu, że akurat najsilniejszą teraz opozycyjną formacją jest Platforma.
Oczywiście nikt tej głównej antypisowskiej partii nie
zwolni od przedstawienia w końcu wizji wielkiego nowoczesnego postpisowskiego
społeczeństwa - łączącej wolnościowe wartości
ze społecznymi oczekiwaniami - której nie zastąpią bieżące marketingowe
zagrywki
łapanie rządzących za rękę. Bo
konkrety zyskują moc, kiedy są otoczone całościową narracją. Wciąż jest to w
PO odkładane, bo widać tam przekonanie, że pamięć wyborców jest krótka,
dlatego trzeba rzucić wszystkie siły na ostatni moment. Ale to może być błąd,
bo budowanie wielowątkowej politycznej opowieści musi trwać. PiS swoją snuł
przez osiem lat, a Platformie zostało dziewięć miesięcy. Ponadto już widać, że
partia Schetyny będzie musiała ustąpić na opozycyjnej ławce więcej miejsca,
niżby to wynikało z proporcji sił, bo bez małych koalicjantów nie wygra z PiS.
A z klęski koalicyjnego projektu i kolejnej kadencji PiS będzie rozliczana
przede wszystkim PO i osobiście Schetyna.
Po trzecie: Platforma zjada przystawki, dlatego trzeba na nią
uważać.
To prawda, że sposób, w jaki PO
załatwiła sprawę rozłamowców z Nowoczesnej z Kamilą Gasiuk-Pihowicz na czele,
nie był, oględnie mówiąc, pokazem politycznego mistrzostwa. Dzisiaj politycy
Platformy przyznają, że może byłoby lepiej, aby rozłamowcy stworzyli najpierw,
albo w ogóle, sejmowe koło.
Z PiS od razu wyszedł przekaz, że Platformie nie wolno
ufać, że będzie zjadać przystawki (wiedzą, o czym mówią, sami to przerabiali z
Samoobroną i LPR) i ta teza została chętnie
przejęta przez wielu komentatorów, także niepisowskich. Mniejszym partiom
opozycyjnym posłużyło to zaś jako argument dla zahamowania koalicyjnych
negocjacji, szukania poziomych porozumień, wzmacniania wspólnej pozycji wobec
Schetyny.
Jednak to, co wydaje się racjonalne z punktu widzenia
bieżącej taktyki, nie sprawdza się jako całościowa strategia opozycji. Adrian
Zandberg stwierdzający, że „nie położy się na talerzu Schetyny”, ma swoją
rację na poziomie opisu drzewa, ale myli się na poziomie lasu, gra zaś toczy
się o las. Udział w zwycięskiej koalicji daje jakąś cząstkę władzy i wpływu na rzeczywistość, który można poszerzać w warunkach
przywróconej demokracji. Pakowanie się w pewną przegraną dowodzi zaś jedynie
braku politycznego instynktu.
Po czwarte: opozycja po
wygranych wyborach tak się pokłóci, będzie miała tak okropną sytuację, że może
w sumie lepiej, by nadal rządził PiS.
Ten przekaz zdobywa ostatnio coraz
większą popularność. Już dawno temu taką tezę ogłosiła publicystka „Kultury
Liberalnej” Karolina Wigura, która wyraziła obawę, że zwycięstwo opozycji w
2019 r. spowoduje, że PiS wygra kolejne wybory. Można było wysnuć wniosek, że
lepiej już, aby opozycja nie wygrywała. To myślenie, w różnych wersjach, wciąż
jakoś się plącze w publicznym dyskursie. Witold Gadomski, publicysta „Gazety
Wyborczej”, napisał niedawno, że czeka nas „posępny 2020 r.”, bez względu na
to, kto w 2019 r. wygra wybory.
Słychać dyskusje, czy odwracanie pisowskich zmian nie
spowoduje większego chaosu niż ich utrzymanie. Część komentatorów trwoży myśl,
jak to trzeba będzie nagiąć prawo, żeby usunąć z; Trybunału Konstytucyjnego
dublerów, ile wysiłku i zamieszania będzie się wiązać z doprowadzeniem
sądownictwa i prokuratury do stanu zgodnego z zasadą trójpodziału władzy.
Jakiej trzeba będzie brutalności, aby usunąć funkcjonariuszy propagandy z TVP. Czym to się będzie różnić od metod PiS? - padają niepokojące
pytania. Smutek z powodu jeszcze niewygranych wyborów jest dojmujący. Nowa
władza, która ewentualnie zastąpiłaby PiS po jesiennych wyborach, już teraz
jawi się jako dramatycznie słaba, podzielona, bez idei, z pustymi szufladami,
z gospodarczym kryzysem na karku. Właściwie już dzisiaj jest skończona, po co
j ą zatem wybierać.
Program powrotu do liberalnej demokracji jawi się jako
mało atrakcyjny, nie na czasie, wbrew światowym tendencjom. Narastają
wątpliwości, pojawia się jakaś polityczna melancholia. Politologowie i
historycy idei stwierdzają, że liberalna demokracja w zasadzie się skończyła,
trwa przejściowy chaos, po którym powstanie nie wiadomo co. Jeśli liberalna
demokracja upada, jeżeli nie ma powrotu do „tego, co było”, to pojawia się
zasadnicze pytanie o sens walki z PiS, którą to partię tylu ludzi lubi. Nie
sprzyja to determinacji w tworzeniu zapory przed dzisiejszą władzą.
I po piąte: te wszystkie
dylematy dotyczą wyłącznie opozycji. To
ona walczy nie tylko z rządzącym obozem, ale sama ze sobą. PiS niezachwianie
wie, do czego dąży, a wyborcy tej partii głosują na nią, uznając, że cała
reszta jest wykonalna w miarę możliwości. Ostatnio Jarosław Kaczyński
stwierdził, że wybory parlamentarne w 2019 r. będą decydujące o przyszłości kraju na dekady, że powtórne zwycięstwo PiS
sprawi, iż zmiany systemowe wprowadzone w ostatnich latach będą już nie do
cofnięcia. Lider PiS powiedział rzecz oczywistą, choć może po raz pierwszy tak
otwarcie. Wcześniej wszak wielokrotnie zauważali to inni politycy i
komentatorzy.
Ale na wielu środowiskach teoretycznie opozycyjnych wciąż
nie robi to wrażenia. Nie ma poczucia wyjątkowości tego politycznego sezonu.
Wciąż jest włączony tryb zwyczajny: przegrupowania, próby pokonania
wewnętrznych wrogów, przejęcia i podchody. Politycy opozycji udają, że są
przejęci wyzwaniem historii, przed jakim stanęli. Może i zrobią to, czego oczekuje demokratyczna ojczyzna, ale
muszą się zgadzać liczby „jedynek” na listach wyborczych, posady po wyborach
oraz wyborcza kasa.
Duża część antyPiSu jest wciąż przestraszona, zapatrzona w
sukces Kaczyńskiego. Nie widać w opozycji pewności siebie. To raczej wyborcy
będą ją ratować, jak w ostatnich wyborach samorządowych. W średnich i dużych
miastach ukazał się po prostu rzeczywisty układ sił, nie była to żadna
sensacja. Tak to wygląda, kiedy nie działa ordynacja d’Hondta, wtedy PiS ma swoje 35-40 proc. a reszta - resztę. Tyle że w
wyborach parlamentarnych działa d’Hondt i ta „reszta” musi wystąpić
razem, aby osiągnąć ten sam efekt. W wyborach samorządowych wyborcy niejako
sami połączyli opozycję, teraz z powodu ordynacji, to ona musi tego dokonać.
Wydaje się to dziecinnie proste.
Przeciwnicy rządzącej dzisiaj formacji, mimo wszystkich
swoich błędów, mają więc PiS na widelcu, zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki.
Kaczyński też musi wiedzieć, że jego ugrupowanie w dostępie do władzy jest
przeszacowane, ma więcej, niż normalnie powinno, ponieważ wyborcy PiS są w
mniejszości. Że moment powstania wspólnej listy całej lub prawie całej opozycji
to koniec rządów jego partii.
Wydaje się niewiarygodne, aby opozycja z tej szansy nie
skorzystała. W przeciwnym razie zostanie ogłoszona - obiektywnie, bez żadnych
złośliwości - najbardziej nierozgarniętą opozycją w tej części Europy. Na
kierunkowe decyzje o koalicji, jeśli ma wystarczyć czasu na ugruntowanie się
jej w zbiorowej świadomości, pozostaje kilka tygodni. Jeżeli koalicja nie
powstanie na wybory europejskie, to potem będą wakacje, więc sojusz na
jesienne wybory może wówczas naprawdę zaistnieć we wrześniu. Na półtora
miesiąca przed pójściem Polaków do urn.
Mariusz Janicki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz