sobota, 12 stycznia 2019

PiS myśli tylko i wyłącznie o utrzymaniu władzy. Ten cel chce osiągnąć za wszelką cenę,Tak, rozdzielmy Kościół od państwa,Rękę już posoliłem,Kwadratura tajemnicy,PiS eksportowy,Tusk reprezentuje Niemcy? Patrzę na Czaputowicza i smutny to widok,Kultura władzy i Postawa Stojąca



PiS myśli tylko i wyłącznie o utrzymaniu władzy. Ten cel chce osiągnąć za wszelką cenę

Źle się skończyło, a jeszcze gorzej się zaczęło. PiS wkroczył w rok wyborczy z garbem fatalnie uchwalanej, kontrowersyjnej, populistycznej ustawy o zablokowaniu podwyżek prądu, a sam początek roku to już polityczna katastrofa.

Pomysł zmian w ustawie o zapobieganiu przemocy w rodzinie i próba wmówienia ludziom, że jednorazowe pobicie to nie przestępstwo stawia partię władzy w konflikcie nie tylko z kobietami. PiS tak bardzo chcę pokazać świętość rodziny – przecież mieni się rzekomo najbardziej prorodzinnym rządem – że skłonny jest przymykać oczy i zamiatać pod dywan wszelkie patologie. Lepiej milczeć, lepiej nie mówić, żeby to źle nie wyglądało, nie psuło ładnego obrazka. Szef Niebieskiej Linii profesor Jerzy Mellibruda mówi wprost, że rząd w absolutnie żaden sposób nie pomaga ofiarom przemocy. Gdyby nie prywatne pieniądze telefon Niebieskiej Linii w ogóle by nie działał.

Obłuda w polityce jest zjawiskiem właściwie normalnym, ale w tym wypadku przekroczyła granice przyzwoitości. Braku wrażliwości na ludzkie cierpienie nie da się usprawiedliwić polityką. Rząd szybko zrozumiał, że przeszarżował, premier szybciutko wycofał projekt, wiceminister pracy wzięła na siebie odpowiedzialność za jego ujawnienie, ale nie zmienia to faktu, że projekt pokazał sposób myślenia władzy o przemocy w rodzinie. Rodzina ma być wspaniała, jakiekolwiek rysy, które się na tym obrazie pojawiają, nie służą rządowi. Znamy wiele przykładów ukrywania przed opinią publiczną wstydliwych faktów, byle tylko ocalić reputację instytucji. Tu chodzi jednak nie o reputację, ale o ofiary przemocy. Być może rząd, wycofując projekt, zrozumiał, że zrobił źle. Ale raczej kierował się politycznymi kalkulacjami – w roku wyborczym lepiej unikać otwierania kolejnych pól konfliktu.

W tym samym czasie wiceministrem cyfryzacji zostaje człowiek z dziwną przeszłością, z niewiadomymi kompetencjami, którego jedyną zaletą jest to, że być może przyciągnie do PiS środowiska skrajnie prawicowe i zablokuje powstanie nowej partii na prawo od Prawa i Sprawiedliwości. Ta polityczna kalkulacja stawia jednak rząd, premiera i cały obóz władzy w sytuacji nowego konfliktu. Już zareagowały środowiska żydowskie, zwracając uwagę na to, że były lider Młodzieży Wszechpolskiej w składzie rady ministrów stawia cały rząd w dwuznacznej sytuacji i podaje w wątpliwość deklarowaną dezaprobatę dla poglądów skrajnie nacjonalistycznych czy wręcz antysemickich.

Korzyść z powołania Adama Andruszkiewicza może się okazać iluzoryczna. Zamiast obłaskawiać i ośmielać środowiska nacjonalistów, należy z nimi walczyć.

A na koniec szef polskiej dyplomacji - ech, kiedyś ten tytuł brzmiał naprawdę dumnie, dziś należałoby raczej powiedzieć szef polskiej antydyplomacji – zaatakował przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska, uznając go za reprezentanta Niemiec. Właściwie nie wiadomo, co poeta dyplomacji i człowiek eksperyment miał na myśli. Wiadomo natomiast, że okazywanie tak jawnej pogardy Polakowi na jednym z najważniejszych stanowisk w Europie świadczy nie tylko o rządzie, ale też o państwie jak najgorzej. Może pan minister chciał się przypodobać swoim zwierzchnikom, co oczywiście jego wypowiedzi nie usprawiedliwia. Jest haniebna i kropka.

Choćby te trzy wydarzenia (żeby nie wspominać o domowych kłopotach syna prominentnego europosła) pokazują jaskrawo, że PiS myśli tylko i wyłącznie o utrzymaniu władzy. Za wszelką cenę. Za cenę cierpienia ofiar przemocy i całkowitego upadku międzynarodowej wiarygodności Polski. Nic nie jest ważne, gdy można stracić władzę. Ani państwo, ani ludzie.
Katarzyna Kolenda-Zalewska

Tak, rozdzielmy Kościół od państwa

Odpis podatkowy wiernych zamiast Funduszu Kościelnego, finansowanie pensji katechetów w szkołach publicznych ze składek rodziców, ale bezpłatne wynajmowanie sal jako pomoc państwa - tak powinno wyglądać rozdzielenie Kościoła od państwa. I nie chodzi o żadną antyklerykalną krucjatę, ale o równe traktowanie osób o różnym światopoglądzie, w tym ateistów.

Nie mam złudzeń, że sprawa świeckości państwa będzie nabierać wagi. Dostrzegła to liderka Inicjatywy Polska Barbara Nowacka, ogłaszając w niedzielę projekt w tej sprawie. Dużo mówiła m.in. o kosztach nauczania religii w szkole. Na pensje ok. 30 tys. katechetów państwo wydaje rocznie ok. 1,4 mld zł. To niebagatelna suma, jeśli wziąć pod uwagę to, że wszystkich etatów nauczycielskich jest ok. 700 tys.

W Polsce z Kościoła katolickiego co roku odpływają wierni, coraz mniej ludzi uczestniczy w mszach. Ubywa osób deklarujących się jako wierzące. W szkołach coraz mniej uczniów chce chodzić na lekcje religii. Sam mam dwoje dzieci. Młodsze właśnie wypisało się z zajęć, jak zresztą większość klasy w podstawówce. Tu swoje dołożyła deformą szefowa MEN Anna Zalewska, bo w przeładowanym programie ósmych klas dzieci rezygnują z religii także dlatego, że są przemęczone.

Nie wiem, jak wygląda to w mniejszych miejscowościach, ale w miastach to powszechna praktyka. A poutykana pomiędzy innymi przedmiotami religia - w sumie w trakcie nauki jest jej więcej niż choćby historii - demoluje siatkę godzin i powoduje dziury, podczas których dzieci nie mają co robić.

Czas na zmiany

Dlatego uważam, że trzeba przygotować się na radykalne zmiany. Po pierwsze, religia powinna się odbywać wyłącznie na ostatnich lekcjach. Po drugie, w salach szkolnych finansowanych przez państwo. Po trzecie, katecheci powinni być opłacani ze składek rodziców, których dzieci w lekcjach uczestniczą. W skrajnych przypadkach, gdy rodziców na to nie stać, powinien na to łożyć sam Kościół. Po czwarte, katecheci powinni być wyłączeni z rad pedagogicznych publicznych szkół. Po piąte wreszcie, religia nie powinna wpływać na odwoływanie zajęć w publicznych szkołach. A tak często się dzieje choćby w trakcie rekolekcji.

Do tego dochodzi jeszcze Fundusz Kościelny, który powstał w 1950 r. jako rekompensata za odebrane Kościołom mienie. Po upadku komunizmu ten dług już został spłacony, a Kościoły - głównie katolicki - odzyskały ogromny majątek. Czas więc i na koniec funduszu, który od 2012 do 2017 r. urósł z ok. 100 mln do 159 mln zł. Finansowane z niego są przede wszystkim składki emerytalne i zdrowotne duchownych oraz konserwacja i remonty obiektów sakralnych (choć to akurat margines, w 2017 r. jakieś 15 mln zł).

Trzeba wrócić do pomysłu z czasów koalicji PO-PSL i zastąpić fundusz odpisami podatkowymi wiernych. Kilka lat temu po długich negocjacjach rząd i Episkopat wynegocjowały kompromis – miało to być 0,5 proc. podatku PIT. Przez pierwsze lata budżet państwa miał też rekompensować Kościołom straty, gdyby wpływy z odpisu były niższe niż z funduszu. Ostatecznie pomysł upadł, a PiS zaraz po wyborach w 2015 r. zapowiedział, że nie zgodzi się na żadne zmiany w sprawie finansowania Kościoła.

Te zmiany i tak nadejdą, bo PiS nie będzie rządził wiecznie. I lepiej już zacząć się na nie przygotowywać.
Roman Imielski

Rękę już posoliłem

Pan Mietek ma 52 lata, żonę i trzech synów. Mieszkają pod Suwałkami, oboje pracu­ją. Lubię z nim pogadać, on ze mną zresztą też. - Wie pan, panie Stasiu, że ja chodzę do kościoła... - Niech się pan nie przejmuje, może panu przejdzie - starałem się podtrzymać go na duchu. - Synom już przeszło. A mi w kościele najbar­dziej księża przeszkadzają - wyznał. Pocieszyłem go, że jesz­cze bardziej przeszkadzają Panu Bogu. Zaśmiał się: - I pan, niewierzący, to mówi? - Ależ panie Mietku, ja w pewnym sensie jestem wierzący, tylko... Czy pan uważa, że Bóg jest wszechmogący? - Absolutnie tak. - No właśnie, więc gdy stworzył świat, to się połapał, że zagniótł ciasto z zakalcem. Wtedy siłą swej wszechmocy przestał istnieć. Tak chciał.
   Pan Mietek patrzył na mnie dłuższą chwilę i nagle po­wiedział: - Panie Stasiu, chyba coraz więcej osób zaczyna w ten sposób myśleć. Poszliśmy z żoną na niedzielną sumę. Jeszcze dziesięć lat temu tłum był taki, że się zdarzało na dworze stać. A teraz w ławce się rozsiadłem jak Batory pod Pskowem. Żona na osobnej też tylko z mamą siedziała. Cicha taca brzęczała chwilami niczym stado świerszczy.
   Widziałem, że pan Mietek czuje się lekko zagubio­ny, i wcale mu się nie dziwiłem. W uszach od świąt wciąż słyszę werble biskupich żądań, by Polska sta­ła się tą z marzeń Kościoła. Wędzoną w kadzidlanym dymie zakazów i pouczeń, jak żyć bez grzechu tak jak oni. Bruksela rękę na nas podnosi, suwerenność wy­miaru sprawiedliwości podważa i „miękkim totalitary­zmem” dusi katolików. A przecież „bez Dekalogu i po­szanowania praw każdego człowieka od chwili poczęcia do naturalnej śmierci nie będzie sprawiedliwej ani w pełni wolnej Polski” (abp Jędraszewski). Wolałbym zjeść wła­sną rękę, niż doczekać Polski, jaka majaczy się hierar­chom. Tym czarodziejom szczęścia wiekuistego, których
wrogowie „stawiają pod pręgierzem oskarżeń, zarzutów, pomówień, często na wyrost, na oślep, dla medialnego efektu” (abp Głódź). Dosyć! Rękę już posoliłem.
   O odpiłowanie Kościoła od państwa oficjalnie upo­mniała się Barbara Nowacka. Na razie drewnianymi piła­mi katechetów traktowane są dzieci, już od przedszkola. Nieobowiązkowo, ale w końcu presja środowiska i to, co się nazywa święty spokój, też się liczą. Czy inicjatywę wesprze największa partia opozycyjna? O tak, chętnie, trzeba tylko - powiedział szef Klubu PO - wypracować kompromis. Jaki? No na przykład: pensję i ZUS katechetów są opłacane z budżetu, ale przejazdy tramwajowe nauczycieli religii finansuje Kościół. Tam, gdzie nie ma tramwajów, Kościół nic nie finansuje, bo musi być uczciwy.

Uczciwość, jakie to piękne słowo. 68 tys. zł „kilometrówki” wziął poseł Andruszkiewicz, choć nie ma prawa jazdy ani samochodu. Wszechpolak, wróg uchodźców i LGBT, wielbiciel Orbana, przyjaciel Kornela Morawieckiego. Trudno znaleźć lepsze rekomendacje na wicemini­stra w rządzie PiS. Tym awansem na koniec 2018 r. mogła pochwalić się Polska przed światem. Od kilku dni mamy 2019 i jest tak pięknie, że aż mdli. Minister Czaputowicz był łaskaw nazwać Donalda Tuska reprezentantem Nie­miec, a nie Polski w UE. Sprawa KNF przysycha, tylko pre­zes NBP odwrotnie - rozkwita za sprawą swoich współpra­cownic z pensjami wyższymi niż prezydent Macron. Szef gabinetu premiera Suski śni o 307 posłach PiS po wybo­rach i zmianie konstytucji. Kinematografię z czasów PRL zapowiada wicepremier Gliński. A zaczęło się w 2015 r. - od naprawy światowej sławy 200-letniej stadniny koni w Janowie Podlaskim, która dziś kończy się katastrofą.
Stanisław Tym

Kwadratura tajemnicy

Prokuratura odroczyła przesłuchanie tłumaczki rozmów premiera Tuska z ówczesnym premierem Putinem na miejscu katastrofy smoleńskiej, do czasu, aż sąd rozpatrzy jej odwołanie.

Sąd będzie miał niełatwe zadanie. Prawo słabo chroni tajemnicę tłumacza, a rozmowa dwóch polityków, nawet najwyższej rangi, nie jest chroniona tajemnicą z mocy prawa. W Polsce nie istnieje prawna ochrona tajemnicy dyplomatycznej. Sąd nie będzie się też mógł podeprzeć orzecznictwem, bo sprawa jest precedensowa. Nigdy dotąd nie zdarzyło się, by próbowano wymuszać na tłumaczu zeznania o treści rozmów dyplomatycznych w cztery oczy. Chodzi o ustalenie, czy Donald Tusk dopuścił się zdrady dyplomatycznej, godząc się na śledztwo w trybie konwencji chicagowskiej, czyli prowadzone przez kraj, w którym miała miejsce katastrofa. To, jakie prawo powinno być zastosowane, jest do dziś kwestią sporną, ale prokuratura ma nadzieję udowodnić, że Tusk zmówił się z Putinem, na miejscu katastrofy, nad dymiącym wrakiem samolotu. Że celowo działał na szkodę Polski. Prokuratura jest całkowicie podporządkowana rządowi, a więc można przypuszczać, że śledztwo ma prowadzić do kompromitacji politycznego przeciwnika.
   Siedmiu byłych prezydentowi premierów, których rozmowy tłumaczyła wezwana przez prokuraturę Magdalena Fitas-Dukaczewska, podpisało list protestacyjny. Ostrzegają, że złamanie obyczaju poszanowania tajemnicy „narazi polską dyplomację na utratę wiarygodności w przyszłych kontaktach zagranicznych”.

Obok wątku politycznego nie mniej ważny jest prawny. Czy i z jaką tajemnicą mamy do czynienia? Na pewno z tajemnicą tłumacza. Kodeks Tłumacza Przysięgłego zobowiązuje go „do zachowania tajemnicy zawodowej, którą objęte są wszelkie informacje uzyskane w związku z tłumaczeniem”. Ale Kodeks postępowania karnego pozwala łatwo tę tajemnicę uchylić: może to zrobić prokurator (przysługuje zażalenie do sądu) i nie musi wcale udowadniać - jak w przypadku dziennikarzy, lekarzy czy adwokatów - że przemawia za tym interes wymiaru sprawiedliwości. Ani że informacji nie można pozyskać inaczej. Mamy lukę w prawie: ustawodawca nie pomyślał, że ktoś kiedyś wpadnie na pomysł zdobywania informacji o rozmowach dyplomatycznych za pomocą prokuratury.
   Pełnomocnik Magdaleny Fitas-Dukaczewskiej adwokat Mikołaj Pietrzak powiedział dziennikarzom, że prokuratura wydała postanowienie o zwolnieniu jej z tajemnicy o klauzuli poufne i zastrzeżone, ale nie tajne i ściśle tajne. Tyle że rozmowa polityków - nawet szefów państw - w cztery oczy nie jest z mocy prawa objęta jakąkolwiek klauzulą. Żeby była tajna, trzeba by ją objąć klauzulą tajności indywidualnie. Tylko jak? Fizycznie stempla „tajne” nie można na niej postawić. Można było co najwyżej odnotować fakt odbycia tej rozmowy i stwierdzić, że nadaje się samej rozmowie i informacjom ojej przebiegu klauzulę tajności. Nie wiemy, czy tak się stało. Jeśli nie, to sąd musiałby sam ocenić, czy to, co podczas rozmowy mówiono, odpowiada definicji tajemnicy, i którego stopnia. A w tym celu przesłuchać tłumaczkę. Z przesłuchania sporządzić protokół i go oklauzulować. Tyle że prokurator będzie miał dostęp do tego dokumentu, nawet jeśli sąd tajemnicy nie uchyli. Choć nie będzie go mógł wykorzystać jako dowodu, to jednak poufność rozmowy zostanie złamana.
   Jeśli natomiast okazałoby się, że informacji o rozmowie nadano klauzulę tajności, to pytanie, kto miałby ją teraz zdjąć z tłumaczki? Premier Tusk, którego rozmowę tłumaczyła, czy obecny premier - Morawiecki? Ale on, nie znając treści rozmowy, nie może ocenić, czy można z niej zdjąć klauzulę.

Cała sprawa dotyczy jeszcze granic konstytucyjnego prawa do informacji o działaniach władzy. Jak dalece władza powinna być transparentna? Co powinna móc ukrywać? Gdyby nie opór organizacji watchdogowych, jeszcze w 2012 r. uchwalono by w Polsce przepis o tajemnicy dyplomatycznej. I dziś rozmowa Tusk-Putin zapewne byłaby chroniona z automatu, bez konieczności nadawania klauzuli, bo tamta definicja tajemnicy była niezwykle pojemna. Ale zanim uznamy, że nieuchwalenie przepisu o tajemnicy dyplomatycznej było błędem, warto dodać, że rząd Tuska chciał ją wprowadzić w reakcji na protesty przeciwko kontrowersyjnej umowie handlowej ACTA, której treść podczas negocjacji była trzymana w tajemnicy. Podobnie jak stanowiska państw. Pod naciskiem opinii publicznej rząd Tuska ujawnił informacje o polskim stanowisku. Ale zaraz przygotował przepis o „tajemnicy dyplomatycznej”, by w przyszłości móc odmawiać.
   Czy należy uchwalić prawną definicję tajemnicy dyplomatycz­nej? Mamy już doświadczenie, że przepisy o ochronie informacji niejawnych, podobnie jak wszelkie inne - np. o ochronie danych osobowych - są nadużywane, bo władza ma tendencję do ukry­wania czego się da przed opinią publiczną. Gdyby doszła do tego jeszcze kolejna tajemnica - byłby dodatkowy pretekst do ukrywa­nia. Wydaje się, że bezpieczniej byłoby przyznać tłumaczom taką samą ochronę jak dziennikarzom. A w przypadkach szczególnych taką, jaka chroni dziennikarskie źródła informacji: tylko dla wykry­cia najpoważniejszych przestępstw.

A co z Magdaleną Fitas-Dukaczewską? Jeśli uzna to za swój obo­wiązek, może - zwolniona przez sąd z tajemnicy - zastosować obywatelskie nieposłuszeństwo i mimo to dochować tajemnicy, narażając się na kolejne grzywny. Nie straci wtedy zawodowej wiarygodności, która dla tłumacza rozmów dyplomatycznych jest kluczowa. Niektórzy podpowiadają, że przecież tłumacząc na żywo setki i tysiące rozmów, po dziewięciu latach od zdarzenia można zwyczajnie rozmowy nie pamiętać. A przynajmniej nie na tyle, by móc o tym zeznać pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Ewa Siedlecka

PiS eksportowy

Szef polskiej dyplomacji znowu dał wyraźnie do zrozumienia, że dla pisowskiego rządu - podobnie jak dla prezydenta Dudy - Unia to wspólnota wyłącznie wyimaginowana.

Wypowiedź ministra Jacka Czaputowicza o Donaldzie Tusku w sensie formalnym nawet nie jest błędna. Jest antypa­tyczna, szkodliwa, niepotrzebna i głupia; a także jest dowodem zupełnego nierozumienia, czym w istocie jest Unia Europejska. Przyjrzyjmy się jej jednak z bliska: „Nie kwestionujemy legitymacji Donalda Tuska, nie uznajemy go jednak za przedstawiciela Polski”. Oczywiście. Ale to wcale nie kwestia uznania lub nieuznania przez rząd PiS. Każdy, kto ma jakie takie pojęcie o funkcjonowaniu UE, wie, że przedstawicielem kraju członkowskiego w Radzie Europej­skiej jest szef rządu lub prezydent - zależy od zwyczaju i kompeten­cji urzędu. Przedstawicielem Polski w RE jest premier Morawiecki
zakładam, że dla ministrów jego rządu to jest oczywistej nie wymaga specjalnych deklaracji. Trudno, żeby Polskę reprezentował premier i były premier, żaden kraj członkowski nie ma w Radzie dwóch przedstawicieli.
   Z tego też powodu zupełnie bez sensu jest dalsza część wypo­wiedzi Czaputowicza o tym, że Tusk był rzekomo „reprezentantem Niemiec”. Nieważne, czy formalnym, czy nieformalnym. Niemcy też mają w Radzie Europejskiej jedno miejsce, aktualnie zajmuje je An­gela Merkel. Przedstawicielka Niemiec w RE 9 marca 2017 r. poparła Tuska, tak jak poparło go pozostałe 26 osób reprezentujących swoje państwa. Nie analizowałam wówczas wszystkich wypowiedzi me­dialnych, ale przypuszczam, że przed pamiętnym szczytem w Bruk­seli wielu polityków mówiło o tym, że zagłosują za przedłużeniem mandatu Polakowi. To, że zrobiła to również pani kanclerz, nie czyni z Tuska reprezentanta Niemiec, tylko polityka popieranego przez wszystkich z wyjątkiem reprezentanta jego własnej ojczyzny!
   Pamiętam za to, że pomysł z Jackiem Saryuszem-Wolskim wywoływał jedynie wzruszenie ramion lub uśmiech wskazujący, że to niezbyt udany dowcip. W głośnym wywiadzie dla dziennika „Polska” minister Czaputowicz denerwuje się, że: „Po raz pierwszy wybrano inną osobę z danego państwa, niż była wskazana przez rząd”. Chyba nie trzeba przypominać szefowi MSZ, że w historii UE Donald Tusk jest dopiero drugą osobą sprawującą wspomniany urząd, a rząd Belgii, kraju Hermana van Rompuya, pierwszego w historii przewodniczącego Rady Europejskiej, zachowywał się zdroworozsądkowo i konstruktywnie. Warto więc chyba podkre­ślić, że pierwszy raz w dziejach Unii osoba ciesząca się zaufaniem wszystkich szefów państw i rządów jest konsekwentnie bojkotowa­na i nękana przez instytucje własnego kraju.

Zacytujmy dalej Czaputowicza: „Nie przypominam też sobie, by to się kiedykolwiek zdarzyło w jakiejś organizacji między­narodowej”. Bo też Unia Europejska nie jest organizacją między­narodową. I choćby PiS zapierał się czterema kopytami, UE jest wspólnotą, w której dzielimy się częścią suwerenności. Unia nie jest europejskim ONZ. W organizacjach międzynarodowych członkowie zachowują pełną suwerenność swoich państw. A w Unii niektórymi tematami zarządzamy wspólnie - jak na przykład ochroną środo­wiska czy wspólnym rynkiem. Przewodniczący RE koordynuje zaś prace przedstawicieli 28 rządów i robi to tym lepiej, im bardziej dba o całość, a nie o partykularne interesy wyłącznie swojej ojczyzny.
Na tym też najlepiej korzysta jego kraj, bo trzeba pamiętać, że silna, dobrze zarządzana wspólnota to korzyść dla każdego jej członka.
   Tymczasem szef MSZ znowu dał wyraźnie do zrozumienia, że dla pisowskiego rządu - tak jak i dla obecnego prezydenta Polski - ta wspólnota jest wyimaginowana. Stąd też przekonuje, że każdy musi reprezentować wyłącznie jeden kraj. Tuskowi przypisał Niemcy. (Mnie zresztą również akolici PiS chętnie przypisują reprezentowanie interesów niemieckich, więc dzięki ignorancji pana ministra znalazłam się w doborowym towarzystwie samego przewodniczącego RE).
   Ograniczona zdolność rozumienia i uczenia się, niekompetencja, ale też brak zainteresowania oraz chęci poznania innego człowieka, innego kraju, kultury czy innego ugrupowania politycznego mocno utrudniają funkcjonowanie w tak wielonarodowej wspólnocie, jaką jest Unia - z różnymi tożsamościami, z różną pamięcią historyczną, wrażliwościami, potrzebami i potencjałem, nadziejami, ale i lękami.
A spraw trzeba załatwiać mnóstwo, bo wspólnota składa się z kon­kretnych osób, przedsiębiorstw, organizacji i stowarzyszeń, które w szybko zmieniającym się świecie, przy gwałtownym rozwoju cyfryzacji i nowych technologii, stoją przed realnymi wyzwaniami.

Wybory do Parlamentu Europejskiego już w maju: osoby, które będą odpowiadać za prawo i przepisy dotyczące wszystkich obywateli Unii, muszą być kompetentne, ale też chcieć i potrafić pełnić powierzone im funkcje. Brzmi jak oczywista oczywistość, ale w praktyce różnie to bywa. Mamy całkiem sporą grupę eurodeputowanych z Polski, którzy nie pracują w komisjach, ale podpisują listy obecności, biorą diety, a potem wracają do Warszawy, żeby zapełniać czas antenowy pisowskich mediów. Zdecydowanie le­piej idzie im obrażanie innych niż zaznajamianie się z materią, nad którą toczą się prace. Tu może zaznaczę delikatnie, że szef grupy europosłów PiS Ryszard Legutko przez całą pięcioletnią kadencję nie splamił się odpowiedzialnością za żaden akt prawny jako poseł sprawozdawca. Tak samo zresztą, jak jego partyjna koleżanka Beata Gosiewska, ale i inni. Dla porównania przywołam, nie tak może gło­śnego, szefa grupy europosłów PO-PSL Janusza Lewandowskiego: sześć razy był posłem sprawozdawcą, w tym ostatnio w sprawie Wieloletnich ram finansowych na lata 2021-27. Piszę to, bo ważne jest rozróżnienie między polityką a politykierstwem.
   Matteo Salvini, który przez 11 lat był europosłem i perorował po skrajnie prawej stronie sali plenarnej, również nigdy nie podpisał się jako sprawozdawca pod jakimkolwiek dokumentem legisla­cyjnym. Może upraszczam, ale to właśnie konkretne świadectwo na konstruktywne lub nie zaangażowanie w funkcjonowanie Unii. Dziś ku Salviniemu ciąży Jarosław Kaczyński. Nie wierzę jednak, żeby z ich spotkania wynikła współpraca, bo widzę, jak funkcjonują w PE kluby populistyczno-narodowe. Interesy ich przedstawicieli są tak sprzeczne i egoistyczne, że nie są w stanie w żadnej sprawie zbudo­wać wspólnego frontu. A jedyne, co ich łączy, to wola zniszczenia najlepszej konstrukcji politycznej, jaką udało nam się zbudować w historii Europy. Mateusz Morawiecki w swoim wywiadzie dla „Financial Times” nazywa to „potrzebą reorganizacji procedur i instytu­cji” unijnych. Znamy reformy w wydaniu PiS. Powinny na nas działać jak szczepionka chroniąca przed rozpowszechnianiem się choroby w UE. Uchronienie Unii przed chaosem podobnym do tego, który wprowadza PiS w Polsce, to nasze zadanie na najbliższe wybory.
Róża Thun

Tusk reprezentuje Niemcy? Patrzę na Czaputowicza i smutny to widok

Jacek Czaputowicz to doświadczony urzędnik z tytułem profesorskim, więc trzeba założyć, że rozumie, co mówi, i świadomie fałszuje rzeczywistość, podmieniając słowa: "kandydat" na "reprezentant" oraz "rząd" na "Polskę". Ta podmiana słów zamieniła oczywistą prawdę w dość haniebne kłamstwo.

W PRL Jacek Czaputowicz był dzielnym młodym człowiekiem. Szanowałem go za to. W III RP był funkcjonariuszem bez dużego znaczenia, pracującym na marginesie różnych obozów władzy. Żałowałem, że się marnuje. W Polsce PiS stał się „eksperymentem”, który na posadzie życia ponosi porażki i w poszukiwaniu ratunku coraz brzydziej się chwyta, marnując swój biograficzny kapitał. To smutny widok.

Nie chodzi mi o to, że Czaputowicz uznał za stosowne przypomnieć, iż Donald Tusk został prezydentem Rady Europejskiej, choć kandydatem rządu PiS był Jacek Saryusz-Wolski. To dla Polski i Tuska jest powód do dumy, bo pokazuje, że w międzynarodowej polityce jest Polak cieszący się tak powszechnym respektem, że cała Europa jednomyślnie powierza mu najwyższy urząd, nawet gdy rząd w Warszawie świruje, robiąc, co w jego mocy, by zablokować zaszczytny wybór rodaka.

Polska do takich sytuacji przywykła. Podobną mobilizację rząd w Warszawie ogłosił, by zablokować Nobla dla Wałęsy. Podobną panikę wywołał w polskim rządzie wybór Karola Wojtyły. Warszawski rząd podobnie się boczył, gdy Nobla dostał Miłosz, oraz irytował się, gdy Zbigniew Brzeziński został doradcą Jimmiego Cartera do spraw bezpieczeństwa. W tym nurcie mieściły się też lamenty „dobrej zmiany” po Oscarze dla „Idy”.

Nie ma nic nowego w tym, że warszawski rząd, który nie ma poparcia większości obywateli we własnym kraju, irytuje się, widząc rosnącą za granicą gwiazdę Polaka, który go nie wspiera. Tradycja polskiej małości jest długa i nie zaskakuje.

Problem polega na tym, że minister Czaputowicz nie ograniczył się do przypomnienia kompromitacji swego poprzednika, który skazał się na groteskową porażkę 27:1. Mógł powiedzieć (prawdziwie), że Tusk nie był kandydatem rządu. A powiedział (kłamliwie i obraźliwie), że nie jest reprezentantem Polski. Różnica jest zasadnicza. Nie sądzę, by była przypadkowa.

Gdyby taki lapsus wyrwał się któremuś z PiS-owskich troglodytów, nie byłoby o czym mówić. Ale Czaputowicz to doświadczony urzędnik z tytułem profesorskim, więc trzeba założyć, że rozumie, co mówi, i świadomie fałszuje rzeczywistość, podmieniając słowa: „kandydat” na „reprezentant” oraz „rząd” na „Polskę”. Ta podmiana słów zamieniła oczywistą prawdę w dość haniebne kłamstwo.

Tusk nie był „kandydatem rządu”. To oczywiste. Ale rząd to nie Polska. Nie będąc reprezentantem rządu, były premier jest w Unii Europejskiej oczywistym „reprezentantem Polski”. Tak jak w Kościele powszechnym reprezentantem Polski był Jan Paweł II, w światowej literaturze Szymborska, Miłosz i Conrad, w muzyce – Chopin, w nauce - Curie-Skłodowska itd. Bez względu na to, co sądzili o urzędnikach rządzących w Warszawie i vice versa.

Jacek Czaputowicz doskonale wie, że „Polska” i „rząd” to nie jest to samo, podobnie jak „kandydat” to nie „reprezentant”. Ale podmienia słowa, by konflikt partyjny przedstawić jako konflikt tożsamości i by politycznego rywala przedstawić jako obcego przeciwnika Polski. To jest manipulacja nie tylko kłamliwa, ale też haniebna - nawiązująca do najgorszych antydemokratycznych tradycji.

Bardzo mi przykro, że Jacek Czaputowicz aż do niej się stoczył.
Jacek Żakowski

Kultura władzy

Przed wielkim finałem Paszportów POLITYKI (to już 26, edycja) publikowaliśmy ostatnio sporo rankingów, zestawień i podsumowań roku kulturalnego. Nasi dziennikarze i recenzenci uważają, że to był w sumie bardzo dobry rok. Nie w każdej dziedzinie jednakowo, ale mieli­śmy parę spektakularnych międzynarodowych sukcesów, co jest jedną z miar jakości. Nagroda Bookera dla Olgi Tokarczuk może wręcz uchodzić za „małego Nobla”, zwłaszcza że „dużego” tym razem nie przyznano. Paweł Pawlikowski otrzymał Złotą Palmę w Cannes za reżyserię „Zimnej wojny”, a sam film i grająca główną rolę Joanna Kulig zebrali najważniejsze Europejskie Nagrody Filmowe, zwane, rzecz jasna, „europejskimi Oscarami” - i nie bez szans ubiegają się o te amerykańskie. Wiele udanych zagranicz­nych występów zanotowali tegoroczni nominowani i laureaci Paszportów. Ale i na rynku krajowym mieliśmy wyjątkowe zdarzenia kulturalne, może nawet kulturowe, jak choćby ponad pięciomilionowa, rekordowa widownia filmu „Kler” Wojciecha Smarzowskiego czy platynowe płyty i masowa publiczność trasy koncertowej Dawida Podsiadły, któremu udało się przerwać tamy w podzielonej na nisze tzw. muzyce popularnej. Również polska literatura popularna - tej zwykle nie nagradzamy Paszportami - z powodzeniem konkurowała ze znanymi światowymi bestselle­rami. I w ogóle byłoby dobrze, gdyby nie było źle.
   Źle jest niestety w sferze polityki kulturalnej państwa, która, oczywiście, nie ma jednakowego wpływu na wszystkie dziedziny sztuki i na samych twórców, ale tam, gdzie się ujawnia, odgrywa rolę destrukcyjną. Nie chodzi o to, że przy władzy jest jakaś inna niż poprzednio opcja polityczna, bo w ciągu ostatniego 30-lecia mieliśmy całą kawalkadę opcji, polityk i ministrów kultury. To, co różni obecną ekipę od wszystkich wcześniejszych, to progra­mowe zakwestionowanie ciągłości polskiej kultury, wprowa­dzenie w ten obszar pojęcia wroga, ale przede wszystkim zdefi­niowanie mecenatu państwa jako narzędzia władzy nad kulturą i artystami, także jako narzędzia odwetu. Im bardziej jakaś sfera kultury jest, czy może być, zależna od środków publicznych, tym bardziej brutalne ingerencje. Najwyraźniej to widać w tej części ministerialnego władztwa, które nazywane jest „Dziedzictwem Narodowym”, a dotyczy głównie, finansowanego przez państwo, muzealnictwa. Opisywaliśmy skandaliczny tryb i skutki przejęcia Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, próbę odebrania środ­ków Muzeum Polin, a przynajmniej stworzenia mu „konkurencji” w postaci nowego Muzeum Getta Warszawskiego, reklamowa­nego przez ministra kultury jako „muzeum miłości i braterstwa” narodów polskiego i żydowskiego. W Muzeum Narodowym w Warszawie, w miejsce znakomitych dyrektorów Agnieszki Morawińskiej i Piotra Rypsona, powołano właśnie nowego szefa, mówiąc delikatnie, bez szczególnych kompetencji.
   Piszemy w tym numerze o wycofaniu państwowej dotacji dla internetowego Dwutygodnika, popularnego serwisu poświęconego ambitnej kulturze; z braku finansowania zawie­szone zostają legendarne „Zeszyty Literackie”; ale już pojawia się nowy dotowany kwartalnik literacki pod znamiennym tytułem „Napis”, co od razu przetłumaczono jako „Na-PiS”. O wstrzymaniu publicznych subwencji dla innych wartościowych, niskonakłado­wych i nie-po-linii czasopism (jak rocznik „Zagłada Żydów”) już też pisaliśmy, podobnie jako próbach politycznego przejmowania te­atrów. Tu minister szykował się do większej ofensywy, zapowiada­jąc, że po wyborach samorządowych wiele teatrów „wkrótce zmie­ni właścicieli” - co, jednakowoż, po wyborczej klęsce PiS w mia­stach, się nie udało. Za to Instytut Teatralny ma dostać wkrótce nowego, pozakonkursowego, dyrektora; tworzy się Instytut Lite­ratury do wspierania „wartościowych pisarzy”, a tuż przed nowym rokiem MKiDN ogłosiło zamiar połączenia sześciu zespołów filmo­wych o kilkudziesięcioletniej tradycji w jeden państwowy ośrodek filmowy, już nazywany w branży polskim Mosfilmem. Na szczęście te projekty mogą się nie sfinalizować, bo ministerstwo w miarę operatywne jest głównie w sprawach kadrowych. Przypomnijmy choćby chaos i nieudolność w realizacji rocznicowego programu „Niepodległa” czy innego priorytetowego przedsięwzięcia: Insty­tutu (co za nazwa!) Solidarności i Męstwa.
   Likwidacja dobrze działających instytucji kultury i powoły­wanie w to miejsce jakichś politycznych efemeryd jest firmowym znakiem wicepremiera Piotra Glińskiego. To dziwna postać, człowiek, który w ostatnich latach niebywale się zradykalizował (co przypomnieli mu w bezprecedensowym oświadczeniu daw­ni koledzy z PAN), nabrał arogancji, widocznej i w gestach, i co­raz bardziej nonszalanckim języku. Po części zapewne wynika to z faktu, że przez środowiska artystyczne jest ignorowany, a przez publiczność parokrotnie został boleśnie wybuczany. Mało jed­nak zrobił, żeby jakąś życzliwość twórców i odbiorców kultury sobie zaskarbić. Teraz już za późno: zbyt wielu polskich uznanych artystów polski minister kultury obraził lub ostentacyjnie zlekce­ważył. Towarzyszyła temu stała pisowska mantra o wyobcowa­nych elitach, konieczności przywracania równowagi i jakiegoś „podnoszenia poziomu polskości w Polsce”. W dziedzinie kultury bardzo widać, jak to jest puste, głupie i nieskuteczne.

Władza nie ma dziś możliwości przejęcia kontroli, a nawet wytyczania kierunków twórczości artystycznej. Dzięki in­ternetowi dostęp do odbiorców jest w zasadzie nieograniczony; istnieją niezależne źródła finansowania - zbiórki publiczne, sub­skrypcje, fundacje, wreszcie - jak w kinie - producenci prywatni i niezależni dystrybutorzy. Samorządy nadal mają w swej gestii teatry, a także znakomicie w Polsce działające domy kultury i biblioteki - prawdziwe lokalne centra kulturalne. Ale przede wszystkim nie da się, nawet przy użyciu wszystkich pieniędzy publicznych, jakimi dysponuje Ministerstwo Kultury, i wszystkich centralnych instytutów stworzyć „nowych elit”, powołać nowego Smarzowskiego, Tokarczuk, Holland, Jandę, Twardocha. Już trzy lata władze ostentacyjnie wspierają i finansują wybraną twór­czość, a „prawicowe arcydzieła” nie powstają i nie zachwycają. Żeby zachwycały, trzeba by jakoś publiczność przymusić lub po­zbawić ją wyboru. To już jednak nie w tej kadencji Sejmu.
   Paszporty POLITYKI jak co roku pokazują, że polska kultura jest żywa, rozproszona, pluralistyczna, niezależna, multimedial­na. Przy innej władzy mogłaby mieć lepsze warunki rozwoju i promocji. Szkoda, że nie ma. I tyle. Ale, w sumie, obejdzie się.
Jerzy Baczyński

Postawa Stojąca

Znajdź różnice pomiędzy fragmentami dwóch artykułów.
Premier jest normalnym facetem*

    „Jest jak cyborg, nie do zdarcia - odpowiada półżartem jeden z politycznych znajomych Mateusza Morawieckiego.
Dzień premiera zaczyna się wcześnie. Już od godz. 7 rano wysyła pierwsze e-maile, ostatnie pisze i wy­syła ok. godz. 1.30-2 w nocy (...). Wystarcza mu jakieś pięć godzin snu.
   Po dwóch dniach spędzonych na spotkaniu Rady Europejskiej w Brukseli premier pojechał do Sejmu na debatę nad złożonym przez Platformę wnioskiem o wotum nieufności. Do godziny 22.45 odpowiadał na zarzuty posłów opozycji. Podczas swojego wystąpienia - w przeciwieństwie do Grze­gorza Schetyny - mówił bez kartki.
   Ostatni rok pokazał, że Morawiecki nie zasypia gruszek w popiele. Wykonał niemałą pracę, by przekonać do siebie partyjne doły, a także elektorat PiS, który cały czas z tęsknotą wspomina Beatę Szydło. W kampanii samorządowej jeździł od powiatu do powiatu, ściskał ręce, pozował do zdjęć, słu­chał problemów i uczył się tego, jak do ludzi mówić, żeby zechcieli słuchać.
    (Jest bardzo wymagający - Pass.). Przyjście na rozmowę nieprzygotowanym i liczenie na to, że jakoś się uda to przykryć dobrym wrażeniem, to jak samobójstwo - opowiada jeden z naszych rozmówców. - On lubi konkret. Dopytuje o każdy szczegół, chce znać jak najwięcej danych, porównań i statystyk.
   E-maile premier często dyktuje, ma taką funkcję w tele­fonie i lubi z niej korzystać (...). Wyniesiony z banku nawyk »e-mailowego zarządzania« to zmora ministrów - premier potrafi słać ich dziesiątki, jeden po drugim, wchodząc w wielowątkowe dyskusje i prowadząc w ten sposób rozmowy. Przy tej okazji ujawnia się jeszcze jedna cecha. - Ma skłonność do mikrozarządzania, (...) lubi wszystko wiedzieć, wikła się w rozstrzyganie jakichś nie zawsze istotnych sporów na niż­szym szczeblu. Chętnie słucha innych i nie udaje, że wie wszystko najlepiej. - Potrafi siedzieć na spotkaniu i przez 40 minut w ogóle się nie odzywać, bo ktoś ciekawie mówi.
   - Byłem z nim kiedyś na kolacji, podczas której nagle, sie­dząc przy stole, wyciągnął notes i zaczął coś notować, bo za­interesował go jakiś wątek rozmowy - opowiada znajomy.
   O swoich ludzi Morawiecki stara się dbać. Robił to, będąc w banku, robi i w Kancelarii Premiera. Pamięta o ślubach, urodzinach, rocznicach. Jednemu ze swoich współpracow­ników jeszcze w czasach bankowych kupił na święta strój Realu Madryt razem ze wszystkimi klubowymi gadżetami, bo doszły go słuchy, że ten jest fanem i bardzo chciałby taki zestaw mieć. Z kolei podczas ostatniej kampanii wyborczej przejechał wraz z żoną pół Polski, by być na ślubie swo­jej asystentki.
   Bliscy współpracownicy denerwują się, gdy pytam ich o wizerunek premiera, bo uważają, że to, jak jest postrzegany, ma się nijak do rzeczywistości. Wymieniają liczne przykłady tego, jak angażuje się w pomoc ludziom: finansuje studia dzieci z wielodzietnej rodziny, którą poznał, będąc na urlo­pie, opiekuje się ludźmi z Solidarności Walczącej, którym różnie się poukładało w życiu, wspiera i finansuje mnó­stwo inicjatyw społecznych, jeździł porządkować cmentarz Orląt Lwowskich, pomagał w pracach »na Łączce«. Podkreślają też, że jest normalnym facetem, takim, który nie zbzikował od nadmiaru pieniędzy. Mówią, że nie nosi ostentacyjnie dro­gich garniturów ani zegarków. Lubi placki ziemniaczane.
Proszę spojrzeć na to, co robiłem przez 25 lat, a będziecie wiedzieć, że mój system nazywa się Polska”.
    (Kamila Baranowska, „Morawiecki od środka", „Do Rzeczy", 29 grudnia 2018 r.)

Premier nie jest mydłkiem*

    „W saloniku przy dziobie starego tupolewa siedzi premier Jarosław Kaczyński po kilkugodzinnej wizycie w Małopolsce. Wizycie, którą najlepiej oddaje chyba stare określenie »gospodarska«, może nawet »gierkowska«. (...) Stewardessa poda­je ciepły posiłek. Jarosław Kaczyński nie zdąży już go chyba zjeść, połknie tylko kilka kęsów (...). Jest 18.40. Dla premiera to mniej więcej środek dnia, który zakończy się dwie-trzy go­dziny po północy...
    (Na konferencji - Pass.) krótkie przemówienie, ale wyraźny polityczny komunikat. I charakterystyczna reakcja sali: po­stawa stojąca, gdy premier wchodzi, oklaski, absolutna cisza w czasie 10-minutowego wystąpienia. Dająca się wyczuć, tu i na innych spotkaniach, świadomość spotkania z politykiem, który jest w stanie narzucić innym swoją wolę. Który nie żar­tuj e i wymaga posłuchu.
   (...) Ciepłe przyjęcie przez radnych tej miejscowo­ści, która w styczniu tego roku otrzymała prawa miejskie, wielki kosz lokalnych smakołyków i radosne gaworzenie z babciami i wnukami wspólnie uprawiającymi sztuki pla­styczne w miejscowym domu kultury wyraźnie dobrze na­stroiły premiera.
    (Przegląd ministerstw) dobrze pokazuje, w jaki sposób za­mierza używać władzy - wchodząc w szczegóły, egzekwując zobowiązania, popychając bezładną z natury administrację... Ręcznie, dzień po dniu, z silnym, choć nie zawsze sensownym przekonaniem, iż odpowiedni człowiek plus wola polityczna są kluczem do sukcesu.
    (...) Wszędzie ten sam ton: Ja jestem premierem, ja wyty­czam kierunki, ja rządzę. Pouczam. - Chce być jak Nicolas Sarkozy, kandydat prawicy francuskiej na prezydenta. Tak jak on zamierza być przywódcą dającym poczucie, iż ogarnia ca­łość spraw, wie, co robić i ma wolę do przeprowadzenia zmian - ocenia Eryk Mistewicz, doradca wielu polskich polityków. Zdaniem Mistewicza w tę strategię wpisana została pewna niemedialność. - Chodzi o pokazanie, że nie jest mydłkiem sterowanym przez doradców, że ma wizję...
    (Kiedy wybierze się w kolejną podróż?). Może da się przeko­nać? Panie krzyczące zza płotu w Wojnowie, że »jesteśmy z panem« czy rzucone przez szefa rządu zdanie, iż »czasami pod­czas takich wizyt musi udawać, że było sympatyczniej ale tu naprawdę tak było, mogą świadczyć o możliwej zmianie stylu...
   Na razie wróciła codzienność. Herbata w ulubionej szklan­ce. Narady z Gosiewskim i Błaszczakiem. Mało efektowne, wręcz skryte w cieniu rządzenie”.
    (Michat Karnowski, „Jarosław Kaczyński chce być żelaznym kanclerzem IV RP”,
„Dziennik”, 19 stycznia 2007 r.).

*Tytuły - Pass.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz