Państwo PiS i obyczajne dziwki
Bronisław Wildstein
ubolewa, że żyjemy w świecie na opak, w którym "nienawistnicy organizują
się, by walczyć z nienawiścią". Jego ocenę sytuacji po śmierci prezydenta
Adamowicza oklaskiwali prezes PiS, premier i ministrowie.
Prorządowy tygodnik „Sieci” przyznał tytuł Człowieka
Wolności 2018 ministrowi kultury prof. Piotrowi Glińskiemu. To wyróżnienie dla
„ludzi, dla których wolność jest wartością najważniejszą, a jej obrona i
szerzenie – codzienną powinnością”. Laureat (który od trzech lat ciężko pracuje
na miano ministra najskuteczniej ograniczającego wolność w kulturze) akcentował
potrzebę istnienia prawdy, bo „prawda nie tylko jest najciekawsza, jest
najważniejsza. Powinniśmy pamiętać, że prawda istnieje i nasze pragmatyczne,
polityczne projekty wolnościowe powinny się na tym założeniu opierać”.
Wszelkie wątpliwości co do potrzeby prawdy w życiu
publicznym rozwiał Bronisław Wildstein. – Moment historyczny wydaje się dość
szczególny. Śmierć prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza to z pewnością
wydarzenie tragiczne, ponure – zaczął komentator „Sieci”. – 30 lat powtarzam
tezę, że żyjemy w świecie na opak, odwróconym, gdzie sensy, wartości są
postawione na głowie. Gdzie dziwki rozpaczają nad upadkiem obyczajów, oszuści
wzruszają się tym, że prawda w życiu publicznym nienależycie funkcjonuje,
złodzieje są poruszeni faktem, że własność nie jest traktowana poważnie, gdzie
nienawistnicy organizują się, by walczyć z nienawiścią. To zjawisko się teraz
intensyfikuje. Słyszymy, że prezydenta Pawła Adamowicza zabiła nienawiść. Tak
mówią główne i dominujące środki medialne, tak mówią najrozmaitsze ośrodki
opiniotwórcze w Polsce i nie tylko. Tak mówią nieformalne ośrodki władzy, które
nie mogą się pogodzić, że ich polityczny wymiar został przez nich utracony.
Wildstein ma rację, to nie nienawiść zabiła Adamowicza, ale
człowiek motywowany nienawiścią. Wildstein się myli, że to głos utrąconych
elit. Bo to nie jest opinia „dziwki rozpaczającej nad upadkiem obyczajów” ani
„nienawistników, którzy organizują się, by walczyć z nienawiścią”. To wnioski
ludzi myślących, którzy potrafią powiązać logicznie przyczynę ze skutkiem. Bo
nożownik gdzieś tą nienawiścią nasiąkł (czy dzięki telewizji publicznej, czy
mediom społecznościowym, pewnie z czasem się dowiemy) i ktoś mu pokazał, że
nienawistnicy są bezkarni.
Dwa tygodnie przed tym zabójstwem prokuratura umorzyła
sprawę „politycznych aktów zgonu” wystawionych przez Młodzież Wszechpolską 11
samorządowcom, w tym właśnie Adamowiczowi. To było życzenie śmierci. Ich sensu
odwrócić i dziwka nie da rady – nie o życie wszechpolacy apelowali tymi „aktami
zgonu”, ale o śmierć.
Gdy Wildstein wypowiadał swój komentarz, na sali siedziały
najważniejsze osoby w państwie: prezes PiS, marszałkowie Sejmu i Senatu,
premier i ministrowie. Słowa komentatora przyjęli aprobująco. Kryzysu państwa
wywołanego nienawiścią tak nie zażegnają.
Agnieszka Kublik
Najlepsi do koryta
Gdzie się podziały hasła liderów Prawa i
Sprawiedliwości, że do polityki nie idzie się dla pieniędzy (Kaczyński), Polsce
dojnej (Morawiecki), o służbie i o pokorze (Szydło)? Zamiast tego słyszymy, że
pieniądze się im należały 60-80 tys. miesięcznie w NBP? Dlaczego nie? Premier
Morawiecki mówi, że jego celem jest, abyśmy zarabiali tyle co na Zachodzie. No,
to zarabiają.
Rafał Ziemkiewicz
daje w „Do Rzeczy” ponury obraz „dorobku” trzech lat rządów PiS, po czym
konkluduje: „PiS w końcu musi zapytać siebie: Po co rządzi? I wtedy stwierdzi
w zdumieniu, że jedyna odpowiedź brzmi: po to, żeby rządzić. Żebyśmy to my, nie
oni, obsadzali te spółki, stołki, doili, co jest jeszcze do dojenia. Bo jak nie
my, to kto? Złodzieje kamienic i VAT, kombinatorzy od Gawłowskiego i Plichty?”.
„Były jakieś cele, jakieś wizje, hasła, ale wszystko to się nie wiadomo jak i
kiedy poszło czochrać...”. Jedynym, co się PiS udało, jest opozycja - czytamy.
Ziemkiewicz jest i
tak wyrozumiały, bo co prawda nie ma jeszcze obiecanych samochodów
elektrycznych, dronów i śmigłowców, ale udało się „przywrócić godność” położyć
edukację, rozłożyć siły zbrojne, zepsuć politykę zagraniczną, rozmontować
wymiar sprawiedliwości, któremu już nawet zagraniczne sądy boją się przekazywać
podsądnych Polaków, wreszcie zdegradowali Polskę na arenie międzynarodowej - od
prymusa do trudnego dziecka Europy Także rozbudować szczujnię mediów publicznych
do niespotykanych rozmiarów. Nie jest to mało, jak na trzy lata.
Jak zwykle, kiedy
zbliża się stacja docelowa, ruch panuje przy korycie. Media donoszą, że prezes
Lotu może stracić fotel lada chwila. Gotuje się w zarządzie Jastrzębskiej
Spółki Węglowej, gdzie zmiany wiszą w powietrzu. Wokół spółek Skarbu Państwa
trwa nieustająca walka o fotele i stołki. Im bliżej wyborów i zamknięcia kasy -
tym większa nerwowość w kolejce. Trochę przypomina to zabawę w komórki do
wynajęcia, ale stawką są miliony złotych dla zainteresowanych. I - co
ważniejsze - decyzje merytoryczne w spółkach, przy takiej rotacji, nie zawsze
mogą być kompetentne. Czy prezes, który ma nóż na gardle, pod którym chwieje
się fotel, albo kandydat do tego fotela będą podejmować decyzje racjonalne czy
raczej te oczekiwane przez przełożonych?
Według analiz
przeprowadzonych przez Sedlak&Sedlak rotacja w giełdowych spółkach Skarbu
Państwa na stanowiskach w zarządach wyniosła w 2017 r. 30 proc. posad, a w
2016 r. aż 73 proc. stanowisk. Normalna rotacja na rynku menedżerskim wynosi
15-20 proc. Takie zmiany często są bardzo kosztowne (zwalnianym trzeba wypłacić
odprawy). Najlepiej opłacani prezesi zarabiają siedem i więcej milionów rocznie
- czytamy w „Parkiecie”.
Takie koncerny, jak
KGHM, Energa czy Polska Grupa Zbrojeniowa, to prawdziwe karuzele, żeby nasi
mogli się dorobić, chociaż na krótko. - Arkadiusz Siwko, który szefował PGZ
przez kilkanaście miesięcy, był przedtem szefem Energi. Radosław
Domagalski-Łabędzki, który do marca ub.r. szefował Polskiej Miedzi, według
nieoficjalnych wiadomości miał trafić do PGZ. Jego następca, p.o. prezesa Rafał
Pawełczak, „wyczyścił kadry spółek z grupy kapitałowej kombinatu” - pisała w
sierpniu Karolina Baca-Pogorzelska w „Dzienniku Gazecie Prawnej ”. Od miesiąca
kombinat ma kolejnego szefa - Marka Chudzińskiego, który wcześniej kierował
Agencją Rozwoju Przemysłu. To piąty od czasu wygranych przez PiS wyborów szef
miedziowego giganta. Polska Grupa Zbrojeniowa, podobnie jak KGHM, ma już chyba
piątego prezesa, czwartego prezesa (dafne chyba już nieaktualne) ma Lotos,
trzeciego prezesa Grupa Azoty i poznańska Enea.
„Miotła hula” - pisała Anita Błaszczak („Rz”,
listopad 2018). Trwa upychanie swoich. W ciągu minionych 12 miesięcy niemal
połowa szefów dużych państwowych firm została, wymieniona. „Karuzela prezesów
wyraźnie przyspieszała w czasach rządów PiS”. W czasach poprzednich rządów w
trzecim roku u władzy barometr prezesów nie przekraczał 30 (procent zmian na
stanowiskach). Teraz trzyma się powyżej 40 pkt. W ostatnim roku przyczyniły się
do tego rezygnacja szefów Alior Banku i PGZ. „Dziennik Gazeta Prawna” pisze o
„karuzeli zawrotnej prędkości”. Od utworzenia rządu PiS prezesi (lub ich p.o.)
średnio piastowali stanowiska krócej niż rok. (Aczkolwiek są wyjątki). „Na
zbiorowy skok na kasę partyjna armia czekała długie lata, coraz bardziej
niecierpliwie przebierając nogami” - pisał Jacek Zalewski w „Pulsie Biznesu”.
Analizując zaplecze
finansowe radnych PiS, „Puls Biznesu” pisze: Jednym z rekordzistów jest Paweł
Śliwa, który jako wiceprezes do spraw innowacji w Polskiej Grupie
Energetycznej zarobił w 2017 r. ponad 1 mln zł. Kolejny milioner to Krzysztof
Skóra, u którego w PRL ukrywał się Adam Lipiński, prawa ręka Jarosławca
Kaczyńskiego. Jako były już prezes KGHM zainkasował w 2016 r. 1,3 mln zł, a w
2017 r. miedziany kombinat dołożył jeszcze 700 tys. z tytułu odprawy. Radni
wojewódzcy PiS w kontrolowanych przez Skarb Państwa spółkach i instytucjach w
latach 2016-17 zarobili 26,8 mln zł. (Dawid Tokarz, „Puls Biznesu”). Każdy z
nich w tym czasie zarobił 350 tys. na państwowym garnuszku. 77 samorządowców
najwyższego szczebla z partii rządzącej znalazło pracę w kontrolowanych przez
Skarb Państwa instytucjach i urzędach. W2017 r. zarobili 20,3 mln zł, o 150
proc. i więcej niż przed wyborami.
Czytając o partyjnej armii, warto
przypomnieć głośny swojego czasu (1971 r.) artykuł Mieczysława F. Rakowskiego
w POLITYCE „Dobry fachowiec, ale bezpartyjny”. Artykuł mógł się wtedy ukazać w
klimacie kolejnej odwilży, tej po Grudniu 1970 r., za „wczesnego Gierka”. Był
głosem protestu przeciwko faworyzowaniu swoich, czyli partyjnych, i
dyskryminacji bezpartyjnych.
„Skoro partia jest kierowniczą siłą, to
znaczy, że powinna sprawować bezpośrednią kontrolę nad każdą dziedziną życia -
charakteryzował autor panujące zasady. - Jak to osiągnąć? Najłatwiej przez
postawienie członka partii na stanowisku kierowniczym!”. Czekamy na kolejną
odwilż.
Daniel Passent
Serce i nóż
Są w życiu narodów chwile najważniejsze.
Dla Polaków to właśnie taki moment. Dramatyczna chwila stawia dramatyczne
pytanie. Nastąpi przebudzenie, przesilenie, katharsis i przełom czy też
wkrótce usłyszymy dźwięk zamykających się za plecami wrót piekieł.
I oto historia
znowu przywędrowała do Gdańska. Jak prawie zawsze w wersji dramatycznej. W
miejscu, w którym wybuchła światowa wojna, w którym doszło do jednej z największych
tragedii w epoce PRL, teraz popełniono zbrodnię, która splamiła krwią III
Rzeczpospolitą. Ta nowa Polska poniekąd zrodziła się 39 lat wcześniej, w
niedzielne popołudnie, gdy podpisano Porozumienia Sierpniowe i narodziła się
Solidarność. Wicepremier komunistycznego rządu w momencie wzruszenia
powiedział wtedy że pokazaliśmy, „jak rozmawia Polak z Polakiem”. W niedzielny
wieczór, 39 lat później, zobaczyliśmy, jak Polak Polaka zabija.
Pogrzeb Pawła
Adamowicza zamienił się w wielkie narodowe rekolekcje i wspaniałą lekcję
wychowania obywatelskiego. Przypomniano nam wszystkim, jakie wartości legły u
podstaw nowej Polski, która narodziła się 30 lat temu.
Jakże przejmujące
były słowa pani Magdaleny, żony zamordowanego prezydenta, i słowa ojca Ludwika
Wiśniewskiego, jednego z jego przewodników. Jakże mocne było przesłanie
wystąpień Aleksandra Halla i najbliższej współpracowniczki prezydenta
Aleksandry Dulkiewicz.
Miłość, dobroć,
szacunek dla innych, tolerancja, wolność, otwartość, solidarność i wspólnota. Oto
drogowskazy.
I
Przerażająca jest symbolika tego zamachu, jego miejsca, czasu
i kontekstu. Gdańsk i Polska zostały splamione krwią patrioty, wzorowego
urzędnika i dobrego człowieka, w miejscu położonym o kilka minut drogi piechotą
od bramy gdańskiej stoczni i pomnika pomordowanych stoczniowców. W dniu najbardziej
radosnego dla milionów Polaków dorocznego święta. Na scenie wielkiej orkiestry
dobrych serc. W momencie, gdy do nieba miało polecieć symbolizujące te serca
światełko pokoju. Ta symbolika jest tak nasycona, że wydaje się aż
przerysowana. Ale jest, jaka jest, i nie można od niej uciec.
Europejskie Centrum
Solidarności, które stworzono, by opiewać najcenniejszy dar, jaki Polska dała
światu, nie stanęło po to, by wystawiano w nim trumnę zamordowanego człowieka
Solidarności, który współtworzył wolną Polskę i budował wspaniały Gdańsk. Ale
też oddalone o kilometr od ECS Muzeum II Wojny Światowej nie zostało
wymyślone, by - jak próbuje się to czynić teraz - narzucać jedynie słuszne
opakowanie historii. Taki mamy czas. W Gdańsku zawsze zderzały się ze sobą
różne żywioły. Kiedyś dwa narody. Potem komunizm i pragnienie wolności. Teraz
Polska liberalna i otwarta z tą pełną resentymentu i nacjonalistyczną.
I oto w bazylice
Mariackiej na oczach całej Polski stoi na katafalku urna z prochami zamordowanego
Pawła Adamowicza, konserwatysty, ale i tolerancyjnego liberała, najbardziej
znienawidzonego przez władzę samorządowca. W pierwszej ławce siedzi
najbardziej znienawidzona przez tę władzę postać naszej współczesnej historii,
były prezydent i lider Solidarności. Obok niego wybitny polski polityk, który
zrobił na świecie karierę większą niż którykolwiek z jego poprzedników. Ze
wspomnianymi przed chwilą łączy go to, że i on jest przez władzę znienawidzony
i opluwany. Nieco dalej czwarty gdańszczanin, też niemal dosłownie wplątany w
wydarzenia ostatnich dni. Twórca najwspanialszej polskiej orkiestry nie jest
politykiem, ale i jego władza nienawidzi. Jest bowiem dla niej jednym z symboli
III RP, państwa, którego ta władza nienawidzi, które chce zredukować, a
najlepiej zniszczyć. W kościele jest też, trochę z boku, prezydent RP. Kilka
miesięcy temu w tym samym Gdańsku, w rocznicę Sierpnia, narzekał, że płacimy
cenę za bezkrwawą rewolucję. Zadziwiający w kraju tak doświadczonym przez
historię deficyt krwi. Zdumiewające słowa. Ale taki mamy czas. Taki jest
kontekst tragedii.
Z Polski w wielkim
stopniu udało się nam zrobić piekło. Nie okupanci to zrobili, nie zaborcy, nie
obcy
II
To właściwy moment, by zapytać: co uczyniliśmy z Polską? Z
solidarnością. Z nadzieją. Z podziwem, którym otaczał nas świat.
Z Polski w wielkim
stopniu udało się nam zrobić piekło. Nie okupanci to zrobili, nie zaborcy, nie
obcy. Często narzeka się u nas, że przez ostatnich kilkadziesiąt lat nie
stworzyliśmy żadnej globalnej marki. Po co ta skromność? Stworzyliśmy.
Skondensowana tak doskonale nienawiść to przecież fenomen. Opluwanie i
poniewieranie najwybitniejszych przedstawicieli narodu, także nieżyjących, to
przecież specjalizacja globalna. W kraju podobno odwiecznej tolerancji znakiem
rozpoznawczym stała się nietolerancja. W kraju, jak podkreślano dla
zaznaczenia naszej i Jego wyjątkowości - papieża Polaka, normą stała się
niechęć do innych, będąca zaprzeczeniem jego przesłania. Jest jeszcze jeden
rys szczególny Kolejne erupcje nienawiści następujące ze zwielokrotnioną siłą
po kolejnych pełnych wręcz teatralnej egzaltacji pojednaniach, po hektolitrach
wylanych łez, zapalanych świeczkach i głośnych zapewnieniach, że już nigdy,
przenigdy, że teraz będzie inaczej, że już wiemy, jak zgubna jest nienawiść.
Ale też nie wolno
nam, jeśli nie chcemy się sprzeniewierzyć pamięci zamordowanego prezydenta,
symetrycznie rozsmarowywać na wszystkich odpowiedzialności za atmosferę, jaką
mamy w Polsce. Bo skoro winni są wszyscy, to winny nie jest nikt. Symetryzm w
obliczu zbrodni jest jej rozgrzeszeniem. Poniekąd czyni on nawet ofiarę
współwinną własnej śmierci, bo przecież sama wchodziła w spór po jednej ze
stron. Nie mamy prawa ulec szantażowi emocjonalnemu ze strony tych, którzy
rozpętali w Polsce atmosferę nienawiści, a teraz z naszej rozpaczy,
przerażenia i traumy chcą uczynić alibi i tarczę dla siebie. Kolejną ofiarą
nie może być prawda, złożona na ołtarzu powściągliwości i szacunku dla
zmarłego. Moralną i intelektualną dezercją byłoby zrównywanie hejtujących z
hejtowanymi, oszczerców i opluwanych.
Fundamentem dobrego
państwa są demokracja i rządy prawa. Fundamentami wspólnoty zaś są prawda i
zaufanie. Ten pierwszy fundament jest w Polsce melodycznie niszczony. Ten drugi
został praktycznie unicestwiony. Za jedno i za drugie odpowiedzialność, niemal
wyłączną, ponosi obecna władza. To ona z nienawiści, pogardy, kłamstwa i
oszczerstwa uczyniła swój fundament państwa.
III
W ostatnich dniach wielokrotnie próbowano porównywać zamordowanie
prezydenta Adamowicza do zamordowania, prawie sto lat temu, prezydenta
Narutowicza. Pod jednym względem zbrodnia ostatnia jest nawet bardziej złowroga
niż tamta. Bo tym razem atmosfery wściekłej nagonki nie wykreowało wpływowe
środowisko, ale państwo. To ono stworzyło wielką faktorię kłamstwa, manipulacji
i oczerniania oponentów, z których uczyniono śmiertelnych wrogów. Owszem, po
każdej ze stron naszej politycznej batalii zdarzały się zawstydzające
wypowiedzi i kompromitujące ekscesy. Ale tylko obecna władza s tworzyła system.
Współczesny Neron
ma wielki rozmach. Postanowił zniszczyć instytucje, symbole, autorytety,
prawdziwą historię i żyjących. Zniszczyć, sponiewierać, unicestwić. W tym celu
stworzył nienawistne perpetuum mobile. Szefem publicznej telewizji nie przez
przypadek mianował bezwzględnego pałkarza i cynicznego propagandystę, by ten
kopał i opluwał. Uczynił to z premedytacją i pełną świadomością nieuchronnych
skutków. Na jego tle taki Donald Trump wydaje się żałośnie bezradny. Wstukuje w
swój komórkowy telefon tweety, w których pomstuje na swoich oponentów. Nasz
władca do poniżania wrogów ma wielką machinę i całą armię wykonawców. Przy czym
władza nie mityguje się specjalnie w racjonalizowaniu swych działań. Z
tragicznego zabójstwa działacza PiS Marka Rosiaka uczyniła młot na oponentów, którym
zawsze można uderzyć - „to wy” albo „wy też”. Z „dinozaurów”, „szarańczy” i
„watah” uczyniła niemal wezwanie do zbrodni.
Pawła Adamowicza
zabijano na raty. Pomówieniami, insynuacjami, oszczerstwami. Czyniono to
każdym kolejnym materiałem w „Wiadomościach” TVP. Podobnie jak Wielką Orkiestrę
Świątecznej Pomocy i Jerzego Owsiaka wciąż morduje się na raty. Robią to z
powodów czysto politycznych w zasadzie ci sami ludzie, którzy teraz pokrzykują,
by zbrodni nie wykorzystywać politycznie. Gwałciciel i oszczerca próbuje
zamknąć usta ofierze w imię empatii i pojednania.
Nasze państwo od
kilku lat bardziej niż na karaniu sprawców przestępstw z nienawiści skupione
jest na zapewnianiu im bezkarności. W fabryce nienawiści to ważny wydział. Umorzenia
śledztw w sprawie klepsydr i transparentów z obietnicą szubienic, w sprawie
swastyk i wieszania na szubienicach portretów eurodeputowanych. W gruncie
rzeczy nie były to umorzenia, ale „umożliwienia”. Zbagatelizowane przestępstwo
nienawiści jest nie tylko formą przyzwolenia, lecz także zachęty. Każde takie
umorzenie uprawdopodabnia zbrodnię.
Tak, winni są nie
tylko oni, tamci. Ale nasza wina jest inna. Wielu wzywa do refleksji i
zastanowienia, co kto powiedział czy nie powiedział za dużo i za ostro. To
słuszny apel. Rachunek sumienia nikomu nie zaszkodzi. Ale potrzebny jest także
rachunek sumienia z milczenia. Ofiarą, bądźmy szczerzy, mógł być ktoś inny.
Ktoś kiedyś sporządzi może ranking najbardziej niszczonych przez fabrykę
nienawiści. Poniewieraniu towarzyszyły zwykle radosny rechot prawicowców i
najczęściej wybitnie rachityczne sprzeciwy stronników opozycji. Gdzie są te
teksty w obronie Pawła Adamowicza? Gdzie listy w obronie jego dorobku i
nazwiska? Dzisiaj padają pytania: a jak on to znosił? Może nikt tego nie wie,
bo nikt publicznie nie zapytał. A przecież tratowanie tylu osób odbywało się na
oczach żon, mężów i dzieci. To, że bici i kopani trzymali się jakoś na nogach,
że nie narzekali i nie zawodzili, bijący uznawali za dowód, że bić trzeba
mocniej, a świadkowie za znak, że może nic strasznego się nie dzieje. Lincz
trwał więc w najlepsze. I będzie trwał. Żadnych złudzeń. Linczujący zatrzymali
się tylko na moment, by nie spadło na nich odium tragedii. Śmierć Pawła
Adamowicza powinna więc obciążać także nasze sumienia. Podobnie jak to, co
zrobiono z Orkiestrą i Jurkiem Owsiakiem. Nasze były świąteczne uniesienia,
jego, dyrygenta, codzienne zmartwienia i sądowe przepychanki. Wtedy nie graliśmy
w orkiestrze. Wszystko oglądaliśmy z daleka.
IV
W ostatnich dniach pojawiło się wiele diagnoz tego, co się
stało w Gdańsku, i tego, co dzieje się w Polsce, oraz wiele recept. Mam
wrażenie, że recepty najczęściej dotyczą walki z objawami, a nie przyczynami
choroby. Choć, zgoda, czasem proste recepty są dobre, ale i te są teraz I
rudne do wykupienia. W sytuacjach dramatycznych konfliktów przydają się ludzkie
gesty. Na przykład przeprosiny. Ale zamiast przeprosin mamy dokładkę w postaci
oszczerczych materiałów w „Wiadomościach” i teatralną nieobecność, gdy
oddawano hołd zmarłemu. Przydają się też słowa wybaczenia, ale gdy nie ma
cienia skruchy, mogą być one co najwyżej zachętą do amnezji i niezasłużonym
rozgrzeszeniem.
Niewątpliwie
potrzebujemy deeskalacji napięcia, choć czas decydujących o losach Polski
trzech kampanii wyborczych atmosferę raczej zaostrzy. Niewątpliwie, oponentom
musimy okazywać szacunek. Trzeba tak czynić, bo inaczej nie wolno, bo zbrodnią
wobec Polski byłoby rozszerzanie pola konfliktu. Ale też z powodów
pragmatycznych. Gdyby, co nie daj Bóg, ofiarą jakiejś kolejnej zbrodni padł
ktoś z obozu władzy, odwiedzilibyśmy kolejne piekielne kręgi. Wystarczy wspomnieć,
jakie piekło zafundowano nam po katastrofie lotniczej. Porozumienie i dialog
są bezcenne. Dziś jednak będzie o nie o niebo trudnią niż w sierpniu 1980 roku
i 30 lat temu przy Okrągłym Stole. Z prostego względu - wtedy władza tego
kompromisu chciała.
Ale gdy nienawiść
jej fundamentem państwa, gdy przeżarła już instytucje i umysły wielu
rządzących, jedynym sposobem na prawdziwy przełom są nie gesty, ale polityczna
zmiana. Ze złem trzeba walczyć, a nie zamykać na nie oczy. Tylko realna
polityczna zmiana i rewolucja myślenia mogą zmienić filozofię rządzenia i
reguły funkcjonowania państwa.
Oprzeć je na zdefiniowanej na nowo solidarności. Na fundamencie
szacunku, prawdy i wspólnoty. Dopiero wtedy będziemy w stanie zamknąć
tragiczną erę, która w Polsce rozpoczęła się dziewięć lat temu, po 10 kwietnia.
To będzie jednak ciężka metodyczna praca, wymagająca odwagi i rozwagi. Nie mamy
w Polsce problemu z gorącymi sercami. Teraz przydadzą się jeszcze chłodne
głowy.
Niedługo dowiemy
się, czy wygra Polska Kaczyńskiego i Kurskiego, czy Polska Owsiaka i
Adamowicza, bo obie wygrać nie mogą - są swoim zaprzeczeniem. Zobaczymy, czy
znakiem Polski będzie ręka wyciągnięta do zgody, czy zaciśnięta pięść. Czy
bardziej donośny będzie wesoły sygnał WOŚP, czy nienawistny wrzask „śmierć
wrogom ojczyzny”. Czy symbolem Polski będzie serce, czy nóż. Ludzie z
wdzięcznością myślący o innych, wspierający Orkiestrę i płaczący po Pawle Adamowiczu,
gromadzący się na ulicach polskich miast, przerażeni tym, co się dzieje,
zasługują na nieskończenie więcej niż to, czego doświadczają dzisiaj. Dzieci, którym
pomaga Jurek Owsiak, zasługują nie tylko na dobrą aparaturę medyczną, lecz
także na normalne życie i normalny kraj, w którym da się pracować, żyć i
oddychać.
Mamy w Polsce dwie
wielkie orkiestry. Wielką orkiestrę narodowej destrukcji i wielką orkiestrę
choćby w miarę życzliwych sobie ludzi i serc. Obie mają innych dyrygentów i
różne nuty, często grają też dla różnych publiczności. Niedługo dowiemy się,
która poda właściwy ton i która zagra melodię wpadającą w ucho większości. Od
tego w ogromnym stopniu będzie zależało, czy tragedia w Gdańsku będzie
niezwykle bolesną, ale bezcenną lekcją, czy tylko kolejnym aktem w dziele
samozniszczenia.
Tomasz Lis
Zbrodnia i polityka
Przeżyliśmy kilka niezwykłych dni. Żałoba
po śmierci Pawła Adamowicza wypełniła się zbiorowymi emocjami, jakich Polska
dawno nie widziała. Tłumy milcząco czekające w wielogodzinnej kolejce, żeby
pokłonić się przed trumną Prezydenta; setki tysięcy zniczy zapalanych na
rynkach polskich miast; łzy na ulicach i przed kamerami - odkrywana na nowo
potrzeba bycia razem. A jednocześnie narastające poczucie, że polskie państwo
nie podziela tej żałoby, że się od niej opędza, chce przeczekać. Przykrych,
niekiedy wręcz żenujących gestów mieliśmy w tych dniach aż nadto;
demonstracyjne „spóźnienie się” Jarosława Kaczyńskiego na skromną sejmową
uroczystość żałobną; potem w przeddzień gdańskiego pogrzebu zbiorowy wyjazd
całego „kierownictwa partii i rządu” na Wawel, w celu złożenia hołdu Lechowi
Kaczyńskiemu (!). A obok seria konferencji ministra Ziobry, głoszącego teorię,
że zabójca „mógł chcieć” dokonać zamachu także na Andrzeja Dudę. Czy wreszcie
odklepywane przekazy dnia, że nie należy tej zbrodni „upolityczniać”, że nie
wolno eskalować emocji, a już zwłaszcza nie wypominać obozowi władzy kampanii
oszczerstw wobec Pawła Adamowicza i Jurka Owsiaka, „gdyż nie ma to nic
wspólnego, z zamachem”.
O akcjach
osłonowych ze strony TVP nawet nie warto wspominać, bo ta instytucja już dawno
przekroczyła wszelkie granice wstydu. I zapewne teraz, po dniach upokorzeń,
zbiera się do odwetu.
Objawy paniki w obozie władzy dadzą się zrozumieć:
morderstwo na Pawle Adamowiczu bez względu na to, jakie były motywy sprawcy, z
każdym dniem żałoby stawało się coraz bardziej polityczne. Coraz mocniej
wpisywało się w rozpoczęte i już kampanie wyborcze. Opozycja dostała symbol i
emocje, jakich jej dramatycznie brakowało (prawicowe portale pisały o
„opozycyjnym Smoleńsku”), a sam zamordowany, przez to, kim był, okazał się być po
śmierci bardziej niebezpieczny dla władzy niż kiedykolwiek za życia. Dopiero
teraz, naprawdę, cała Polska odkryła Pawła Adamowicza. Prezydent Gdańska - tak
jak o nim opowiadali przyjaciele - był dokładnie takim, jakim mógłby być PiS,
gdyby, jak kiedyś deklarowano, chciał pozostać partią konserwatywną, chadecką
czy nowoczesną prawicą. Zanim Jarosław Kaczyński nie nasycił tej formacji
swoimi obsesjami, kompleksami, nienawiścią, żądzą odwetu.
Adamowicz wywodzi
się ze środowiska młodych gdańskich konserwatystów, dla których w latach PRL
przewodnikiem politycznym był Aleksander Hall. Potem, już w latach 90.,
określał się jako „liberalny konserwatysta”. Był i pozostał osobą głęboko
wierzącą, bliską tradycji polskiego Kościoła otwartego, posoborowego. Wiara
absolutnie nie przeszkadzała mu, aby jako prezydent miasta aprobował religijną
i ideową różnorodność mieszkańców, wspierał lokalne programy in vitro, stawał
na czele parady równości, a zwłaszcza „bluźnierczo” opowiadał się za pomocą dla
uchodźców i imigrantów. Przekonanie, że taką postawę można pogodzić z
katolicyzmem, ba, nawet wywodzić ją z chrześcijaństwa, w dzisiejszej Polsce,
zdominowanej przez pełen pychy, autokefaliczny Kościół toruński, wygląda na
herezję. Ale Adamowicz uparcie dawał świadectwo; przypominał Polakom o innym,
zepchniętym na obrzeża Kościoła, otwartym nurcie polskiego katolicyzmu.
Wielokrotnie
wspominano, że Paweł Adamowicz był „dzieckiem Solidarności” i do końca życia
pozostał jej wierny.
Kiedyś to była Solidarność także Lecha Kaczyńskiego, z
którym przyszły prezydent Gdańska blisko współpracował. Ale potem stawała się
coraz bardziej Solidarnością Jarosława Kaczyńskiego, kwestionującą po kolei fundamentalne
wartości samego Ruchu i osoby jego przywódców. Tamta Wielka Solidarność
stworzyła koncepcję „Polski Samorządnej”, w sposób naturalny odrzucała władzę
jakiejkolwiek nomenklatury partyjnej, centralizm, opowiadała się za społeczną
gospodarką rynkową, za Polską europejską, tolerancyjną i otwartą. Od początku
był w niej obecny nurt nacjonalistyczny, ultra katolicki, ale nie on
kształtował podwaliny wolnej Polski.
Przyjaciele
Adamowicza mówili o tym, że „Paweł dobrze wiedział, czym była Solidarność i kto
ją tworzył”. „Zawsze wyznawał miłość Lechowi Wałęsie” - dodała następczyni
Prezydenta Aleksandra Dulkiewicz. To on zbudował w Gdańsku Europejskie Centrum
Solidarności, gdzie przechowywana jest pamięć o Ruchu, jego prawdziwej
historii, ideach i przywódcach. Całkowicie sprzeczna z dzisiejszą pisowską
narracją historyczną, stawiającą w centrum Solidarności, i w ogóle współczesnej
historii Polski, braci Kaczyńskich i ich partię.
Adamowicz był samorządowcem, ale w sensie,
który też jest prowokacją wobec koncepcji PiS. Samorząd to nie był dla niego
lokalny organ władzy państwowej czy regionalne przedstawicielstwo zwycięskiej
partii politycznej, ale realna wspólnota mieszkańców, z prezydentem jako jej
usługodawcą. Adamowicz stworzył i opisał własną wizję takiej wspólnoty,
znacznie wykraczającą poza obszar administracji. Mówił, że tu powinno się
szukać równowagi między autonomią i wolnością jednostki a potrzebami wspólnoty,
budować solidarność z grupami mniejszościowymi i społecznie upośledzonymi. Stąd
też jego entuzjastyczne osobiste wsparcie dla WOŚP, gdańskiego hospicjum i w
ogóle dla wszelkich lokalnych inicjatyw obywatelskich. Także styl uprawiania
polityki: otwarty, komunikatywny, dialogowy.
Widok trumny
Adamowicza niesionej na ramionach wybitnych prezydentów polskich miast zyskał
wymiar politycznego symbolu. Samorządy spodziewają się dziś ataku ze strony
władz państwowych, prób ograniczania ich kompetencji, dyskredytowania. Ale
właśnie zdaje się formować polityczny sojusz prezydentów, nieformalne stowarzyszenie
im. Pawła Adamowicza, które w nadchodzących kampaniach wyborczych nie zamierza
chować się w ratuszach. Rozmawialiśmy o tym na spotkaniu prezydentów miast w
POLITYCE cztery dni przed zabójstwem Adamowicza. Specjalną wysłanniczką
prezydenta Gdańska na to spotkanie była Aleksandra Dulkiewicz. Mówiliśmy o tym,
że niemal każdy obszar działania państwa jest też terenem aktywności i
odpowiedzialności samorządów, więc polityczność jest ich obowiązkiem, nie
uzurpacją. PiS szedł do władzy m.in. z hasłem „odbudowy polskiej wspólnoty”,
podstawiając pod to centralizację i wszechwładzę partii, Adamowicz pokazywał,
że prawdziwa wspólnota musi być osadzona lokalnie, i taką budował.
O Adamowiczu ktoś ładnie powiedział, że
jako z pochodzenia wilniuk był, jak większość mieszkańców Gdańska,
„przychodźcą”. I udało mu się w mieście stworzyć, krok po kroku, specyficzną
gdańską tożsamość zamocowaną w poczuciu historycznej ciągłości, społecznego
pluralizmu, otwartości. Lokalne, gdańskie oznaczało dla niego i polskie, i europejskie.
Drwiono z Adamowicza, że rekonstruuje ideę Wolnego Miasta Gdańska (w domyśle - jakąś
ukrytą opcję proniemiecką), ale tak to chyba było: po prostu wolne, europejskie
miasto Gdańsk wolne także od zaściankowej, ksenofobicznej ideologii tłoczonej dziś
przez władze państwowe.
Nie ma potrzeby
ustawiania Pawła Adamowicza na cokołach, choć na to zasługuje. Zresztą pomnik,
jak mówiono, zbudował sobie sam: to Europejskie Centrum Solidarności. A i
szerzej - cały dzisiejszy Gdańsk, gdzie wszędzie tak dużo jego śladów.
Ważniejsze jest, by pamiętać o jego testamencie politycznym. Bo udowadniał, że
inna, mądrzejsza, lepsza Polska jest możliwa. Bo jego pogrzeb pokazał, że
„Polski Adamowicza” chcą miliony porządnych ludzi, ostatnio politycznie
osamotnionych, niepewnych, zagubionych, Że społeczna wrażliwość, solidarność,
chrześcijaństwo, wspólnota, patriotyzm nie przynależą do PiS - przeciwnie, PiS
je wypaczył, zakłamał, przerobił na narzędzia politycznej opresji.
To, co w tych
dniach odkrywaliśmy w sobie i między sobą, daje nadzieję na odzyskanie zajętego
przez PiS ideowego i emocjonalnego terytorium. Ten absurdalny zamach przydarzył
się na początku roku 30-lecia polskiej demokracji, u progu wielkich wyborów. I
dlatego, przez szacunek dla zabitego prezydenta, musi dla nas pozostać zamachem
politycznym. Paweł Adamowicz nie żyje, ale polscy demokraci mogą zyskać jego
siłę.
Jerzy Baczyński
Do końca żałoby i ani dnia dłużej
Żałoba po śmierci Pawła Adamowicza była inna
od poprzednich. Z doświadczeni już wiemy, że rodząca się w takich chwilach
nadzieja na pojednanie jest iluzją, która nie wytrzymuje potem konfrontacji z
logiką życia publicznego. Ze sceptycyzmem więc przyjmujemy apele o odbudowę
wspólnoty, stawiamy warunki brzegowe. I nie mamy większych złudzeń co do
intencji drugiej strony sporu.
Zresztą i natura
gdańskiej tragedii była szczególna. Nieraz powracała w tych dniach analogia do
katastrofy smoleńskiej. Oba nieszczęścia zestawił nawet w pogrzebowej homilii
abp Leszek Sławoj Głódź. Choć łączyć je mogła co najwyżej intensywność
przeżywania, być może też poczucie nonsensu. Trudno już jednak porównywać skalę
obu zdarzeń. Jeszcze trudniej - ujednolicać ich moralny sens.
W Smoleńsku doszło do katastrofy lotniczej (i tego się
trzymajmy!). Tymczasem w Gdańsku z zimną krwią popełniono mord.
Oczywistych faktów
nikt nie kwestionuje, spór co najwyżej może dotyczyć motywacji sprawcy. Tego,
czy działał wyłącznie pod wpływem własnych urojeń, czy też został zainfekowany
mową nienawiści. I to niejako takiej, wspólnej dla całej klasy politycznej,
lecz konkretnie ukierunkowanej, będącej orężem w rękach jednej strony
konfliktu. Taka interpretacja okazała się dominująca. Powodując, że Adamowicz
po śmierci pozostał przedstawicielem swego obozu politycznego, a więc bohaterem
obecnej opozycji, ergo ofiarą obozu władzy. Ten proces dokonał się samoistnie,
bez ingerencji powściągliwych tym razem polityków. Lecz będzie miał ostre
polityczne konsekwencje. PiS zrobi teraz wiele, aby zrelatywizować tę sprawę,
utopić ją w postulatach obniżenia temperatury. Co skądinąd pokrywa się z tradycyjnie
łagodniejącą w roku wyborczym linią tej partii. Tylko czy obóz władzy w ogóle
jest zdolny do utrzymywania pozorów? Wątpliwe, przynajmniej dopóki pozostawia
TVP w rękach Jacka Kurskiego. Z kolei PO będzie nazywać rzeczy po imieniu i
rozliczać rządzących z odpowiedzialności za gdańską tragedię. Spór jeszcze
bardziej się zaostrzy.
Dla samego Gdańska nie będzie to miało
większego znaczenia. Aleksandra Dulkiewicz jako polityczna spadkobierczyni
Adamowicza (a także dzięki podziwu godnej postawie w dniach żałoby) zostanie
pewnie jedyną kandydatką na prezydenta miasta, popieraną przez wszystkie
partie. Tyle że gdańszczanie uznają polityczną autonomię jej środowiska.
Inaczej mniej świadoma lokalnego kontekstu reszta Polski. To pod jej adresem
PiS będzie przypominać o napięciach, które doprowadziły niegdyś do zerwania
Adamowicza z Platformą oraz wskazywać, że dziś Dulkiewicz to przede wszystkim
rządowa komisarz. Za to PO może chcieć nakłaniać kandydatkę do startu z wyraźną
polityczną tożsamością. Ona sama będzie musiała wykazać się zręcznością, aby
uniknąć neutralizacji ze strony PiS oraz zawłaszczenia przez PO, Tak czy
inaczej logika zdarzeń jest nieubłagana. Żałoba dobiegła końca, wraca polityka.
Rafał Kalukin
Infekcja
Przycichło. Ale nie za bardzo. Nie jak po
śmierci Jana Pawła II i nie jak po Smoleńsku. Polacy okrzepli i tym razem
twardziele wrzucili swoje haniebne trzy grosze chwilę po tragedii. Wszedłem do
internetu, napisałem „dzień dobry” i natychmiast dostałem odpowiedź: „Cieszysz
się, peowska Świnio?” - tyle wystarczyło, bym wiedział, gdzie jestem.
Ostatni tydzień
spędziłem, podróżując po Wybrzeżu. Odwiedzałem miasta i miasteczka, w każdym
odbywając fascynujące spotkania z mieszkańcami, gadałem na temat swojego
pisania, swojej filozofii życiowej, swojej muzyki, czasem na tematy osobiste,
jeśli komuś mogłoby to pomóc. Jestem tymi spotkaniami mocno zbudowany i
miastami zachwycony. Na pewno jeszcze Polska nie zginęła. Wypiękniała.
Wspaniali, ciekawi świata ludzie zarówno w wielkich nowoczesnych centrach
kultury, jak to w Wejherowie, które gdyby istniało wiele lat temu, Dorota
Masłowska nie musiałaby stamtąd uciekać, czy małych bibliotekach w Rumi czy
Redzie, gdzie ludzie pożyczają coraz więcej książek, gościnni gospodarze i
cudowne kobiety w Stargardzie, które spokojnie mogłyby stanąć na czele nowej
pokoleniowej rebelii. Tchnęli we mnie ducha nadziei.
Po ostatnim
spotkaniu wracaliśmy z Krystianem autem do hotelu Mercure w Gdyni, by zdążyć na
kolację w barku, który pamiętałem z czasów festiwali filmowych. Kiedyś byłem
jurorem, kiedy indziej przygotowywałem się do koncertu na Stadionie X-leeia,
wypoczywając z żoną i w wolnych chwilach klejąc z kartonu makietę sceny, na
której mieliśmy zagrać. Teraz usiadłem i czekałem na jedzenie. Na ekranie
telewizora zakręcił się żółty pasek. Ogłosił o ataku nożownika. Cudowna podróż
się skończyła gwałtownie. Wokół telewizora zgromadzili się goście i kelnerzy.
Następnego dnia prosto z pociągu popędziłem na rozmowę do Tomka Lisa i tam
zderzyłem się z wiadomością, że to już koniec. Na chwilę przed wejściem do studia
zobaczyłem, jak szarzeje twarz Radka Sikorskiego, jak blednie cudowna pedagożka
Krystyna Starczewska. End.
Gdy wszyscy zadają
sobie pytanie „co dalej?”, odpowiedź nie nadchodzi. Jak w cudownej pieśni
„Sound of Silence”, która rozbrzmiała na Długim Targu w Gdańsku - słowa
„widnieją w naszych głowach, napisane na ścianach stacji metra i toną w
studniach pełnych ciszy”, „modlimy się do neonowych bożków, któreśmy sami sobie
postawili”. Nie ma wskazówek, nie ma busoli. Narzędzia orientacji, którymi
zawsze były wielkie autorytety moralne, zostały sponiewierane, splugawione,
zrzucone z cokołów, tak by w razie dramatu naród nie miał się do kogo zwrócić o
poradę, poprosić o wskazanie, co teraz dalej robić.
Ktokolwiek by się
odezwał, jego słowa zostaną zdezawuowane, w najlepszym razie zbyte wzruszeniem
ramion. Bo niby kim tu ktokolwiek jest, by nam podpowiadać - to dzisiejsze
plemienne dictum. Autor „Brzmienia ciszy” Paul Simon w innej piosence „Mrs
Robinson” zadał Amerykanom czasu wojny wietnamskiej pytanie: „Gdzie teraz
jesteś, Joe DiMaggio, cały naród wypatruje cię smutnym wzrokiem... ale
nabuzowany Joe sobie wyszedł i gdzieś zniknął, laj laj laj...”. Joe DiMaggio,
wielki baseballistą, mąż Marilyn Monroe, bohater gazet i amerykańskich twardziel
- nie ma go, nawet on znikł, gdy pojawiły się problemy. Nie ma na kim się
oprzeć.
Sięgnąłem do
wspomnień. Wygrzebałem stare fotografie kilku osób, które byłyby nam dziś
bardzo pomocne. Zerknąłem na daty urodzin, bo nie śmierci, zbyt dużo śmierci
jest obchodzonych przez Polaków, urodziny są znacznie wartościowsze - dają
nadzieję, niosą radość. Wiktor Osiatyński, mądry, szlachetny
konstytucjonalista; przecudowny ksiądz Jan Zieją, jeden z założycieli KOR,
którego miałem szczęście spotkać; Jacek Kuroń, wielki opozycjonista i działacz,
człowiek serca; Władysław Bartoszewski - każdy wie; Bronisław Geremek,
wspaniały humanista, dyplomata, strateg i elegant; Aleksander Małachowski,
prawnik i historyk, wychowawca wielu opozycjonistów; mistrz kultury i szacunku
Tadeusz Mazowiecki. Taki mieliśmy parlament. Musimy ich zatrzymać przy sobie.
Mówić o nich. Nie pozwolić wymazać ich gumką.
Polska polityka
jest zainfekowana chamstwem i agresją, pogardą i jadem, brakiem szacunku dla
ludzi i prawa. Nikt normalny do niej nie wejdzie. Młodzi, choćby nie wiem jak zbuntowane
dusze mieli, widzą przed sobą Suskiego, Mazurek, Terleckiego, Kukiza,
Winnickiego. To poprzeczka zawieszona tuż nad ziemią, pod którą musisz się
przeczołgać, bo ci przeskoczyć nie wolno. Powieśmy więc własną.
Zbigniew Hołdys
3 listopada 1984
To było sobotnie przedpołudnie, piękny, zimny,
słoneczny dzień. Ledwo skończyłem 16 lat. Podszedłem do krawędzi dachu i zobaczyłem
setki tysięcy ludzi, największy tłum, jaki widziałem dotychczas w życiu.
Takich zainteresowanych polityką, angażujących
się, roznoszących ulotki i podziemne gazetki było najwyżej po dwie, trzy osoby
w klasie. Trwał orwellowski rok 1984, stan wojenny formalnie się skończył,
zaczynała paskudna mała stabilizacja. W warszawskim XI LO im. Mikołaja Reja
knuliśmy w trójkę: Ewa, dzisiaj farmerka w Beskidzie Niskim, Tomek, dzisiaj
radca prawny, i ja. Reszta klasy nie przepadała za władzą i systemem, ale była
raczej na dystans, obojętna, miała inne priorytety albo uważała, że „polityka to
w krysztale pomyje” i nie ma co się dać utytłać. No nie wyglądało to jak w
dzisiejszych propagandowych opowieściach.
Nic tak nie
wyglądało. Kiedyś z Ewą i Tomkiem rozlepialiśmy po szkole ulotki Solidarności.
Ja kleiłem, oni mnie ubezpieczali. Nie przypilnowaliśmy jednego korytarza, z
którego wyłoniła się profesor Drozdowska sekretarz POP PZPR, czyli używając
dzisiejszej terminologii szkolna funkcjonariuszka partii komunistycznej.
Zobaczyła mnie, zamarłem, odwróciła wzrok, poszła dalej, nigdy ani pół słowem
nie nawiązała do tego spotkania. Choć opieprzała mnie po wielekroć za zwyczajną
łobuzerkę. I choć wielokrotnie i regularnie później pojawiały się w szkole
ulotki Solidarności.
Aż przyszedł
październik 1984. Byliśmy w drugiej licealnej. Pierwsze poważniejsze imprezy,
dużo rockowej muzyki, męsko-damskie sprawy, delikatne pijaństwa. I nagle
gruchnęła wieść, że porwano księdza Jerzego Popiełuszkę. Do jego położonego na
Żoliborzu kościoła św. Stanisława Kostki jeździłem regularnie na msze za ojczyznę
jako tak zwany niewierzący praktykujący. Sporo nas takich było. Stałem pod
kościołem, chłonąłem atmosferę buntu i wolności.
Te 11 dni między
informacją o porwaniu i komunikatem o śmierci spędziłem w dużej mierze pod
Stanisławem Kostką. Byłem tam, kiedy tłum zawył, zaszlochał, rozpadł się i
natychmiast scalił nawieść o morderstwie. Tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi,
nocne czuwania, łuny świec, poczucie grozy, patosu i braterstwa. Mnóstwo
znajomych, coraz więcej ludzi z Reja. Jak w amoku krążyłem dookoła i robiłem
zdjęcia NRD-owską prakticą, którą dostałem od rodziców na urodziny. Szukałem
wejść na dachy, skąd rozciągały się niesamowite widoki na wielometrowe
kompozycje (V jak zwycięstwo, kotwice Polski Walczącej w wersji z literą S,
logo Solidarności) ze zniczy i świeczek postawionych przez zrozpaczonych ludzi.
Pogrzeb wyznaczono
na sobotę 3 listopada. I wtedy rodzice postanowili wywieźć mnie na wieś pod
Pułtuskiem. Bali się - dosłownie - o moje życie, że w Warszawie dojdzie do
rzezi. Nie odważyłem się uciec z domu, ale już na miejscu, we wsi Cieńsza,
rozpętałem piekło szantażu, błagań, gry na litość. Wypominałem im, jak mnie
zamknęli w domu podczas wcześniejszego o półtora roku pogrzebu Grzegorza
Przemyka, czego nie mogłem im wybaczyć. Nie wiem, nie pamiętam, co ich
przekonało, sam teraz jako rodzic mogę sobie wyobrazić. co przeżywali, ale
powiedzieli: „jedź”. Wyściskałem ich, wycałowałem, mama miała łzy w oczach,
podwieźli mnie do szosy na PKS do Warszawy.
Po drodze do
stolicy wraz ze współpasażerami autobusu patrzyłem na niekończącą się kolumnę
wozów pancernych zmierzających do miasta. Byłem przerażony i podekscytowany.
Po kilku telefonach w Warszawie wiedziałem, że na pogrzeb idzie praktycznie
cała szkoła, wszyscy znajomi bez względu na to, co jeszcze parę tygodni
wcześniej myśleli o podziemnej Solidarności.
Już zbliżając się
do Żoliborza, oszołomiony byłem zmierzającymi w jednym kierunku tłumami.
Pamiętając ścieżki z ostatnich dni, dostałem się z przyjaciółmi na dach
kamienicy między placem Wilsona i kościołem.
wtedy zobaczyłem jeden z tych widoków, których nie zapomina
się do końca życia i które pozwalają wierzyć, że zło, choć tak cholernie mocne,
to jednak nie zwycięży. Tak jak niespełna trzy lata później w Gdańsku na
Zaspie, gdy znów ze wspomnianym kolegą Tomkiem ujrzeliśmy nieprawdopodobne
morze ludzkich głów i transparentów Solidarności na spotkaniu z Papieżem.
A teraz wsiądę w
pociąg i pojadę do Gdańska na pogrzeb Pawła Adamowicza,
Marcin Meller
Będzie lex Stefan W.?
Anders Breivik, który w 2011 r. zastrzelił
69 nastoletnich działaczy norweskiej Partii Pracy, został skazany na 21 lat
więzienia, z możliwością przedłużenia, jeśli nadal będzie stwarzał zagrożenie.
Co będzie ze Stefanem W, zabójcą prezydenta Pawła Adamowicza? Jego zbrodnia ma
nieporównywalną skalę, ale też była aktem terroru. Choroba psychiczna nie
chroni przed więzieniem, także dożywotnim. Polskie prawo pozwala uniknąć
odpowiedzialności karnej tylko w razie stwierdzenia całkowitej niepoczytalności.
Wtedy sąd może skierować sprawcę bezterminowo do zamkniętego szpitala
psychiatrycznego. Całkowitą niepoczytalność biegli orzekają wyjątkowo. Stąd
m.in. problem zamykania w więzieniu osób poważnie upośledzonych umysłowo.
Stefana W. z
Breivikiem łączy kilka cech: tak jak on był fanatycznym graczem w przemocowe
gry komputerowe, jak Breivik działał planowo i jak on chciał stać się bohaterem
zbiorowej wyobraźni, budzić przerażenie i respekt. Stefan W. choruje na schizofrenię
paranoidalną.
Taką diagnozę postawiono Breivikowi, ale została zmieniona. Uznano,
że jest poczytalny, choć ma osobowość nieprawidłową cechach narcystycznych,
zaburzenia emocjonalne urojeniowe: uważa siebie za „regenta Norwegii”, z misją
zbawienia ojczyzny. Uznanie Breivika za poczytalnego umożliwiło skazanie, czego
oczekiwała opinia publiczna.
Breivik realizował misję: chciał wstrząsnąć Norwegią, żeby
zmieniła proemigrancką politykę.
Stefan W. zabił z motywów osobistych: z zemsty za pobyt w
więzieniu, za który wini polityków PO.
Rozgorzała dyskusja, czy było to zabójstwo
polityczne, czy atak szaleńca. Chybiona, bo jedno nie wyklucza drugiego. Sam
Stefan W. chce, by jego czyn był widziany jako polityczny. Wybrał spektakularne
miejsce i czas. Nie uciekał. Został z nożem w ręku na scenie, wziął mikrofon,
przedstawił się i ogłosił, że dokonał zemsty na Platformie. Możemy się
spodziewać, że teraz będzie budował swoją legendę. Tak czynił Breivik,
opowiadając o swojej misji. Przekazał mediom swój „manifest”. Apelowano wtedy,
by nie dawać mu pola do chełpienia się zbrodnią.
Prokuratura wydała
komunikat, że Stefan W. „po wyjściu z ZK był w Warszawie, w tym przy Pałacu
Prezydenckim, i mógł planować popełnienie przestępstwa”. Czy planował? Oprócz
słów powinny być dowody. Monopol na informacje ze śledztwa ma podległa rządowi
prokuratura, w którego interesie leży przedstawienie Stefana W. jako osoby,
która chciała zaatakować także polityków związanych z PiS. Kolejnym problemem
jest przesłuchiwanie osoby chorującej psychicznie. Choć prawo nie stawia twardo
takiego warunku, zgodę na to powinni wyrazić psychiatrzy. Psychiatra był obecny
przy pierwszym przesłuchaniu, podczas którego odebrano od Stefana W, tzw.
spontaniczne wyjaśnienia. Co będzie dalej?
Wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki
winę za atak Stefana W. na prezydenta Adamowicza zwekslował na sędziów, którzy
dali mu „za mały” wyrok za poprzedni czyn - rozbój z bronią. Sąd wymierzył mu
karę surowszą, niż żądał prokurator: pięciu i pół roku więzienia, choć za to
przestępstwo (art. 280 par. 2 kk) grozi od 3 do 15 lat. Stefan W., z atrapą
pistoletu, obrabował cztery banki, na 15 tys. zł. Na niski wymiar kary miało
zapewne wpływ to, że skoro broń była atrapą, nie był to, jak przewiduje art.
280 kk, napad „bezpośrednio zagrażający życiu” Ale minister Zbigniew Ziobro
zapowiedział „podniesienie kary za takie przestępstwa”. Polski Kodeks karny,
zaostrzany już chyba kilkaset razy, już jest bodaj najsurowszym w Unii
Europejskiej, i mamy dwukrotnie wyższą liczbę więźniów na 100 tys. mieszkańców,
niż wynosi europejska średnia.
Stefan W.
zachorował psychicznie w więzieniu. Był leczony, uzyskano poprawę. Tuż przed
końcem kary jego matka powiadomiła policję, że stan psychiczny syna jest zły,
co może doprowadzić do nieszczęścia. Policja poinformowała więzienie. Tam -
jak zapewnia rzecznik więziennictwa - poddano go badaniu psychiatrycznemu,
przeprowadzono rozmowę z nim, ze współwięźniami, funkcjonariuszami i nie
wykryto Zagrożenia. O terminie wyjścia poinformowano policję, która mogła go
objąć obserwacją w ramach swoich uprawnień do stosowania działań operacyjnych w
celu zapobiegania przestępstwom. Nie objęła. Policja uważa, że działania
powinna była podjąć służba więzienna. Ale ta nie mogła trzymać osoby, która skończyła
odbywać karę.
W związku z tym minister zdrowia Łukasz
Szumowski zapowiedział zmiany w prawie dotyczące osób, których choroba
psychiczna ujawniła się w więzieniu (osoby chore w momencie skazania sąd może
dziś, w wyroku skazującym, skierować, po odbyciu kary, na leczenie w zakładzie
zamkniętym). Zapowiedziane zmiany „umożliwią organom państwowym zawnioskować do
sądu opiekuńczego o skierowanie osoby osadzonej w ZK na leczenie ambulatoryjne
lub w zakładzie zamkniętym”. Czyli będzie jak w„ustawie na bestie” uchwalonej z
inicjatywy rządu PO-PSL, by Mariusz Trynkiewicz nie wyszedł na wolność. Tamta
ustawa dotyczy osób zaburzonych, a więc nie chorych. Dziś wiadomo, że w
stworzonym przez nią, teoretycznie leczniczym, ośrodku o rygorze ostrzejszym
niż więzienny dochodzi do licznych nadużyć wobec „pacjentów”, a Ministerstwo
Zdrowia realnie nie sprawuje nad tym żadnej kontroli.
Tylko po co nowe
prawo, skoro ustawa o ochronie zdrowia psychicznego pozwala już dziś skierować
na przymusowe leczenie każdą osobę chorą psychicznie, która zagraża życiu lub
zdrowiu swojemu lub innych osób? Doniesienie matki Stefana W. mogło być
podstawą do zawiadomienia pogotowia i zawiezienia jej syna prosto z więzienia,
gdy wychodził na wolność, do szpitala. O konieczności „leczenia bez zgody” orzekają
szpitalni lekarze, a ich decyzję kontroluje sąd.
Rząd zaostrza
prawo, zamiast pracować nad wprowadzeniem do szkół obowiązkowych zajęć uczących
komunikacji i rozwiązywania konfliktów bez przemocy i nienawiści. Tylko
czekać, jak sprawa zabójstwa prezydenta Gdańska posłuży do kolejnego
zwiększenia uprawnień służb specjalnych. I dalszego zamykania i grodzenia siedzib
władzy przed obywatelami.
Ewa Siedlecka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz