PiS myśli tylko i wyłącznie o utrzymaniu władzy. Ten
cel chce osiągnąć za wszelką cenę
Źle się skończyło, a
jeszcze gorzej się zaczęło. PiS wkroczył w rok wyborczy z garbem fatalnie
uchwalanej, kontrowersyjnej, populistycznej ustawy o zablokowaniu podwyżek
prądu, a sam początek roku to już polityczna katastrofa.
Pomysł zmian w ustawie o zapobieganiu przemocy w rodzinie i
próba wmówienia ludziom, że jednorazowe pobicie to nie przestępstwo stawia
partię władzy w konflikcie nie tylko z kobietami. PiS tak bardzo chcę pokazać
świętość rodziny – przecież mieni się rzekomo najbardziej prorodzinnym rządem –
że skłonny jest przymykać oczy i zamiatać pod dywan wszelkie patologie. Lepiej
milczeć, lepiej nie mówić, żeby to źle nie wyglądało, nie psuło ładnego
obrazka. Szef Niebieskiej Linii profesor Jerzy Mellibruda mówi wprost, że rząd
w absolutnie żaden sposób nie pomaga ofiarom przemocy. Gdyby nie prywatne
pieniądze telefon Niebieskiej Linii w ogóle by nie działał.
Obłuda w polityce jest zjawiskiem właściwie normalnym, ale w
tym wypadku przekroczyła granice przyzwoitości. Braku wrażliwości na ludzkie
cierpienie nie da się usprawiedliwić polityką. Rząd szybko zrozumiał, że
przeszarżował, premier szybciutko wycofał projekt, wiceminister pracy wzięła na
siebie odpowiedzialność za jego ujawnienie, ale nie zmienia to faktu, że
projekt pokazał sposób myślenia władzy o przemocy w rodzinie. Rodzina ma być
wspaniała, jakiekolwiek rysy, które się na tym obrazie pojawiają, nie służą
rządowi. Znamy wiele przykładów ukrywania przed opinią publiczną wstydliwych
faktów, byle tylko ocalić reputację instytucji. Tu chodzi jednak nie o
reputację, ale o ofiary przemocy. Być może rząd, wycofując projekt, zrozumiał,
że zrobił źle. Ale raczej kierował się politycznymi kalkulacjami – w roku
wyborczym lepiej unikać otwierania kolejnych pól konfliktu.
W tym samym czasie wiceministrem cyfryzacji zostaje człowiek
z dziwną przeszłością, z niewiadomymi kompetencjami, którego jedyną zaletą jest
to, że być może przyciągnie do PiS środowiska skrajnie prawicowe i zablokuje
powstanie nowej partii na prawo od Prawa i Sprawiedliwości. Ta polityczna
kalkulacja stawia jednak rząd, premiera i cały obóz władzy w sytuacji nowego
konfliktu. Już zareagowały środowiska żydowskie, zwracając uwagę na to, że były
lider Młodzieży Wszechpolskiej w składzie rady ministrów stawia cały rząd w
dwuznacznej sytuacji i podaje w wątpliwość deklarowaną dezaprobatę dla poglądów
skrajnie nacjonalistycznych czy wręcz antysemickich.
Korzyść z powołania Adama Andruszkiewicza może się okazać
iluzoryczna. Zamiast obłaskawiać i ośmielać środowiska nacjonalistów, należy z
nimi walczyć.
A na koniec szef polskiej dyplomacji - ech, kiedyś ten tytuł
brzmiał naprawdę dumnie, dziś należałoby raczej powiedzieć szef polskiej
antydyplomacji – zaatakował przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska,
uznając go za reprezentanta Niemiec. Właściwie nie wiadomo, co poeta dyplomacji
i człowiek eksperyment miał na myśli. Wiadomo natomiast, że okazywanie tak
jawnej pogardy Polakowi na jednym z najważniejszych stanowisk w Europie
świadczy nie tylko o rządzie, ale też o państwie jak najgorzej. Może pan
minister chciał się przypodobać swoim zwierzchnikom, co oczywiście jego
wypowiedzi nie usprawiedliwia. Jest haniebna i kropka.
Choćby te trzy wydarzenia (żeby nie wspominać o domowych
kłopotach syna prominentnego europosła) pokazują jaskrawo, że PiS myśli tylko i
wyłącznie o utrzymaniu władzy. Za wszelką cenę. Za cenę cierpienia ofiar
przemocy i całkowitego upadku międzynarodowej wiarygodności Polski. Nic nie
jest ważne, gdy można stracić władzę. Ani państwo, ani ludzie.
Katarzyna Kolenda-Zalewska
Tak, rozdzielmy Kościół od państwa
Odpis podatkowy
wiernych zamiast Funduszu Kościelnego, finansowanie pensji katechetów w
szkołach publicznych ze składek rodziców, ale bezpłatne wynajmowanie sal jako
pomoc państwa - tak powinno wyglądać rozdzielenie Kościoła od państwa. I nie
chodzi o żadną antyklerykalną krucjatę, ale o równe traktowanie osób o różnym
światopoglądzie, w tym ateistów.
Nie mam złudzeń, że sprawa świeckości państwa będzie
nabierać wagi. Dostrzegła to liderka Inicjatywy Polska Barbara Nowacka,
ogłaszając w niedzielę projekt w tej sprawie. Dużo mówiła m.in. o kosztach
nauczania religii w szkole. Na pensje ok. 30 tys. katechetów państwo wydaje
rocznie ok. 1,4 mld zł. To niebagatelna suma, jeśli wziąć pod uwagę to, że
wszystkich etatów nauczycielskich jest ok. 700 tys.
W Polsce z Kościoła katolickiego co roku odpływają wierni,
coraz mniej ludzi uczestniczy w mszach. Ubywa osób deklarujących się jako
wierzące. W szkołach coraz mniej uczniów chce chodzić na lekcje religii. Sam
mam dwoje dzieci. Młodsze właśnie wypisało się z zajęć, jak zresztą większość
klasy w podstawówce. Tu swoje dołożyła deformą szefowa MEN Anna Zalewska, bo w
przeładowanym programie ósmych klas dzieci rezygnują z religii także dlatego,
że są przemęczone.
Nie wiem, jak wygląda to w mniejszych miejscowościach, ale w
miastach to powszechna praktyka. A poutykana pomiędzy innymi przedmiotami
religia - w sumie w trakcie nauki jest jej więcej niż choćby historii -
demoluje siatkę godzin i powoduje dziury, podczas których dzieci nie mają co
robić.
Czas na zmiany
Dlatego uważam, że trzeba przygotować się na radykalne
zmiany. Po pierwsze, religia powinna się odbywać wyłącznie na ostatnich
lekcjach. Po drugie, w salach szkolnych finansowanych przez państwo. Po
trzecie, katecheci powinni być opłacani ze składek rodziców, których dzieci w
lekcjach uczestniczą. W skrajnych przypadkach, gdy rodziców na to nie stać,
powinien na to łożyć sam Kościół. Po czwarte, katecheci powinni być wyłączeni z
rad pedagogicznych publicznych szkół. Po piąte wreszcie, religia nie powinna
wpływać na odwoływanie zajęć w publicznych szkołach. A tak często się dzieje
choćby w trakcie rekolekcji.
Do tego dochodzi jeszcze Fundusz Kościelny, który powstał w
1950 r. jako rekompensata za odebrane Kościołom mienie. Po upadku komunizmu ten
dług już został spłacony, a Kościoły - głównie katolicki - odzyskały ogromny
majątek. Czas więc i na koniec funduszu, który od 2012 do 2017 r. urósł z ok.
100 mln do 159 mln zł. Finansowane z niego są przede wszystkim składki
emerytalne i zdrowotne duchownych oraz konserwacja i remonty obiektów
sakralnych (choć to akurat margines, w 2017 r. jakieś 15 mln zł).
Trzeba wrócić do pomysłu z czasów koalicji PO-PSL i zastąpić
fundusz odpisami podatkowymi wiernych. Kilka lat temu po długich negocjacjach
rząd i Episkopat wynegocjowały kompromis – miało to być 0,5 proc. podatku PIT.
Przez pierwsze lata budżet państwa miał też rekompensować Kościołom straty,
gdyby wpływy z odpisu były niższe niż z funduszu. Ostatecznie pomysł upadł, a PiS
zaraz po wyborach w 2015 r. zapowiedział, że nie zgodzi się na żadne zmiany w
sprawie finansowania Kościoła.
Te zmiany i tak nadejdą, bo PiS nie będzie rządził wiecznie.
I lepiej już zacząć się na nie przygotowywać.
Roman Imielski
Rękę już posoliłem
Pan Mietek ma 52 lata, żonę i trzech synów.
Mieszkają pod Suwałkami, oboje pracują. Lubię z nim pogadać, on ze mną zresztą
też. - Wie pan, panie Stasiu, że ja chodzę do kościoła... - Niech się pan nie
przejmuje, może panu przejdzie - starałem się podtrzymać go na duchu. - Synom
już przeszło. A mi w kościele najbardziej księża przeszkadzają - wyznał. Pocieszyłem
go, że jeszcze bardziej przeszkadzają Panu Bogu. Zaśmiał się: - I pan,
niewierzący, to mówi? - Ależ panie Mietku, ja w pewnym sensie jestem wierzący,
tylko... Czy pan uważa, że Bóg jest wszechmogący? - Absolutnie tak. - No
właśnie, więc gdy stworzył świat, to się połapał, że zagniótł ciasto z
zakalcem. Wtedy siłą swej wszechmocy przestał istnieć. Tak chciał.
Pan Mietek patrzył
na mnie dłuższą chwilę i nagle powiedział: - Panie Stasiu, chyba coraz więcej
osób zaczyna w ten sposób myśleć. Poszliśmy z żoną na niedzielną sumę. Jeszcze
dziesięć lat temu tłum był taki, że się zdarzało na dworze stać. A teraz w
ławce się rozsiadłem jak Batory pod Pskowem. Żona na osobnej też tylko z mamą
siedziała. Cicha taca brzęczała chwilami niczym stado świerszczy.
Widziałem, że pan
Mietek czuje się lekko zagubiony, i wcale mu się nie dziwiłem. W uszach od
świąt wciąż słyszę werble biskupich żądań, by Polska stała się tą z marzeń
Kościoła. Wędzoną w kadzidlanym dymie zakazów i pouczeń, jak żyć bez grzechu
tak jak oni. Bruksela rękę na nas podnosi, suwerenność wymiaru sprawiedliwości
podważa i „miękkim totalitaryzmem” dusi katolików. A przecież „bez Dekalogu i
poszanowania praw każdego człowieka od chwili poczęcia do naturalnej śmierci
nie będzie sprawiedliwej ani w pełni wolnej Polski” (abp Jędraszewski).
Wolałbym zjeść własną rękę, niż doczekać Polski, jaka majaczy się hierarchom.
Tym czarodziejom szczęścia wiekuistego, których
wrogowie „stawiają pod pręgierzem oskarżeń, zarzutów,
pomówień, często na wyrost, na oślep, dla medialnego efektu” (abp Głódź).
Dosyć! Rękę już posoliłem.
O odpiłowanie
Kościoła od państwa oficjalnie upomniała się Barbara Nowacka. Na razie
drewnianymi piłami katechetów traktowane są dzieci, już od przedszkola. Nieobowiązkowo,
ale w końcu presja środowiska i to, co się nazywa święty spokój, też się liczą.
Czy inicjatywę wesprze największa partia opozycyjna? O tak, chętnie, trzeba
tylko - powiedział szef Klubu PO - wypracować kompromis. Jaki? No na przykład:
pensję i ZUS katechetów są opłacane z budżetu, ale przejazdy tramwajowe
nauczycieli religii finansuje Kościół. Tam, gdzie nie ma tramwajów, Kościół nic
nie finansuje, bo musi być uczciwy.
Uczciwość, jakie to piękne słowo. 68 tys.
zł „kilometrówki” wziął poseł Andruszkiewicz, choć nie ma prawa jazdy ani
samochodu. Wszechpolak, wróg uchodźców i LGBT, wielbiciel Orbana, przyjaciel
Kornela Morawieckiego. Trudno znaleźć lepsze rekomendacje na wiceministra w
rządzie PiS. Tym awansem na koniec 2018 r. mogła pochwalić się Polska przed
światem. Od kilku dni mamy 2019 i jest tak pięknie, że aż mdli. Minister
Czaputowicz był łaskaw nazwać Donalda Tuska reprezentantem Niemiec, a nie
Polski w UE. Sprawa KNF przysycha, tylko prezes NBP odwrotnie - rozkwita za
sprawą swoich współpracownic z pensjami wyższymi niż prezydent Macron. Szef
gabinetu premiera Suski śni o 307 posłach PiS po wyborach i zmianie
konstytucji. Kinematografię z czasów PRL zapowiada wicepremier Gliński. A
zaczęło się w 2015 r. - od naprawy światowej sławy 200-letniej stadniny koni w
Janowie Podlaskim, która dziś kończy się katastrofą.
Stanisław Tym
Kwadratura tajemnicy
Prokuratura odroczyła
przesłuchanie tłumaczki rozmów premiera Tuska z ówczesnym premierem Putinem na
miejscu katastrofy smoleńskiej, do czasu, aż sąd rozpatrzy jej odwołanie.
Sąd będzie miał niełatwe zadanie. Prawo
słabo chroni tajemnicę tłumacza, a rozmowa dwóch polityków, nawet najwyższej
rangi, nie jest chroniona tajemnicą z mocy prawa. W Polsce nie istnieje prawna
ochrona tajemnicy dyplomatycznej. Sąd nie będzie się też mógł podeprzeć
orzecznictwem, bo sprawa jest precedensowa. Nigdy dotąd nie zdarzyło się, by
próbowano wymuszać na tłumaczu zeznania o treści rozmów dyplomatycznych w
cztery oczy. Chodzi o ustalenie, czy Donald Tusk dopuścił się zdrady
dyplomatycznej, godząc się na śledztwo w trybie konwencji chicagowskiej, czyli
prowadzone przez kraj, w którym miała miejsce katastrofa. To, jakie prawo powinno
być zastosowane, jest do dziś kwestią sporną, ale prokuratura ma nadzieję
udowodnić, że Tusk zmówił się z Putinem, na miejscu katastrofy, nad dymiącym
wrakiem samolotu. Że celowo działał na szkodę Polski. Prokuratura jest
całkowicie podporządkowana rządowi, a więc można przypuszczać, że śledztwo ma
prowadzić do kompromitacji politycznego przeciwnika.
Siedmiu byłych
prezydentowi premierów, których rozmowy tłumaczyła wezwana przez prokuraturę
Magdalena Fitas-Dukaczewska, podpisało list protestacyjny. Ostrzegają, że
złamanie obyczaju poszanowania tajemnicy „narazi polską dyplomację na utratę
wiarygodności w przyszłych kontaktach zagranicznych”.
Obok wątku politycznego nie mniej ważny
jest prawny. Czy i z jaką tajemnicą mamy do czynienia? Na pewno z tajemnicą
tłumacza. Kodeks Tłumacza Przysięgłego zobowiązuje go „do zachowania tajemnicy
zawodowej, którą objęte są wszelkie informacje uzyskane w związku z
tłumaczeniem”. Ale Kodeks postępowania karnego pozwala łatwo tę tajemnicę
uchylić: może to zrobić prokurator (przysługuje zażalenie do sądu) i nie musi
wcale udowadniać - jak w przypadku dziennikarzy, lekarzy czy adwokatów - że
przemawia za tym interes wymiaru sprawiedliwości. Ani że informacji nie można
pozyskać inaczej. Mamy lukę w prawie: ustawodawca nie pomyślał, że ktoś kiedyś
wpadnie na pomysł zdobywania informacji o rozmowach dyplomatycznych za pomocą
prokuratury.
Pełnomocnik
Magdaleny Fitas-Dukaczewskiej adwokat Mikołaj Pietrzak powiedział
dziennikarzom, że prokuratura wydała postanowienie o zwolnieniu jej z tajemnicy
o klauzuli poufne i zastrzeżone, ale nie tajne i ściśle tajne. Tyle że rozmowa
polityków - nawet szefów państw - w cztery oczy nie jest z mocy prawa objęta
jakąkolwiek klauzulą. Żeby była tajna, trzeba by ją objąć klauzulą tajności indywidualnie.
Tylko jak? Fizycznie stempla „tajne” nie można na niej postawić. Można było co
najwyżej odnotować fakt odbycia tej rozmowy i stwierdzić, że nadaje się samej
rozmowie i informacjom ojej przebiegu klauzulę tajności. Nie wiemy, czy tak się
stało. Jeśli nie, to sąd musiałby sam ocenić, czy to, co podczas rozmowy
mówiono, odpowiada definicji tajemnicy, i którego stopnia. A w tym celu
przesłuchać tłumaczkę. Z przesłuchania sporządzić protokół i go oklauzulować.
Tyle że prokurator będzie miał dostęp do tego dokumentu, nawet jeśli sąd
tajemnicy nie uchyli. Choć nie będzie go mógł wykorzystać jako dowodu, to
jednak poufność rozmowy zostanie złamana.
Jeśli natomiast
okazałoby się, że informacji o rozmowie nadano klauzulę tajności, to pytanie,
kto miałby ją teraz zdjąć z tłumaczki? Premier Tusk, którego rozmowę
tłumaczyła, czy obecny premier - Morawiecki? Ale on, nie znając treści rozmowy,
nie może ocenić, czy można z niej zdjąć klauzulę.
Cała sprawa dotyczy jeszcze granic
konstytucyjnego prawa do informacji o działaniach władzy. Jak dalece władza
powinna być transparentna? Co powinna móc ukrywać? Gdyby nie opór organizacji
watchdogowych, jeszcze w 2012 r. uchwalono by w Polsce przepis o tajemnicy
dyplomatycznej. I dziś rozmowa Tusk-Putin zapewne byłaby chroniona z automatu,
bez konieczności nadawania klauzuli, bo tamta definicja tajemnicy była
niezwykle pojemna. Ale zanim uznamy, że nieuchwalenie przepisu o tajemnicy
dyplomatycznej było błędem, warto dodać, że rząd Tuska chciał ją wprowadzić w
reakcji na protesty przeciwko kontrowersyjnej umowie handlowej ACTA, której
treść podczas negocjacji była trzymana w tajemnicy. Podobnie jak stanowiska państw.
Pod naciskiem opinii publicznej rząd Tuska ujawnił informacje o polskim
stanowisku. Ale zaraz przygotował przepis o „tajemnicy dyplomatycznej”, by w
przyszłości móc odmawiać.
Czy należy uchwalić
prawną definicję tajemnicy dyplomatycznej? Mamy już doświadczenie, że przepisy
o ochronie informacji niejawnych, podobnie jak wszelkie inne - np. o ochronie
danych osobowych - są nadużywane, bo władza ma tendencję do ukrywania czego
się da przed opinią publiczną. Gdyby doszła do tego jeszcze kolejna tajemnica -
byłby dodatkowy pretekst do ukrywania. Wydaje się, że bezpieczniej byłoby
przyznać tłumaczom taką samą ochronę jak dziennikarzom. A w przypadkach
szczególnych taką, jaka chroni dziennikarskie źródła informacji: tylko dla
wykrycia najpoważniejszych przestępstw.
A co z Magdaleną Fitas-Dukaczewską? Jeśli
uzna to za swój obowiązek, może - zwolniona przez sąd z tajemnicy - zastosować
obywatelskie nieposłuszeństwo i mimo to dochować tajemnicy, narażając się na
kolejne grzywny. Nie straci wtedy zawodowej wiarygodności, która dla tłumacza
rozmów dyplomatycznych jest kluczowa. Niektórzy podpowiadają, że przecież tłumacząc
na żywo setki i tysiące rozmów, po dziewięciu latach od zdarzenia można
zwyczajnie rozmowy nie pamiętać. A przynajmniej nie na tyle, by móc o tym
zeznać pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Ewa Siedlecka
PiS eksportowy
Szef polskiej
dyplomacji znowu dał wyraźnie do zrozumienia, że dla pisowskiego rządu -
podobnie jak dla prezydenta Dudy - Unia to wspólnota wyłącznie wyimaginowana.
Wypowiedź ministra Jacka Czaputowicza o
Donaldzie Tusku w sensie formalnym nawet nie jest błędna. Jest antypatyczna,
szkodliwa, niepotrzebna i głupia; a także jest dowodem zupełnego nierozumienia,
czym w istocie jest Unia Europejska. Przyjrzyjmy się jej jednak z bliska: „Nie
kwestionujemy legitymacji Donalda Tuska, nie uznajemy go jednak za
przedstawiciela Polski”. Oczywiście. Ale to wcale nie kwestia uznania lub
nieuznania przez rząd PiS. Każdy, kto ma jakie takie pojęcie o funkcjonowaniu
UE, wie, że przedstawicielem kraju członkowskiego w Radzie Europejskiej jest
szef rządu lub prezydent - zależy od zwyczaju i kompetencji urzędu.
Przedstawicielem Polski w RE jest premier Morawiecki
zakładam, że dla ministrów jego rządu to jest oczywistej nie
wymaga specjalnych deklaracji. Trudno, żeby Polskę reprezentował premier i były
premier, żaden kraj członkowski nie ma w Radzie dwóch przedstawicieli.
Z tego też powodu
zupełnie bez sensu jest dalsza część wypowiedzi Czaputowicza o tym, że Tusk
był rzekomo „reprezentantem Niemiec”. Nieważne, czy formalnym, czy
nieformalnym. Niemcy też mają w Radzie Europejskiej jedno miejsce, aktualnie
zajmuje je Angela Merkel. Przedstawicielka Niemiec w RE 9 marca 2017 r.
poparła Tuska, tak jak poparło go pozostałe 26 osób reprezentujących swoje
państwa. Nie analizowałam wówczas wszystkich wypowiedzi medialnych, ale
przypuszczam, że przed pamiętnym szczytem w Brukseli wielu polityków mówiło o
tym, że zagłosują za przedłużeniem mandatu Polakowi. To, że zrobiła to również
pani kanclerz, nie czyni z Tuska reprezentanta Niemiec, tylko polityka popieranego
przez wszystkich z wyjątkiem reprezentanta jego własnej ojczyzny!
Pamiętam za to, że
pomysł z Jackiem Saryuszem-Wolskim wywoływał jedynie wzruszenie ramion lub
uśmiech wskazujący, że to niezbyt udany dowcip. W głośnym wywiadzie dla
dziennika „Polska” minister Czaputowicz denerwuje się, że: „Po raz pierwszy
wybrano inną osobę z danego państwa, niż była wskazana przez rząd”. Chyba nie
trzeba przypominać szefowi MSZ, że w historii UE Donald Tusk jest dopiero drugą
osobą sprawującą wspomniany urząd, a rząd Belgii, kraju Hermana van Rompuya,
pierwszego w historii przewodniczącego Rady Europejskiej, zachowywał się
zdroworozsądkowo i konstruktywnie. Warto więc chyba podkreślić, że pierwszy
raz w dziejach Unii osoba ciesząca się zaufaniem wszystkich szefów państw i
rządów jest konsekwentnie bojkotowana i nękana przez instytucje własnego
kraju.
Zacytujmy dalej Czaputowicza: „Nie
przypominam też sobie, by to się kiedykolwiek zdarzyło w jakiejś organizacji
międzynarodowej”. Bo też Unia Europejska nie jest organizacją międzynarodową.
I choćby PiS zapierał się czterema kopytami, UE jest wspólnotą, w której
dzielimy się częścią suwerenności. Unia nie jest europejskim ONZ. W
organizacjach międzynarodowych członkowie zachowują pełną suwerenność swoich
państw. A w Unii niektórymi tematami zarządzamy wspólnie - jak na przykład
ochroną środowiska czy wspólnym rynkiem. Przewodniczący RE koordynuje zaś
prace przedstawicieli 28 rządów i robi to tym lepiej, im bardziej dba o całość,
a nie o partykularne interesy wyłącznie swojej ojczyzny.
Na tym też najlepiej korzysta jego kraj, bo trzeba pamiętać,
że silna, dobrze zarządzana wspólnota to korzyść dla każdego jej członka.
Tymczasem szef MSZ
znowu dał wyraźnie do zrozumienia, że dla pisowskiego rządu - tak jak i dla
obecnego prezydenta Polski - ta wspólnota jest wyimaginowana. Stąd też
przekonuje, że każdy musi reprezentować wyłącznie jeden kraj. Tuskowi przypisał
Niemcy. (Mnie zresztą również akolici PiS chętnie przypisują reprezentowanie
interesów niemieckich, więc dzięki ignorancji pana ministra znalazłam się w
doborowym towarzystwie samego przewodniczącego RE).
Ograniczona
zdolność rozumienia i uczenia się, niekompetencja, ale też brak zainteresowania
oraz chęci poznania innego człowieka, innego kraju, kultury czy innego
ugrupowania politycznego mocno utrudniają funkcjonowanie w tak wielonarodowej
wspólnocie, jaką jest Unia - z różnymi tożsamościami, z różną pamięcią
historyczną, wrażliwościami, potrzebami i potencjałem, nadziejami, ale i
lękami.
A spraw trzeba załatwiać mnóstwo, bo wspólnota składa się z
konkretnych osób, przedsiębiorstw, organizacji i stowarzyszeń, które w szybko
zmieniającym się świecie, przy gwałtownym rozwoju cyfryzacji i nowych
technologii, stoją przed realnymi wyzwaniami.
Wybory do Parlamentu Europejskiego już w
maju: osoby, które będą odpowiadać za prawo i przepisy dotyczące wszystkich
obywateli Unii, muszą być kompetentne, ale też chcieć i potrafić pełnić
powierzone im funkcje. Brzmi jak oczywista oczywistość, ale w praktyce różnie
to bywa. Mamy całkiem sporą grupę eurodeputowanych z Polski, którzy nie pracują
w komisjach, ale podpisują listy obecności, biorą diety, a potem wracają do
Warszawy, żeby zapełniać czas antenowy pisowskich mediów. Zdecydowanie lepiej
idzie im obrażanie innych niż zaznajamianie się z materią, nad którą toczą się
prace. Tu może zaznaczę delikatnie, że szef grupy europosłów PiS Ryszard
Legutko przez całą pięcioletnią kadencję nie splamił się odpowiedzialnością za
żaden akt prawny jako poseł sprawozdawca. Tak samo zresztą, jak jego partyjna
koleżanka Beata Gosiewska, ale i inni. Dla porównania przywołam, nie tak może
głośnego, szefa grupy europosłów PO-PSL Janusza Lewandowskiego: sześć razy był
posłem sprawozdawcą, w tym ostatnio w sprawie Wieloletnich ram finansowych na
lata 2021-27. Piszę to, bo ważne jest rozróżnienie między polityką a
politykierstwem.
Matteo Salvini,
który przez 11 lat był europosłem i perorował po skrajnie prawej stronie sali
plenarnej, również nigdy nie podpisał się jako sprawozdawca pod jakimkolwiek
dokumentem legislacyjnym. Może upraszczam, ale to właśnie konkretne świadectwo
na konstruktywne lub nie zaangażowanie w funkcjonowanie Unii. Dziś ku
Salviniemu ciąży Jarosław Kaczyński. Nie wierzę jednak, żeby z ich spotkania
wynikła współpraca, bo widzę, jak funkcjonują w PE kluby
populistyczno-narodowe. Interesy ich przedstawicieli są tak sprzeczne i
egoistyczne, że nie są w stanie w żadnej sprawie zbudować wspólnego frontu. A
jedyne, co ich łączy, to wola zniszczenia najlepszej konstrukcji politycznej,
jaką udało nam się zbudować w historii Europy. Mateusz Morawiecki w swoim
wywiadzie dla „Financial Times” nazywa to „potrzebą reorganizacji procedur i
instytucji” unijnych. Znamy reformy w wydaniu PiS. Powinny na nas działać jak
szczepionka chroniąca przed rozpowszechnianiem się choroby w UE. Uchronienie
Unii przed chaosem podobnym do tego, który wprowadza PiS w Polsce, to nasze
zadanie na najbliższe wybory.
Róża Thun
Tusk reprezentuje Niemcy? Patrzę na Czaputowicza i
smutny to widok
Jacek Czaputowicz to
doświadczony urzędnik z tytułem profesorskim, więc trzeba założyć, że rozumie,
co mówi, i świadomie fałszuje rzeczywistość, podmieniając słowa:
"kandydat" na "reprezentant" oraz "rząd" na
"Polskę". Ta podmiana słów zamieniła oczywistą prawdę w dość haniebne
kłamstwo.
W PRL Jacek Czaputowicz był dzielnym młodym człowiekiem. Szanowałem
go za to. W III RP był funkcjonariuszem bez dużego znaczenia, pracującym na
marginesie różnych obozów władzy. Żałowałem, że się marnuje. W Polsce PiS stał
się „eksperymentem”, który na posadzie życia ponosi porażki i w poszukiwaniu
ratunku coraz brzydziej się chwyta, marnując swój biograficzny kapitał. To
smutny widok.
Nie chodzi mi o to, że Czaputowicz uznał za stosowne
przypomnieć, iż Donald Tusk został prezydentem Rady Europejskiej, choć
kandydatem rządu PiS był Jacek Saryusz-Wolski. To dla Polski i Tuska jest powód
do dumy, bo pokazuje, że w międzynarodowej polityce jest Polak cieszący się tak
powszechnym respektem, że cała Europa jednomyślnie powierza mu najwyższy urząd,
nawet gdy rząd w Warszawie świruje, robiąc, co w jego mocy, by zablokować
zaszczytny wybór rodaka.
Polska do takich sytuacji przywykła. Podobną mobilizację
rząd w Warszawie ogłosił, by zablokować Nobla dla Wałęsy. Podobną panikę
wywołał w polskim rządzie wybór Karola Wojtyły. Warszawski rząd podobnie się
boczył, gdy Nobla dostał Miłosz, oraz irytował się, gdy Zbigniew Brzeziński
został doradcą Jimmiego Cartera do spraw bezpieczeństwa. W tym nurcie mieściły
się też lamenty „dobrej zmiany” po Oscarze dla „Idy”.
Nie ma nic nowego w tym, że warszawski rząd, który nie ma
poparcia większości obywateli we własnym kraju, irytuje się, widząc rosnącą za
granicą gwiazdę Polaka, który go nie wspiera. Tradycja polskiej małości jest
długa i nie zaskakuje.
Problem polega na tym, że minister Czaputowicz nie
ograniczył się do przypomnienia kompromitacji swego poprzednika, który skazał
się na groteskową porażkę 27:1. Mógł powiedzieć (prawdziwie), że Tusk nie był
kandydatem rządu. A powiedział (kłamliwie i obraźliwie), że nie jest
reprezentantem Polski. Różnica jest zasadnicza. Nie sądzę, by była przypadkowa.
Gdyby taki lapsus wyrwał się któremuś z PiS-owskich
troglodytów, nie byłoby o czym mówić. Ale Czaputowicz to doświadczony urzędnik
z tytułem profesorskim, więc trzeba założyć, że rozumie, co mówi, i świadomie
fałszuje rzeczywistość, podmieniając słowa: „kandydat” na „reprezentant” oraz
„rząd” na „Polskę”. Ta podmiana słów zamieniła oczywistą prawdę w dość haniebne
kłamstwo.
Tusk nie był „kandydatem rządu”. To oczywiste. Ale rząd to
nie Polska. Nie będąc reprezentantem rządu, były premier jest w Unii
Europejskiej oczywistym „reprezentantem Polski”. Tak jak w Kościele powszechnym
reprezentantem Polski był Jan Paweł II, w światowej literaturze Szymborska,
Miłosz i Conrad, w muzyce – Chopin, w nauce - Curie-Skłodowska itd. Bez względu
na to, co sądzili o urzędnikach rządzących w Warszawie i vice versa.
Jacek Czaputowicz doskonale wie, że „Polska” i „rząd” to nie
jest to samo, podobnie jak „kandydat” to nie „reprezentant”. Ale podmienia
słowa, by konflikt partyjny przedstawić jako konflikt tożsamości i by
politycznego rywala przedstawić jako obcego przeciwnika Polski. To jest
manipulacja nie tylko kłamliwa, ale też haniebna - nawiązująca do najgorszych
antydemokratycznych tradycji.
Bardzo mi przykro, że Jacek Czaputowicz aż do niej się
stoczył.
Jacek Żakowski
Kultura władzy
Przed wielkim finałem Paszportów POLITYKI
(to już 26, edycja) publikowaliśmy ostatnio sporo rankingów, zestawień i
podsumowań roku kulturalnego. Nasi dziennikarze i recenzenci uważają, że to był
w sumie bardzo dobry rok. Nie w każdej dziedzinie jednakowo, ale mieliśmy parę
spektakularnych międzynarodowych sukcesów, co jest jedną z miar jakości.
Nagroda Bookera dla Olgi Tokarczuk może wręcz uchodzić za „małego Nobla”,
zwłaszcza że „dużego” tym razem nie przyznano. Paweł Pawlikowski otrzymał Złotą
Palmę w Cannes za reżyserię „Zimnej wojny”, a sam film i grająca główną rolę
Joanna Kulig zebrali najważniejsze Europejskie Nagrody Filmowe, zwane, rzecz
jasna, „europejskimi Oscarami” - i nie bez szans ubiegają się o te
amerykańskie. Wiele udanych zagranicznych występów zanotowali tegoroczni
nominowani i laureaci Paszportów. Ale i na rynku krajowym mieliśmy wyjątkowe
zdarzenia kulturalne, może nawet kulturowe, jak choćby ponad pięciomilionowa,
rekordowa widownia filmu „Kler” Wojciecha Smarzowskiego czy platynowe płyty i
masowa publiczność trasy koncertowej Dawida Podsiadły, któremu udało się
przerwać tamy w podzielonej na nisze tzw. muzyce popularnej. Również polska
literatura popularna - tej zwykle nie nagradzamy Paszportami - z powodzeniem
konkurowała ze znanymi światowymi bestsellerami. I w ogóle byłoby dobrze,
gdyby nie było źle.
Źle jest niestety w
sferze polityki kulturalnej państwa, która, oczywiście, nie ma jednakowego
wpływu na wszystkie dziedziny sztuki i na samych twórców, ale tam, gdzie się
ujawnia, odgrywa rolę destrukcyjną. Nie chodzi o to, że przy władzy jest jakaś
inna niż poprzednio opcja polityczna, bo w ciągu ostatniego 30-lecia mieliśmy
całą kawalkadę opcji, polityk i ministrów kultury. To, co różni obecną ekipę od
wszystkich wcześniejszych, to programowe zakwestionowanie ciągłości polskiej
kultury, wprowadzenie w ten obszar pojęcia wroga, ale przede wszystkim zdefiniowanie
mecenatu państwa jako narzędzia władzy nad kulturą i artystami, także jako
narzędzia odwetu. Im bardziej jakaś sfera kultury jest, czy może być, zależna
od środków publicznych, tym bardziej brutalne ingerencje. Najwyraźniej to widać
w tej części ministerialnego władztwa, które nazywane jest „Dziedzictwem
Narodowym”, a dotyczy głównie, finansowanego przez państwo, muzealnictwa.
Opisywaliśmy skandaliczny tryb i skutki przejęcia Muzeum II Wojny Światowej w
Gdańsku, próbę odebrania środków Muzeum Polin, a przynajmniej stworzenia mu
„konkurencji” w postaci nowego Muzeum Getta Warszawskiego, reklamowanego przez
ministra kultury jako „muzeum miłości i braterstwa” narodów polskiego i
żydowskiego. W Muzeum Narodowym w Warszawie, w miejsce znakomitych dyrektorów
Agnieszki Morawińskiej i Piotra Rypsona, powołano właśnie nowego szefa, mówiąc
delikatnie, bez szczególnych kompetencji.
Piszemy w tym
numerze o wycofaniu państwowej dotacji dla internetowego Dwutygodnika,
popularnego serwisu poświęconego ambitnej kulturze; z braku finansowania zawieszone
zostają legendarne „Zeszyty Literackie”; ale już pojawia się nowy dotowany
kwartalnik literacki pod znamiennym tytułem „Napis”, co od razu przetłumaczono
jako „Na-PiS”. O wstrzymaniu publicznych subwencji dla innych wartościowych,
niskonakładowych i nie-po-linii czasopism (jak rocznik „Zagłada Żydów”) już
też pisaliśmy, podobnie jako próbach politycznego przejmowania teatrów. Tu
minister szykował się do większej ofensywy, zapowiadając, że po wyborach
samorządowych wiele teatrów „wkrótce zmieni właścicieli” - co, jednakowoż, po
wyborczej klęsce PiS w miastach, się nie udało. Za to Instytut Teatralny ma
dostać wkrótce nowego, pozakonkursowego, dyrektora; tworzy się Instytut Literatury
do wspierania „wartościowych pisarzy”, a tuż przed nowym rokiem MKiDN ogłosiło
zamiar połączenia sześciu zespołów filmowych o kilkudziesięcioletniej tradycji
w jeden państwowy ośrodek filmowy, już nazywany w branży polskim Mosfilmem. Na
szczęście te projekty mogą się nie sfinalizować, bo ministerstwo w miarę
operatywne jest głównie w sprawach kadrowych. Przypomnijmy choćby chaos i
nieudolność w realizacji rocznicowego programu „Niepodległa” czy innego
priorytetowego przedsięwzięcia: Instytutu (co za nazwa!) Solidarności i
Męstwa.
Likwidacja dobrze
działających instytucji kultury i powoływanie w to miejsce jakichś
politycznych efemeryd jest firmowym znakiem wicepremiera Piotra Glińskiego. To
dziwna postać, człowiek, który w ostatnich latach niebywale się zradykalizował
(co przypomnieli mu w bezprecedensowym oświadczeniu dawni koledzy z PAN),
nabrał arogancji, widocznej i w gestach, i coraz bardziej nonszalanckim
języku. Po części zapewne wynika to z faktu, że przez środowiska artystyczne
jest ignorowany, a przez publiczność parokrotnie został boleśnie wybuczany.
Mało jednak zrobił, żeby jakąś życzliwość twórców i odbiorców kultury sobie
zaskarbić. Teraz już za późno: zbyt wielu polskich uznanych artystów polski
minister kultury obraził lub ostentacyjnie zlekceważył. Towarzyszyła temu
stała pisowska mantra o wyobcowanych elitach, konieczności przywracania
równowagi i jakiegoś „podnoszenia poziomu polskości w Polsce”. W dziedzinie
kultury bardzo widać, jak to jest puste, głupie i nieskuteczne.
Władza nie ma dziś możliwości przejęcia
kontroli, a nawet wytyczania kierunków twórczości artystycznej. Dzięki internetowi
dostęp do odbiorców jest w zasadzie nieograniczony; istnieją niezależne źródła
finansowania - zbiórki publiczne, subskrypcje, fundacje, wreszcie - jak w
kinie - producenci prywatni i niezależni dystrybutorzy. Samorządy nadal mają w
swej gestii teatry, a także znakomicie w Polsce działające domy kultury i
biblioteki - prawdziwe lokalne centra kulturalne. Ale przede wszystkim nie da
się, nawet przy użyciu wszystkich pieniędzy publicznych, jakimi dysponuje
Ministerstwo Kultury, i wszystkich centralnych instytutów stworzyć „nowych
elit”, powołać nowego Smarzowskiego, Tokarczuk, Holland, Jandę, Twardocha. Już
trzy lata władze ostentacyjnie wspierają i finansują wybraną twórczość, a
„prawicowe arcydzieła” nie powstają i nie zachwycają. Żeby zachwycały, trzeba
by jakoś publiczność przymusić lub pozbawić ją wyboru. To już jednak nie w tej
kadencji Sejmu.
Paszporty POLITYKI
jak co roku pokazują, że polska kultura jest żywa, rozproszona, pluralistyczna,
niezależna, multimedialna. Przy innej władzy mogłaby mieć lepsze warunki
rozwoju i promocji. Szkoda, że nie ma. I tyle. Ale, w sumie, obejdzie się.
Jerzy Baczyński
Postawa Stojąca
Znajdź różnice
pomiędzy fragmentami dwóch artykułów.
Premier jest
normalnym facetem*
„Jest jak cyborg, nie do zdarcia - odpowiada
półżartem jeden z politycznych znajomych Mateusza Morawieckiego.
Dzień premiera zaczyna się wcześnie. Już od godz. 7 rano
wysyła pierwsze e-maile, ostatnie pisze i wysyła ok. godz. 1.30-2 w nocy
(...). Wystarcza mu jakieś pięć godzin snu.
Po dwóch dniach
spędzonych na spotkaniu Rady Europejskiej w Brukseli premier pojechał do Sejmu
na debatę nad złożonym przez Platformę wnioskiem o wotum nieufności. Do godziny
22.45 odpowiadał na zarzuty posłów opozycji. Podczas swojego wystąpienia - w
przeciwieństwie do Grzegorza Schetyny - mówił bez kartki.
Ostatni rok
pokazał, że Morawiecki nie zasypia gruszek w popiele. Wykonał niemałą pracę, by
przekonać do siebie partyjne doły, a także elektorat PiS, który cały czas z
tęsknotą wspomina Beatę Szydło. W kampanii samorządowej jeździł od powiatu do
powiatu, ściskał ręce, pozował do zdjęć, słuchał problemów i uczył się tego,
jak do ludzi mówić, żeby zechcieli słuchać.
(Jest bardzo wymagający - Pass.). Przyjście na
rozmowę nieprzygotowanym i liczenie na to, że jakoś się uda to przykryć dobrym
wrażeniem, to jak samobójstwo - opowiada jeden z naszych rozmówców. - On lubi
konkret. Dopytuje o każdy szczegół, chce znać jak najwięcej danych, porównań i
statystyk.
E-maile premier
często dyktuje, ma taką funkcję w telefonie i lubi z niej korzystać (...).
Wyniesiony z banku nawyk »e-mailowego zarządzania« to zmora ministrów - premier
potrafi słać ich dziesiątki, jeden po drugim, wchodząc w wielowątkowe dyskusje
i prowadząc w ten sposób rozmowy. Przy tej okazji ujawnia się jeszcze jedna
cecha. - Ma skłonność do mikrozarządzania, (...) lubi wszystko wiedzieć, wikła
się w rozstrzyganie jakichś nie zawsze istotnych sporów na niższym szczeblu.
Chętnie słucha innych i nie udaje, że wie wszystko najlepiej. - Potrafi
siedzieć na spotkaniu i przez 40 minut w ogóle się nie odzywać, bo ktoś
ciekawie mówi.
- Byłem z nim
kiedyś na kolacji, podczas której nagle, siedząc przy stole, wyciągnął notes i
zaczął coś notować, bo zainteresował go jakiś wątek rozmowy - opowiada znajomy.
O swoich ludzi
Morawiecki stara się dbać. Robił to, będąc w banku, robi i w Kancelarii
Premiera. Pamięta o ślubach, urodzinach, rocznicach. Jednemu ze swoich współpracowników
jeszcze w czasach bankowych kupił na święta strój Realu Madryt razem ze
wszystkimi klubowymi gadżetami, bo doszły go słuchy, że ten jest fanem i bardzo
chciałby taki zestaw mieć. Z kolei podczas ostatniej kampanii wyborczej
przejechał wraz z żoną pół Polski, by być na ślubie swojej asystentki.
Bliscy
współpracownicy denerwują się, gdy pytam ich o wizerunek premiera, bo uważają,
że to, jak jest postrzegany, ma się nijak do rzeczywistości. Wymieniają liczne
przykłady tego, jak angażuje się w pomoc ludziom: finansuje studia dzieci z
wielodzietnej rodziny, którą poznał, będąc na urlopie, opiekuje się ludźmi z
Solidarności Walczącej, którym różnie się poukładało w życiu, wspiera i
finansuje mnóstwo inicjatyw społecznych, jeździł porządkować cmentarz Orląt
Lwowskich, pomagał w pracach »na Łączce«. Podkreślają też, że jest normalnym
facetem, takim, który nie zbzikował od nadmiaru pieniędzy. Mówią, że nie nosi
ostentacyjnie drogich garniturów ani zegarków. Lubi placki ziemniaczane.
Proszę spojrzeć na to, co robiłem przez 25 lat, a będziecie
wiedzieć, że mój system nazywa się Polska”.
(Kamila Baranowska, „Morawiecki od
środka", „Do Rzeczy", 29 grudnia 2018 r.)
Premier nie jest mydłkiem*
„W saloniku przy dziobie starego tupolewa
siedzi premier Jarosław Kaczyński po kilkugodzinnej wizycie w Małopolsce.
Wizycie, którą najlepiej oddaje chyba stare określenie »gospodarska«, może
nawet »gierkowska«. (...) Stewardessa podaje ciepły posiłek. Jarosław
Kaczyński nie zdąży już go chyba zjeść, połknie tylko kilka kęsów (...). Jest
18.40. Dla premiera to mniej więcej środek dnia, który zakończy się dwie-trzy
godziny po północy...
(Na konferencji - Pass.) krótkie przemówienie,
ale wyraźny polityczny komunikat. I charakterystyczna reakcja sali: postawa
stojąca, gdy premier wchodzi, oklaski, absolutna cisza w czasie 10-minutowego
wystąpienia. Dająca się wyczuć, tu i na innych spotkaniach, świadomość spotkania
z politykiem, który jest w stanie narzucić innym swoją wolę. Który nie żartuj
e i wymaga posłuchu.
(...) Ciepłe
przyjęcie przez radnych tej miejscowości, która w styczniu tego roku otrzymała
prawa miejskie, wielki kosz lokalnych smakołyków i radosne gaworzenie z
babciami i wnukami wspólnie uprawiającymi sztuki plastyczne w miejscowym domu
kultury wyraźnie dobrze nastroiły premiera.
(Przegląd ministerstw) dobrze pokazuje, w jaki
sposób zamierza używać władzy - wchodząc w szczegóły, egzekwując zobowiązania,
popychając bezładną z natury administrację... Ręcznie, dzień po dniu, z silnym,
choć nie zawsze sensownym przekonaniem, iż odpowiedni człowiek plus wola
polityczna są kluczem do sukcesu.
(...) Wszędzie ten sam ton: Ja jestem
premierem, ja wytyczam kierunki, ja rządzę. Pouczam. - Chce być jak Nicolas
Sarkozy, kandydat prawicy francuskiej na prezydenta. Tak jak on zamierza być
przywódcą dającym poczucie, iż ogarnia całość spraw, wie, co robić i ma wolę
do przeprowadzenia zmian - ocenia Eryk Mistewicz, doradca wielu polskich
polityków. Zdaniem Mistewicza w tę strategię wpisana została pewna
niemedialność. - Chodzi o pokazanie, że nie jest mydłkiem sterowanym przez
doradców, że ma wizję...
(Kiedy wybierze się w kolejną podróż?). Może
da się przekonać? Panie krzyczące zza płotu w Wojnowie, że »jesteśmy z panem«
czy rzucone przez szefa rządu zdanie, iż »czasami podczas takich wizyt musi
udawać, że było sympatyczniej ale tu naprawdę tak było, mogą świadczyć o
możliwej zmianie stylu...
Na razie wróciła
codzienność. Herbata w ulubionej szklance. Narady z Gosiewskim i Błaszczakiem.
Mało efektowne, wręcz skryte w cieniu rządzenie”.
(Michat Karnowski, „Jarosław Kaczyński chce
być żelaznym kanclerzem IV RP”,
„Dziennik”, 19 stycznia 2007 r.).
*Tytuły - Pass.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz