sobota, 26 stycznia 2019

Państwo PiS i obyczajne dziwki,Najlepsi do koryta,Serce i nóż,Zbrodnia i polityka,Do końca żałoby i ani dnia dłużej,Infekcja,3 listopada 1984 i Będzie lex Stefan W.?



Państwo PiS i obyczajne dziwki

Bronisław Wildstein ubolewa, że żyjemy w świecie na opak, w którym "nienawistnicy organizują się, by walczyć z nienawiścią". Jego ocenę sytuacji po śmierci prezydenta Adamowicza oklaskiwali prezes PiS, premier i ministrowie.

Prorządowy tygodnik „Sieci” przyznał tytuł Człowieka Wolności 2018 ministrowi kultury prof. Piotrowi Glińskiemu. To wyróżnienie dla „ludzi, dla których wolność jest wartością najważniejszą, a jej obrona i szerzenie – codzienną powinnością”. Laureat (który od trzech lat ciężko pracuje na miano ministra najskuteczniej ograniczającego wolność w kulturze) akcentował potrzebę istnienia prawdy, bo „prawda nie tylko jest najciekawsza, jest najważniejsza. Powinniśmy pamiętać, że prawda istnieje i nasze pragmatyczne, polityczne projekty wolnościowe powinny się na tym założeniu opierać”.

Wszelkie wątpliwości co do potrzeby prawdy w życiu publicznym rozwiał Bronisław Wildstein. – Moment historyczny wydaje się dość szczególny. Śmierć prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza to z pewnością wydarzenie tragiczne, ponure – zaczął komentator „Sieci”. – 30 lat powtarzam tezę, że żyjemy w świecie na opak, odwróconym, gdzie sensy, wartości są postawione na głowie. Gdzie dziwki rozpaczają nad upadkiem obyczajów, oszuści wzruszają się tym, że prawda w życiu publicznym nienależycie funkcjonuje, złodzieje są poruszeni faktem, że własność nie jest traktowana poważnie, gdzie nienawistnicy organizują się, by walczyć z nienawiścią. To zjawisko się teraz intensyfikuje. Słyszymy, że prezydenta Pawła Adamowicza zabiła nienawiść. Tak mówią główne i dominujące środki medialne, tak mówią najrozmaitsze ośrodki opiniotwórcze w Polsce i nie tylko. Tak mówią nieformalne ośrodki władzy, które nie mogą się pogodzić, że ich polityczny wymiar został przez nich utracony.

Wildstein ma rację, to nie nienawiść zabiła Adamowicza, ale człowiek motywowany nienawiścią. Wildstein się myli, że to głos utrąconych elit. Bo to nie jest opinia „dziwki rozpaczającej nad upadkiem obyczajów” ani „nienawistników, którzy organizują się, by walczyć z nienawiścią”. To wnioski ludzi myślących, którzy potrafią powiązać logicznie przyczynę ze skutkiem. Bo nożownik gdzieś tą nienawiścią nasiąkł (czy dzięki telewizji publicznej, czy mediom społecznościowym, pewnie z czasem się dowiemy) i ktoś mu pokazał, że nienawistnicy są bezkarni.

Dwa tygodnie przed tym zabójstwem prokuratura umorzyła sprawę „politycznych aktów zgonu” wystawionych przez Młodzież Wszechpolską 11 samorządowcom, w tym właśnie Adamowiczowi. To było życzenie śmierci. Ich sensu odwrócić i dziwka nie da rady – nie o życie wszechpolacy apelowali tymi „aktami zgonu”, ale o śmierć.

Gdy Wildstein wypowiadał swój komentarz, na sali siedziały najważniejsze osoby w państwie: prezes PiS, marszałkowie Sejmu i Senatu, premier i ministrowie. Słowa komentatora przyjęli aprobująco. Kryzysu państwa wywołanego nienawiścią tak nie zażegnają.
Agnieszka Kublik

Najlepsi do koryta

Gdzie się podziały hasła liderów Prawa i Spra­wiedliwości, że do po­lityki nie idzie się dla pieniędzy (Kaczyński), Polsce dojnej (Morawiecki), o służbie i o pokorze (Szy­dło)? Zamiast tego słyszymy, że pieniądze się im należa­ły 60-80 tys. miesięcznie w NBP? Dlaczego nie? Premier Morawiecki mówi, że jego celem jest, abyśmy zarabiali tyle co na Zachodzie. No, to zarabiają.
   Rafał Ziemkiewicz daje w „Do Rzeczy” ponury obraz „dorobku” trzech lat rządów PiS, po czym konkluduje: „PiS w końcu musi zapytać siebie: Po co rządzi? I wte­dy stwierdzi w zdumieniu, że jedyna odpowiedź brzmi: po to, żeby rządzić. Żebyśmy to my, nie oni, obsadzali te spółki, stołki, doili, co jest jeszcze do dojenia. Bo jak nie my, to kto? Złodzieje kamienic i VAT, kombinatorzy od Gawłowskiego i Plichty?”. „Były jakieś cele, jakieś wizje, hasła, ale wszystko to się nie wiadomo jak i kiedy poszło czochrać...”. Jedynym, co się PiS udało, jest opo­zycja - czytamy.
   Ziemkiewicz jest i tak wyrozumiały, bo co prawda nie ma jeszcze obiecanych samochodów elektrycznych, dro­nów i śmigłowców, ale udało się „przywrócić godność” położyć edukację, rozłożyć siły zbrojne, zepsuć polity­kę zagraniczną, rozmontować wymiar sprawiedliwości, któremu już nawet zagraniczne sądy boją się przekazy­wać podsądnych Polaków, wreszcie zdegradowali Polskę na arenie międzynarodowej - od prymusa do trudnego dziecka Europy Także rozbudować szczujnię mediów publicznych do niespotykanych rozmiarów. Nie jest to mało, jak na trzy lata.
   Jak zwykle, kiedy zbliża się stacja docelowa, ruch panu­je przy korycie. Media donoszą, że prezes Lotu może stra­cić fotel lada chwila. Gotuje się w zarządzie Jastrzębskiej Spółki Węglowej, gdzie zmiany wiszą w powietrzu. Wokół spółek Skarbu Państwa trwa nieustająca walka o fotele i stołki. Im bliżej wyborów i zamknięcia kasy - tym więk­sza nerwowość w kolejce. Trochę przypomina to zabawę w komórki do wynajęcia, ale stawką są miliony złotych dla zainteresowanych. I - co ważniejsze - decyzje mery­toryczne w spółkach, przy takiej rotacji, nie zawsze mogą być kompetentne. Czy prezes, który ma nóż na gardle, pod którym chwieje się fotel, albo kandydat do tego fotela będą podejmować decyzje racjonalne czy raczej te ocze­kiwane przez przełożonych?
   Według analiz przeprowadzonych przez Sedlak&Sedlak rotacja w giełdowych spółkach Skarbu Państwa na sta­nowiskach w zarządach wyniosła w 2017 r. 30 proc. po­sad, a w 2016 r. aż 73 proc. stanowisk. Normalna rotacja na rynku menedżerskim wynosi 15-20 proc. Takie zmiany często są bardzo kosztowne (zwalnianym trzeba wypłacić odprawy). Najlepiej opłacani prezesi zarabiają siedem i więcej milionów rocznie - czytamy w „Parkiecie”.
   Takie koncerny, jak KGHM, Energa czy Polska Grupa Zbrojeniowa, to prawdziwe karuzele, żeby nasi mogli się dorobić, chociaż na krótko. - Arkadiusz Siwko, któ­ry szefował PGZ przez kilkanaście miesięcy, był przed­tem szefem Energi. Radosław Domagalski-Łabędzki, który do marca ub.r. szefował Pol­skiej Miedzi, według nieoficjalnych wiadomości miał trafić do PGZ. Jego następca, p.o. prezesa Rafał Pawełczak, „wyczyścił kadry spó­łek z grupy kapitałowej kombinatu” - pisała w sierpniu Karolina Baca-Pogorzelska w „Dzienniku Gazecie Praw­nej ”. Od miesiąca kombinat ma kolejnego szefa - Marka Chudzińskiego, który wcześniej kierował Agencją Roz­woju Przemysłu. To piąty od czasu wygranych przez PiS wyborów szef miedziowego giganta. Polska Grupa Zbro­jeniowa, podobnie jak KGHM, ma już chyba piątego pre­zesa, czwartego prezesa (dafne chyba już nieaktualne) ma Lotos, trzeciego prezesa Grupa Azoty i poznańska Enea.
    „Miotła hula” - pisała Anita Błaszczak („Rz”, listo­pad 2018). Trwa upychanie swoich. W ciągu minionych 12 miesięcy niemal połowa szefów dużych państwowych firm została, wymieniona. „Karuzela prezesów wyraźnie przyspieszała w czasach rządów PiS”. W czasach poprzednich rządów w trzecim roku u władzy barometr prezesów nie przekraczał 30 (procent zmian na stanowiskach). Teraz trzyma się powyżej 40 pkt. W ostatnim roku przyczyniły się do tego rezygnacja szefów Alior Banku i PGZ. „Dziennik Gazeta Prawna” pisze o „karuzeli zawrotnej prędkości”. Od utworzenia rządu PiS prezesi (lub ich p.o.) średnio piastowali stanowiska krócej niż rok. (Aczkolwiek są wyjątki). „Na zbiorowy skok na kasę partyjna armia czekała długie lata, coraz bardziej niecierpliwie przebie­rając nogami” - pisał Jacek Zalewski w „Pulsie Biznesu”.
   Analizując zaplecze finansowe radnych PiS, „Puls Biz­nesu” pisze: Jednym z rekordzistów jest Paweł Śliwa, któ­ry jako wiceprezes do spraw innowacji w Polskiej Grupie Energetycznej zarobił w 2017 r. ponad 1 mln zł. Kolejny milioner to Krzysztof Skóra, u którego w PRL ukrywał się Adam Lipiński, prawa ręka Jarosławca Kaczyńskiego. Jako były już prezes KGHM zainkasował w 2016 r. 1,3 mln zł, a w 2017 r. miedziany kombinat dołożył jeszcze 700 tys. z tytułu odprawy. Radni wojewódzcy PiS w kontrolowa­nych przez Skarb Państwa spółkach i instytucjach w latach 2016-17 zarobili 26,8 mln zł. (Dawid Tokarz, „Puls Bizne­su”). Każdy z nich w tym czasie zarobił 350 tys. na państwo­wym garnuszku. 77 samorządowców najwyższego szcze­bla z partii rządzącej znalazło pracę w kontrolowanych przez Skarb Państwa instytucjach i urzędach. W2017 r. za­robili 20,3 mln zł, o 150 proc. i więcej niż przed wyborami.

Czytając o partyjnej armii, warto przypomnieć głośny swojego czasu (1971 r.) artykuł Mieczysława F. Rakow­skiego w POLITYCE „Dobry fachowiec, ale bezpartyjny”. Artykuł mógł się wtedy ukazać w klimacie kolejnej od­wilży, tej po Grudniu 1970 r., za „wczesnego Gierka”. Był głosem protestu przeciwko faworyzowaniu swoich, czyli partyjnych, i dyskryminacji bezpartyjnych.
    „Skoro partia jest kierowniczą siłą, to znaczy, że powinna sprawować bezpośrednią kontrolę nad każdą dziedziną ży­cia - charakteryzował autor panujące zasady. - Jak to osią­gnąć? Najłatwiej przez postawienie członka partii na stano­wisku kierowniczym!”. Czekamy na kolejną odwilż.
Daniel Passent

Serce i nóż

Są w życiu narodów chwile najważniejsze. Dla Pola­ków to właśnie taki moment. Dramatyczna chwila stawia dramatyczne pytanie. Nastąpi przebudze­nie, przesilenie, katharsis i przełom czy też wkrótce usłyszy­my dźwięk zamykających się za plecami wrót piekieł.
   I oto historia znowu przywędrowała do Gdańska. Jak pra­wie zawsze w wersji dramatycznej. W miejscu, w którym wybuchła światowa wojna, w którym doszło do jednej z naj­większych tragedii w epoce PRL, teraz popełniono zbrodnię, która splamiła krwią III Rzeczpospolitą. Ta nowa Polska po­niekąd zrodziła się 39 lat wcześniej, w niedzielne popołudnie, gdy podpisano Porozumienia Sierpniowe i narodziła się Soli­darność. Wicepremier komunistycznego rządu w momencie wzruszenia powiedział wtedy że pokazaliśmy, „jak rozmawia Polak z Polakiem”. W niedzielny wieczór, 39 lat później, zoba­czyliśmy, jak Polak Polaka zabija.
   Pogrzeb Pawła Adamowicza zamienił się w wielkie narodo­we rekolekcje i wspaniałą lekcję wychowania obywatelskiego. Przypomniano nam wszystkim, jakie wartości legły u pod­staw nowej Polski, która narodziła się 30 lat temu.
   Jakże przejmujące były słowa pani Magdaleny, żony zamor­dowanego prezydenta, i słowa ojca Ludwika Wiśniewskiego, jednego z jego przewodników. Jakże mocne było przesłanie wystąpień Aleksandra Halla i najbliższej współpracowniczki prezydenta Aleksandry Dulkiewicz.
   Miłość, dobroć, szacunek dla innych, tolerancja, wolność, otwartość, solidarność i wspólnota. Oto drogowskazy.

I
Przerażająca jest symbolika tego zamachu, jego miejsca, cza­su i kontekstu. Gdańsk i Polska zostały splamione krwią pa­trioty, wzorowego urzędnika i dobrego człowieka, w miejscu położonym o kilka minut drogi piechotą od bramy gdańskiej stoczni i pomnika pomordowanych stoczniowców. W dniu najbardziej radosnego dla milionów Polaków dorocznego święta. Na scenie wielkiej orkiestry dobrych serc. W momen­cie, gdy do nieba miało polecieć symbolizujące te serca świa­tełko pokoju. Ta symbolika jest tak nasycona, że wydaje się aż przerysowana. Ale jest, jaka jest, i nie można od niej uciec.
   Europejskie Centrum Solidarności, które stworzono, by opiewać najcenniejszy dar, jaki Polska dała światu, nie stanęło po to, by wystawiano w nim trumnę zamordowanego człowie­ka Solidarności, który współtworzył wolną Polskę i budował wspaniały Gdańsk. Ale też oddalone o kilometr od ECS Mu­zeum II Wojny Światowej nie zostało wymyślone, by - jak próbuje się to czynić teraz - narzucać jedynie słuszne opako­wanie historii. Taki mamy czas. W Gdańsku zawsze zderzały się ze sobą różne żywioły. Kiedyś dwa narody. Potem komu­nizm i pragnienie wolności. Teraz Polska liberalna i otwarta z tą pełną resentymentu i nacjonalistyczną.
   I oto w bazylice Mariackiej na oczach całej Polski stoi na ka­tafalku urna z prochami zamordowanego Pawła Adamowicza, konserwatysty, ale i tolerancyjnego liberała, najbardziej znie­nawidzonego przez władzę samorządowca. W pierwszej ław­ce siedzi najbardziej znienawidzona przez tę władzę postać naszej współczesnej historii, były prezydent i lider Solidarno­ści. Obok niego wybitny polski polityk, który zrobił na świecie karierę większą niż którykolwiek z jego poprzedników. Ze wspomnianymi przed chwilą łączy go to, że i on jest przez władzę znienawidzony i opluwany. Nieco dalej czwarty gdań­szczanin, też niemal dosłownie wplątany w wydarzenia ostat­nich dni. Twórca najwspanialszej polskiej orkiestry nie jest politykiem, ale i jego władza nienawidzi. Jest bowiem dla niej jednym z symboli III RP, państwa, którego ta władza nienawi­dzi, które chce zredukować, a najlepiej zniszczyć. W koście­le jest też, trochę z boku, prezydent RP. Kilka miesięcy temu w tym samym Gdańsku, w rocznicę Sierpnia, narzekał, że pła­cimy cenę za bezkrwawą rewolucję. Zadziwiający w kraju tak doświadczonym przez historię deficyt krwi. Zdumiewające słowa. Ale taki mamy czas. Taki jest kontekst tragedii.
   Z Polski w wielkim stopniu udało się nam zrobić piekło. Nie okupanci to zrobili, nie zaborcy, nie obcy

II
To właściwy moment, by zapytać: co uczyniliśmy z Polską? Z solidarnością. Z nadzieją. Z podziwem, którym otaczał nas świat.
   Z Polski w wielkim stopniu udało się nam zrobić piekło. Nie okupanci to zrobili, nie zaborcy, nie obcy. Często narzeka się u nas, że przez ostatnich kilkadziesiąt lat nie stworzyliśmy żadnej globalnej marki. Po co ta skromność? Stworzyliśmy. Skondensowana tak doskonale nienawiść to przecież feno­men. Opluwanie i poniewieranie najwybitniejszych przed­stawicieli narodu, także nieżyjących, to przecież specjalizacja globalna. W kraju podobno odwiecznej tolerancji znakiem rozpoznawczym stała się nietolerancja. W kraju, jak podkre­ślano dla zaznaczenia naszej i Jego wyjątkowości - papieża Polaka, normą stała się niechęć do innych, będąca zaprzecze­niem jego przesłania. Jest jeszcze jeden rys szczególny Kolej­ne erupcje nienawiści następujące ze zwielokrotnioną siłą po kolejnych pełnych wręcz teatralnej egzaltacji pojednaniach, po hektolitrach wylanych łez, zapalanych świeczkach i głoś­nych zapewnieniach, że już nigdy, przenigdy, że teraz będzie inaczej, że już wiemy, jak zgubna jest nienawiść.
   Ale też nie wolno nam, jeśli nie chcemy się sprzeniewierzyć pamięci zamordowanego prezydenta, symetrycznie rozsmarowywać na wszystkich odpowiedzialności za atmosferę, jaką mamy w Polsce. Bo skoro winni są wszyscy, to winny nie jest nikt. Symetryzm w obliczu zbrodni jest jej rozgrzeszeniem. Poniekąd czyni on nawet ofiarę współwinną własnej śmier­ci, bo przecież sama wchodziła w spór po jednej ze stron. Nie mamy prawa ulec szantażowi emocjonalnemu ze strony tych, którzy rozpętali w Polsce atmosferę nienawiści, a teraz z na­szej rozpaczy, przerażenia i traumy chcą uczynić alibi i tar­czę dla siebie. Kolejną ofiarą nie może być prawda, złożona na ołtarzu powściągliwości i szacunku dla zmarłego. Moral­ną i intelektualną dezercją byłoby zrównywanie hejtujących z hejtowanymi, oszczerców i opluwanych.
   Fundamentem dobrego państwa są demokracja i rządy pra­wa. Fundamentami wspólnoty zaś są prawda i zaufanie. Ten pierwszy fundament jest w Polsce melodycznie niszczony. Ten drugi został praktycznie unicestwiony. Za jedno i za dru­gie odpowiedzialność, niemal wyłączną, ponosi obecna wła­dza. To ona z nienawiści, pogardy, kłamstwa i oszczerstwa uczyniła swój fundament państwa.

III
W ostatnich dniach wielokrotnie próbowano porównywać zamordowanie prezydenta Adamowicza do zamordowania, prawie sto lat temu, prezydenta Narutowicza. Pod jednym względem zbrodnia ostatnia jest nawet bardziej złowroga niż tamta. Bo tym razem atmosfery wściekłej nagonki nie wykre­owało wpływowe środowisko, ale państwo. To ono stworzyło wielką faktorię kłamstwa, manipulacji i oczerniania oponen­tów, z których uczyniono śmiertelnych wrogów. Owszem, po każdej ze stron naszej politycznej batalii zdarzały się za­wstydzające wypowiedzi i kompromitujące ekscesy. Ale tylko obecna władza s tworzyła system.
   Współczesny Neron ma wielki rozmach. Postanowił znisz­czyć instytucje, symbole, autorytety, prawdziwą historię i żyjących. Zniszczyć, sponiewierać, unicestwić. W tym celu stworzył nienawistne perpetuum mobile. Szefem publicz­nej telewizji nie przez przypadek mianował bezwzględnego pałkarza i cynicznego propagandystę, by ten kopał i oplu­wał. Uczynił to z premedytacją i pełną świadomością nie­uchronnych skutków. Na jego tle taki Donald Trump wydaje się żałośnie bezradny. Wstukuje w swój komórkowy tele­fon tweety, w których pomstuje na swoich oponentów. Nasz władca do poniżania wrogów ma wielką machinę i całą armię wykonawców. Przy czym władza nie mityguje się specjalnie w racjonalizowaniu swych działań. Z tragicznego zabójstwa działacza PiS Marka Rosiaka uczyniła młot na oponentów, którym zawsze można uderzyć - „to wy” albo „wy też”. Z „di­nozaurów”, „szarańczy” i „watah” uczyniła niemal wezwa­nie do zbrodni.
   Pawła Adamowicza zabijano na raty. Pomówieniami, in­synuacjami, oszczerstwami. Czyniono to każdym kolejnym materiałem w „Wiadomościach” TVP. Podobnie jak Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy i Jerzego Owsiaka wciąż mor­duje się na raty. Robią to z powodów czysto politycznych w za­sadzie ci sami ludzie, którzy teraz pokrzykują, by zbrodni nie wykorzystywać politycznie. Gwałciciel i oszczerca próbuje zamknąć usta ofierze w imię empatii i pojednania.
   Nasze państwo od kilku lat bardziej niż na karaniu spraw­ców przestępstw z nienawiści skupione jest na zapewnianiu im bezkarności. W fabryce nienawiści to ważny wydział. Umo­rzenia śledztw w sprawie klepsydr i transparentów z obietni­cą szubienic, w sprawie swastyk i wieszania na szubienicach portretów eurodeputowanych. W gruncie rzeczy nie były to umorzenia, ale „umożliwienia”. Zbagatelizowane przestęp­stwo nienawiści jest nie tylko formą przyzwolenia, lecz także zachęty. Każde takie umorzenie uprawdopodabnia zbrodnię.
   Tak, winni są nie tylko oni, tamci. Ale nasza wina jest inna. Wielu wzywa do refleksji i zastanowienia, co kto powiedział czy nie powiedział za dużo i za ostro. To słuszny apel. Rachu­nek sumienia nikomu nie zaszkodzi. Ale potrzebny jest także rachunek sumienia z milczenia. Ofiarą, bądźmy szczerzy, mógł być ktoś inny. Ktoś kiedyś sporządzi może ranking najbardziej niszczonych przez fabrykę nienawiści. Poniewieraniu towarzyszyły zwykle radosny rechot prawicowców i najczęściej wybitnie rachityczne sprzeciwy stronników opozycji. Gdzie są te teksty w obronie Pawła Adamowicza? Gdzie listy w obro­nie jego dorobku i nazwiska? Dzisiaj padają pytania: a jak on to znosił? Może nikt tego nie wie, bo nikt publicznie nie zapytał. A przecież tratowanie tylu osób odbywało się na oczach żon, mężów i dzieci. To, że bici i kopani trzymali się jakoś na no­gach, że nie narzekali i nie zawodzili, bijący uznawali za do­wód, że bić trzeba mocniej, a świadkowie za znak, że może nic strasznego się nie dzieje. Lincz trwał więc w najlepsze. I będzie trwał. Żadnych złudzeń. Linczujący zatrzymali się tylko na moment, by nie spadło na nich odium tragedii. Śmierć Pawła Adamowicza powinna więc obciążać także nasze sumienia. Podobnie jak to, co zrobiono z Orkiestrą i Jurkiem Owsiakiem. Nasze były świąteczne uniesienia, jego, dyrygenta, codzienne zmartwienia i sądowe przepychanki. Wtedy nie graliśmy w or­kiestrze. Wszystko oglądaliśmy z daleka.

IV
W ostatnich dniach pojawiło się wiele diagnoz tego, co się sta­ło w Gdańsku, i tego, co dzieje się w Polsce, oraz wiele recept. Mam wrażenie, że recepty najczęściej dotyczą walki z obja­wami, a nie przyczynami choroby. Choć, zgoda, czasem pro­ste recepty są dobre, ale i te są teraz I rudne do wykupienia. W sytuacjach dramatycznych konfliktów przydają się ludzkie gesty. Na przykład przeprosiny. Ale zamiast przeprosin mamy dokładkę w postaci oszczerczych materiałów w „Wiadomoś­ciach” i teatralną nieobecność, gdy oddawano hołd zmarłe­mu. Przydają się też słowa wybaczenia, ale gdy nie ma cienia skruchy, mogą być one co najwyżej zachętą do amnezji i nie­zasłużonym rozgrzeszeniem.
   Niewątpliwie potrzebujemy deeskalacji napięcia, choć czas decydujących o losach Polski trzech kampanii wyborczych atmosferę raczej zaostrzy. Niewątpliwie, oponentom musimy okazywać szacunek. Trzeba tak czynić, bo inaczej nie wolno, bo zbrodnią wobec Polski byłoby rozszerzanie pola konflik­tu. Ale też z powodów pragmatycznych. Gdyby, co nie daj Bóg, ofiarą jakiejś kolejnej zbrodni padł ktoś z obozu władzy, odwiedzilibyśmy kolejne piekielne kręgi. Wystarczy wspo­mnieć, jakie piekło zafundowano nam po katastrofie lotni­czej. Porozumienie i dialog są bezcenne. Dziś jednak będzie o nie o niebo trudnią niż w sierpniu 1980 roku i 30 lat temu przy Okrągłym Stole. Z prostego względu - wtedy władza tego kompromisu chciała.
   Ale gdy nienawiść jej fundamentem państwa, gdy prze­żarła już instytucje i umysły wielu rządzących, jedynym spo­sobem na prawdziwy przełom są nie gesty, ale polityczna zmiana. Ze złem trzeba walczyć, a nie zamykać na nie oczy. Tylko realna polityczna zmiana i rewolucja myślenia mogą zmienić filozofię rządzenia i reguły funkcjonowania państwa.
Oprzeć je na zdefiniowanej na nowo solidarności. Na funda­mencie szacunku, prawdy i wspólnoty. Dopiero wtedy będzie­my w stanie zamknąć tragiczną erę, która w Polsce rozpoczęła się dziewięć lat temu, po 10 kwietnia. To będzie jednak ciężka metodyczna praca, wymagająca odwagi i rozwagi. Nie mamy w Polsce problemu z gorącymi sercami. Teraz przydadzą się jeszcze chłodne głowy.
   Niedługo dowiemy się, czy wygra Polska Kaczyńskiego i Kurskiego, czy Polska Owsiaka i Adamowicza, bo obie wygrać nie mogą - są swoim zaprzeczeniem. Zobaczymy, czy znakiem Polski będzie ręka wyciągnięta do zgody, czy zaciśnięta pięść. Czy bardziej donośny będzie wesoły sygnał WOŚP, czy nie­nawistny wrzask „śmierć wrogom ojczyzny”. Czy symbolem Polski będzie serce, czy nóż. Ludzie z wdzięcznością myślący o innych, wspierający Orkiestrę i płaczący po Pawle Adamo­wiczu, gromadzący się na ulicach polskich miast, przeraże­ni tym, co się dzieje, zasługują na nieskończenie więcej niż to, czego doświadczają dzisiaj. Dzieci, którym pomaga Jurek Owsiak, zasługują nie tylko na dobrą aparaturę medyczną, lecz także na normalne życie i normalny kraj, w którym da się pracować, żyć i oddychać.
   Mamy w Polsce dwie wielkie orkiestry. Wielką orkiestrę narodowej destrukcji i wielką orkiestrę choćby w miarę życz­liwych sobie ludzi i serc. Obie mają innych dyrygentów i róż­ne nuty, często grają też dla różnych publiczności. Niedługo dowiemy się, która poda właściwy ton i która zagra melodię wpadającą w ucho większości. Od tego w ogromnym stopniu będzie zależało, czy tragedia w Gdańsku będzie niezwykle bo­lesną, ale bezcenną lekcją, czy tylko kolejnym aktem w dziele samozniszczenia.
Tomasz Lis

Zbrodnia i polityka

Przeżyliśmy kilka niezwykłych dni. Żałoba po śmierci Pawła Adamowicza wypełniła się zbiorowymi emocjami, jakich Polska dawno nie widziała. Tłumy milcząco czekające w wielogodzinnej kolejce, żeby pokłonić się przed trumną Prezydenta; setki tysięcy zniczy zapalanych na rynkach polskich miast; łzy na ulicach i przed kamerami - odkrywana na nowo potrzeba bycia razem. A jednocześnie narastające poczucie, że polskie państwo nie podziela tej żałoby, że się od niej opędza, chce przeczekać. Przykrych, niekiedy wręcz żenujących gestów mieliśmy w tych dniach aż nadto; demonstracyjne „spóźnienie się” Jarosława Kaczyńskiego na skromną sejmową uroczystość żałobną; potem w przeddzień gdańskiego pogrzebu zbiorowy wyjazd całego „kierownictwa partii i rządu” na Wawel, w celu złożenia hołdu Lechowi Kaczyńskiemu (!). A obok seria konferencji ministra Ziobry, głoszącego teorię, że zabójca „mógł chcieć” dokonać zamachu także na Andrzeja Dudę. Czy wreszcie odklepywane przekazy dnia, że nie należy tej zbrodni „upolityczniać”, że nie wolno eskalować emocji, a już zwłaszcza nie wypominać obozowi władzy kampanii oszczerstw wobec Pawła Adamowicza i Jurka Owsiaka, „gdyż nie ma to nic wspólnego, z zamachem”.
   O akcjach osłonowych ze strony TVP nawet nie warto wspominać, bo ta instytucja już dawno przekroczyła wszelkie granice wstydu. I zapewne teraz, po dniach upokorzeń, zbiera się do odwetu.

Objawy paniki w obozie władzy dadzą się zrozumieć: morderstwo na Pawle Adamowiczu bez względu na to, jakie były motywy sprawcy, z każdym dniem żałoby stawało się coraz bardziej polityczne. Coraz mocniej wpisywało się w rozpoczęte i już kampanie wyborcze. Opozycja dostała symbol i emocje, jakich jej dramatycznie brakowało (prawicowe portale pisały o „opozycyjnym Smoleńsku”), a sam zamordowany, przez to, kim był, okazał się być po śmierci bardziej niebezpieczny dla władzy niż kiedykolwiek za życia. Dopiero teraz, naprawdę, cała Polska odkryła Pawła Adamowicza. Prezydent Gdańska - tak jak o nim opowiadali przyjaciele - był dokładnie takim, jakim mógłby być PiS, gdyby, jak kiedyś deklarowano, chciał pozostać partią konserwatywną, chadecką czy nowoczesną prawicą. Zanim Jarosław Kaczyński nie nasycił tej formacji swoimi obsesjami, kompleksami, nienawiścią, żądzą odwetu.
   Adamowicz wywodzi się ze środowiska młodych gdańskich konserwatystów, dla których w latach PRL przewodnikiem politycznym był Aleksander Hall. Potem, już w latach 90., określał się jako „liberalny konserwatysta”. Był i pozostał osobą głęboko wierzącą, bliską tradycji polskiego Kościoła otwartego, posoborowego. Wiara absolutnie nie przeszkadzała mu, aby jako prezydent miasta aprobował religijną i ideową różnorodność mieszkańców, wspierał lokalne programy in vitro, stawał na czele parady równości, a zwłaszcza „bluźnierczo” opowiadał się za pomocą dla uchodźców i imigrantów. Przekonanie, że taką postawę można pogodzić z katolicyzmem, ba, nawet wywodzić ją z chrześcijaństwa, w dzisiejszej Polsce, zdominowanej przez pełen pychy, autokefaliczny Kościół toruński, wygląda na herezję. Ale Adamowicz uparcie dawał świadectwo; przypominał Polakom o innym, zepchniętym na obrzeża Kościoła, otwartym nurcie polskiego katolicyzmu.
   Wielokrotnie wspominano, że Paweł Adamowicz był „dzieckiem Solidarności” i do końca życia pozostał jej wierny.
Kiedyś to była Solidarność także Lecha Kaczyńskiego, z którym przyszły prezydent Gdańska blisko współpracował. Ale potem stawała się coraz bardziej Solidarnością Jarosława Kaczyńskiego, kwestionującą po kolei fundamentalne wartości samego Ruchu i osoby jego przywódców. Tamta Wielka Solidarność stworzyła koncepcję „Polski Samorządnej”, w sposób naturalny odrzucała władzę jakiejkolwiek nomenklatury partyjnej, centralizm, opowiadała się za społeczną gospodarką rynkową, za Polską europejską, tolerancyjną i otwartą. Od początku był w niej obecny nurt nacjonalistyczny, ultra katolicki, ale nie on kształtował podwaliny wolnej Polski.
   Przyjaciele Adamowicza mówili o tym, że „Paweł dobrze wiedział, czym była Solidarność i kto ją tworzył”. „Zawsze wyznawał miłość Lechowi Wałęsie” - dodała następczyni Prezydenta Aleksandra Dulkiewicz. To on zbudował w Gdańsku Europejskie Centrum Solidarności, gdzie przechowywana jest pamięć o Ruchu, jego prawdziwej historii, ideach i przywódcach. Całkowicie sprzeczna z dzisiejszą pisowską narracją historyczną, stawiającą w centrum Solidarności, i w ogóle współczesnej historii Polski, braci Kaczyńskich i ich partię.

Adamowicz był samorządowcem, ale w sensie, który też jest prowokacją wobec koncepcji PiS. Samorząd to nie był dla niego lokalny organ władzy państwowej czy regionalne przedstawicielstwo zwycięskiej partii politycznej, ale realna wspólnota mieszkańców, z prezydentem jako jej usługodawcą. Adamowicz stworzył i opisał własną wizję takiej wspólnoty, znacznie wykraczającą poza obszar administracji. Mówił, że tu powinno się szukać równowagi między autonomią i wolnością jednostki a potrzebami wspólnoty, budować solidarność z grupami mniejszościowymi i społecznie upośledzonymi. Stąd też jego entuzjastyczne osobiste wsparcie dla WOŚP, gdańskiego hospicjum i w ogóle dla wszelkich lokalnych inicjatyw obywatelskich. Także styl uprawiania polityki: otwarty, komunikatywny, dialogowy.
   Widok trumny Adamowicza niesionej na ramionach wybitnych prezydentów polskich miast zyskał wymiar politycznego symbolu. Samorządy spodziewają się dziś ataku ze strony władz państwowych, prób ograniczania ich kompetencji, dyskredytowania. Ale właśnie zdaje się formować polityczny sojusz prezydentów, nieformalne stowarzyszenie im. Pawła Adamowicza, które w nadchodzących kampaniach wyborczych nie zamierza chować się w ratuszach. Rozmawialiśmy o tym na spotkaniu prezydentów miast w POLITYCE cztery dni przed zabójstwem Adamowicza. Specjalną wysłanniczką prezydenta Gdańska na to spotkanie była Aleksandra Dulkiewicz. Mówiliśmy o tym, że niemal każdy obszar działania państwa jest też terenem aktywności i odpowiedzialności samorządów, więc polityczność jest ich obowiązkiem, nie uzurpacją. PiS szedł do władzy m.in. z hasłem „odbudowy polskiej wspólnoty”, podstawiając pod to centralizację i wszechwładzę partii, Adamowicz pokazywał, że prawdziwa wspólnota musi być osadzona lokalnie, i taką budował.

O Adamowiczu ktoś ładnie powiedział, że jako z pochodzenia wilniuk był, jak większość mieszkańców Gdańska, „przychodźcą”. I udało mu się w mieście stworzyć, krok po kroku, specyficzną gdańską tożsamość zamocowaną w poczuciu historycznej ciągłości, społecznego pluralizmu, otwartości. Lokalne, gdańskie oznaczało dla niego i polskie, i europejskie. Drwiono z Adamowicza, że rekonstruuje ideę Wolnego Miasta Gdańska (w domyśle - jakąś ukrytą opcję proniemiecką), ale tak to chyba było: po prostu wolne, europejskie miasto Gdańsk wolne także od zaściankowej, ksenofobicznej ideologii tłoczonej dziś przez władze państwowe.
   Nie ma potrzeby ustawiania Pawła Adamowicza na cokołach, choć na to zasługuje. Zresztą pomnik, jak mówiono, zbudował sobie sam: to Europejskie Centrum Solidarności. A i szerzej - cały dzisiejszy Gdańsk, gdzie wszędzie tak dużo jego śladów. Ważniejsze jest, by pamiętać o jego testamencie politycznym. Bo udowadniał, że inna, mądrzejsza, lepsza Polska jest możliwa. Bo jego pogrzeb pokazał, że „Polski Adamowicza” chcą miliony porządnych ludzi, ostatnio politycznie osamotnionych, niepewnych, zagubionych, Że społeczna wrażliwość, solidarność, chrześcijaństwo, wspólnota, patriotyzm nie przynależą do PiS - przeciwnie, PiS je wypaczył, zakłamał, przerobił na narzędzia politycznej opresji.
   To, co w tych dniach odkrywaliśmy w sobie i między sobą, daje nadzieję na odzyskanie zajętego przez PiS ideowego i emocjonalnego terytorium. Ten absurdalny zamach przydarzył się na początku roku 30-lecia polskiej demokracji, u progu wielkich wyborów. I dlatego, przez szacunek dla zabitego prezydenta, musi dla nas pozostać zamachem politycznym. Paweł Adamowicz nie żyje, ale polscy demokraci mogą zyskać jego siłę.
Jerzy Baczyński

Do końca żałoby i ani dnia dłużej

Żałoba po śmierci Pawła Adamowicza była inna od poprzed­nich. Z doświadczeni już wiemy, że rodząca się w takich chwi­lach nadzieja na pojednanie jest iluzją, która nie wytrzymuje potem konfrontacji z logiką życia publicznego. Ze sceptycyzmem więc przyjmujemy apele o odbudowę wspólnoty, stawiamy warunki brzegowe. I nie mamy większych złudzeń co do intencji drugiej stro­ny sporu.
   Zresztą i natura gdańskiej tragedii była szczególna. Nieraz po­wracała w tych dniach analogia do katastrofy smoleńskiej. Oba nie­szczęścia zestawił nawet w pogrzebowej homilii abp Leszek Sławoj Głódź. Choć łączyć je mogła co najwyżej intensywność przeżywania, być może też poczucie nonsensu. Trudno już jednak porównywać skalę obu zdarzeń. Jeszcze trudniej - ujednolicać ich moralny sens.
W Smoleńsku doszło do katastrofy lotniczej (i tego się trzymajmy!). Tymczasem w Gdańsku z zimną krwią popełniono mord.
   Oczywistych faktów nikt nie kwestionuje, spór co najwyżej może dotyczyć motywacji sprawcy. Tego, czy działał wyłącznie pod wpływem własnych urojeń, czy też został zainfekowany mową nie­nawiści. I to niejako takiej, wspólnej dla całej klasy politycznej, lecz konkretnie ukierunkowanej, będącej orężem w rękach jednej strony konfliktu. Taka interpretacja okazała się dominująca. Powodując, że Adamowicz po śmierci pozostał przedstawicielem swego obozu politycznego, a więc bohaterem obecnej opozycji, ergo ofiarą obozu władzy. Ten proces dokonał się samoistnie, bez ingerencji powścią­gliwych tym razem polityków. Lecz będzie miał ostre polityczne konsekwencje. PiS zrobi teraz wiele, aby zrelatywizować tę sprawę, utopić ją w postulatach obniżenia temperatury. Co skądinąd pokry­wa się z tradycyjnie łagodniejącą w roku wyborczym linią tej partii. Tylko czy obóz władzy w ogóle jest zdolny do utrzymywania pozo­rów? Wątpliwe, przynajmniej dopóki pozostawia TVP w rękach Jacka Kurskiego. Z kolei PO będzie nazywać rzeczy po imieniu i rozliczać rządzących z odpowiedzialności za gdańską tragedię. Spór jeszcze bardziej się zaostrzy.

Dla samego Gdańska nie będzie to miało większego znacze­nia. Aleksandra Dulkiewicz jako polityczna spadkobierczyni Adamowicza (a także dzięki podziwu godnej postawie w dniach żałoby) zostanie pewnie jedyną kandydatką na prezydenta miasta, popieraną przez wszystkie partie. Tyle że gdańszczanie uznają poli­tyczną autonomię jej środowiska. Inaczej mniej świadoma lokalnego kontekstu reszta Polski. To pod jej adresem PiS będzie przypominać o napięciach, które doprowadziły niegdyś do zerwania Adamowicza z Platformą oraz wskazywać, że dziś Dulkiewicz to przede wszystkim rządowa komisarz. Za to PO może chcieć nakłaniać kandydatkę do startu z wyraźną polityczną tożsamością. Ona sama będzie mu­siała wykazać się zręcznością, aby uniknąć neutralizacji ze strony PiS oraz zawłaszczenia przez PO, Tak czy inaczej logika zdarzeń jest nieubłagana. Żałoba dobiegła końca, wraca polityka.
Rafał Kalukin

Infekcja

Przycichło. Ale nie za bardzo. Nie jak po śmier­ci Jana Pawła II i nie jak po Smoleńsku. Polacy okrzepli i tym razem twardziele wrzucili swoje haniebne trzy grosze chwilę po tragedii. Wszedłem do internetu, napisałem „dzień dobry” i natychmiast dostałem odpowiedź: „Cieszysz się, peowska Świnio?” - tyle wystar­czyło, bym wiedział, gdzie jestem.
   Ostatni tydzień spędziłem, podróżując po Wybrzeżu. Odwiedzałem miasta i miasteczka, w każdym odbywając fascynujące spotkania z mieszkańcami, gadałem na te­mat swojego pisania, swojej filozofii życiowej, swojej mu­zyki, czasem na tematy osobiste, jeśli komuś mogłoby to pomóc. Jestem tymi spotkaniami mocno zbudowany i miastami zachwycony. Na pewno jeszcze Polska nie zgi­nęła. Wypiękniała. Wspaniali, ciekawi świata ludzie za­równo w wielkich nowoczesnych centrach kultury, jak to w Wejherowie, które gdyby istniało wiele lat temu, Dorota Masłowska nie musiałaby stamtąd uciekać, czy małych bi­bliotekach w Rumi czy Redzie, gdzie ludzie pożyczają co­raz więcej książek, gościnni gospodarze i cudowne kobiety w Stargardzie, które spokojnie mogłyby stanąć na czele nowej pokoleniowej rebelii. Tchnęli we mnie ducha nadziei.
   Po ostatnim spotkaniu wracaliśmy z Krystianem autem do hotelu Mercure w Gdyni, by zdążyć na kolację w bar­ku, który pamiętałem z czasów festiwali filmowych. Kie­dyś byłem jurorem, kiedy indziej przygotowywałem się do koncertu na Stadionie X-leeia, wypoczywając z żoną i w wolnych chwilach klejąc z kartonu makietę sceny, na której mieliśmy zagrać. Teraz usiadłem i czekałem na je­dzenie. Na ekranie telewizora zakręcił się żółty pasek. Ogłosił o ataku nożownika. Cudowna podróż się skończy­ła gwałtownie. Wokół telewizora zgromadzili się goście i kelnerzy. Następnego dnia prosto z pociągu popędziłem na rozmowę do Tomka Lisa i tam zderzyłem się z wiado­mością, że to już koniec. Na chwilę przed wejściem do stu­dia zobaczyłem, jak szarzeje twarz Radka Sikorskiego, jak blednie cudowna pedagożka Krystyna Starczewska. End.
   Gdy wszyscy zadają sobie pytanie „co dalej?”, odpowiedź nie nadchodzi. Jak w cudownej pieśni „Sound of Silence”, która rozbrzmiała na Długim Targu w Gdańsku - słowa „widnieją w naszych głowach, napisane na ścianach sta­cji metra i toną w studniach pełnych ciszy”, „modlimy się do neonowych bożków, któreśmy sami sobie postawili”. Nie ma wskazówek, nie ma busoli. Narzędzia orientacji, którymi zawsze były wielkie autorytety moralne, zostały sponiewierane, splugawione, zrzucone z cokołów, tak by w razie dramatu naród nie miał się do kogo zwrócić o po­radę, poprosić o wskazanie, co teraz dalej robić.
   Ktokolwiek by się odezwał, jego słowa zostaną zde­zawuowane, w najlepszym razie zbyte wzruszeniem ramion. Bo niby kim tu ktokolwiek jest, by nam podpo­wiadać - to dzisiejsze plemienne dictum. Autor „Brzmie­nia ciszy” Paul Simon w innej piosence „Mrs Robinson” zadał Amerykanom czasu wojny wietnamskiej pytanie: „Gdzie teraz jesteś, Joe DiMaggio, cały naród wypatruje cię smutnym wzrokiem... ale nabuzowany Joe sobie wy­szedł i gdzieś zniknął, laj laj laj...”. Joe DiMaggio, wielki baseballistą, mąż Marilyn Monroe, bohater gazet i amerykańskich twardziel - nie ma go, nawet on znikł, gdy poja­wiły się problemy. Nie ma na kim się oprzeć.
   Sięgnąłem do wspomnień. Wygrzebałem stare fotografie kilku osób, które byłyby nam dziś bardzo pomocne. Zerknąłem na daty urodzin, bo nie śmierci, zbyt dużo śmierci jest obchodzonych przez Polaków, urodziny są znacznie wartościowsze - dają nadzieję, niosą radość. Wiktor Osiatyński, mądry, szlachetny konstytucjonalista; przecudowny ksiądz Jan Zieją, jeden z założycieli KOR, którego miałem szczęście spotkać; Jacek Kuroń, wielki opozycjonista i działacz, człowiek serca; Władysław Bar­toszewski - każdy wie; Bronisław Geremek, wspaniały humanista, dyplomata, strateg i elegant; Aleksander Ma­łachowski, prawnik i historyk, wychowawca wielu opozy­cjonistów; mistrz kultury i szacunku Tadeusz Mazowiecki. Taki mieliśmy parlament. Musimy ich zatrzymać przy so­bie. Mówić o nich. Nie pozwolić wymazać ich gumką.
   Polska polityka jest zainfekowana chamstwem i agresją, pogardą i jadem, brakiem szacunku dla ludzi i prawa. Nikt normalny do niej nie wejdzie. Młodzi, choćby nie wiem jak zbuntowane dusze mieli, widzą przed sobą Suskiego, Ma­zurek, Terleckiego, Kukiza, Winnickiego. To poprzeczka zawieszona tuż nad ziemią, pod którą musisz się przeczołgać, bo ci przeskoczyć nie wolno. Powieśmy więc własną.
Zbigniew Hołdys

3 listopada 1984

To było sobotnie przedpołudnie, piękny, zim­ny, słoneczny dzień. Ledwo skończyłem 16 lat. Podszedłem do krawędzi dachu i zo­baczyłem setki tysięcy ludzi, największy tłum, jaki wi­działem dotychczas w życiu.
   Takich zainteresowanych polityką, angażujących się, roznoszących ulotki i podziemne gazetki było najwy­żej po dwie, trzy osoby w klasie. Trwał orwellowski rok 1984, stan wojenny formalnie się skończył, zaczynała paskudna mała stabilizacja. W warszawskim XI LO im. Mikołaja Reja knuliśmy w trójkę: Ewa, dzisiaj farmerka w Beskidzie Niskim, Tomek, dzisiaj radca prawny, i ja. Reszta klasy nie przepadała za władzą i systemem, ale była raczej na dystans, obojętna, miała inne priorytety albo uważała, że „polityka to w krysztale pomyje” i nie ma co się dać utytłać. No nie wyglądało to jak w dzisiej­szych propagandowych opowieściach.
   Nic tak nie wyglądało. Kiedyś z Ewą i Tomkiem roz­lepialiśmy po szkole ulotki Solidarności. Ja kleiłem, oni mnie ubezpieczali. Nie przypilnowaliśmy jednego ko­rytarza, z którego wyłoniła się profesor Drozdowska sekretarz POP PZPR, czyli używając dzisiejszej ter­minologii szkolna funkcjonariuszka partii komuni­stycznej. Zobaczyła mnie, zamarłem, odwróciła wzrok, poszła dalej, nigdy ani pół słowem nie nawiązała do tego spotkania. Choć opieprzała mnie po wielekroć za zwyczajną łobuzerkę. I choć wielokrotnie i regularnie później pojawiały się w szkole ulotki Solidarności.
   Aż przyszedł październik 1984. Byliśmy w drugiej licealnej. Pierwsze poważniejsze imprezy, dużo ro­ckowej muzyki, męsko-damskie sprawy, delikatne pi­jaństwa. I nagle gruchnęła wieść, że porwano księdza Jerzego Popiełuszkę. Do jego położonego na Żoliborzu kościoła św. Stanisława Kostki jeździłem regularnie na msze za ojczyznę jako tak zwany niewierzący praktykujący. Sporo nas takich było. Stałem pod kościołem, chło­nąłem atmosferę buntu i wolności.
   Te 11 dni między informacją o porwaniu i komunika­tem o śmierci spędziłem w dużej mierze pod Stanisła­wem Kostką. Byłem tam, kiedy tłum zawył, zaszlochał, rozpadł się i natychmiast scalił nawieść o morderstwie. Tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi, nocne czuwania, łuny świec, poczucie grozy, patosu i braterstwa. Mnóstwo znajomych, coraz więcej ludzi z Reja. Jak w amoku krążyłem dookoła i robiłem zdjęcia NRD-owską prakticą, którą dostałem od rodziców na urodziny. Szuka­łem wejść na dachy, skąd rozciągały się niesamowite widoki na wielometrowe kompozycje (V jak zwycię­stwo, kotwice Polski Walczącej w wersji z literą S, logo Solidarności) ze zniczy i świeczek postawionych przez zrozpaczonych ludzi.
   Pogrzeb wyznaczono na sobotę 3 listopada. I wtedy rodzice postanowili wywieźć mnie na wieś pod Pułtu­skiem. Bali się - dosłownie - o moje życie, że w Warsza­wie dojdzie do rzezi. Nie odważyłem się uciec z domu, ale już na miejscu, we wsi Cieńsza, rozpętałem piekło szantażu, błagań, gry na litość. Wypominałem im, jak mnie zamknęli w domu podczas wcześniejszego o półtora roku pogrzebu Grzegorza Przemyka, czego nie mogłem im wybaczyć. Nie wiem, nie pamiętam, co ich przekonało, sam teraz jako rodzic mogę sobie wyobrazić. co przeżywali, ale powiedzieli: „jedź”. Wyściskałem ich, wycałowałem, mama miała łzy w oczach, podwieźli mnie do szosy na PKS do Warszawy.
   Po drodze do stolicy wraz ze współpasażerami au­tobusu patrzyłem na niekończącą się kolumnę wozów pancernych zmierzających do miasta. Byłem przerażo­ny i podekscytowany. Po kilku telefonach w Warszawie wiedziałem, że na pogrzeb idzie praktycznie cała szko­ła, wszyscy znajomi bez względu na to, co jeszcze parę tygodni wcześniej myśleli o podziemnej Solidarności.
   Już zbliżając się do Żoliborza, oszołomiony byłem zmierzającymi w jednym kierunku tłumami. Pamięta­jąc ścieżki z ostatnich dni, dostałem się z przyjaciółmi na dach kamienicy między placem Wilsona i kościołem.
wtedy zobaczyłem jeden z tych widoków, których nie zapomina się do końca życia i które pozwalają wierzyć, że zło, choć tak cholernie mocne, to jednak nie zwycię­ży. Tak jak niespełna trzy lata później w Gdańsku na Zaspie, gdy znów ze wspomnianym kolegą Tomkiem ujrzeliśmy nieprawdopodobne morze ludzkich głów i transparentów Solidarności na spotkaniu z Papieżem.
   A teraz wsiądę w pociąg i pojadę do Gdańska na po­grzeb Pawła Adamowicza,
Marcin Meller

Będzie lex Stefan W.?

Anders Breivik, który w 2011 r. zastrzelił 69 nastoletnich działaczy norweskiej Partii Pracy, został skazany na 21 lat więzienia, z możliwością przedłużenia, jeśli nadal będzie stwarzał zagrożenie. Co będzie ze Stefanem W, zabójcą prezydenta Pawła Adamowicza? Jego zbrodnia ma nieporównywalną skalę, ale też była aktem terroru. Choroba psychiczna nie chroni przed więzieniem, także dożywotnim. Polskie prawo pozwala uniknąć odpowiedzialności karnej tylko w razie stwierdzenia całkowitej nie­poczytalności. Wtedy sąd może skierować sprawcę bezterminowo do zamkniętego szpitala psychiatrycznego. Całkowitą niepoczy­talność biegli orzekają wyjątkowo. Stąd m.in. problem zamykania w więzieniu osób poważnie upośledzonych umysłowo.
   Stefana W. z Breivikiem łączy kilka cech: tak jak on był fanatycznym graczem w przemocowe gry komputerowe, jak Breivik działał planowo i jak on chciał stać się bohaterem zbiorowej wyobraźni, budzić przerażenie i respekt. Stefan W. choruje na schizofrenię paranoidalną.
Taką diagnozę postawiono Breivikowi, ale została zmieniona. Uznano, że jest poczytalny, choć ma osobowość nieprawidłową cechach narcystycznych, zaburzenia emocjonalne urojeniowe: uważa siebie za „regenta Norwegii”, z misją zbawienia ojczyzny. Uznanie Breivika za poczytalnego umożliwiło skazanie, czego oczekiwała opinia publiczna.
Breivik realizował misję: chciał wstrząsnąć Norwegią, żeby zmieniła proemigrancką politykę.
Stefan W. zabił z motywów osobistych: z zemsty za pobyt w więzieniu, za który wini polityków PO.

Rozgorzała dyskusja, czy było to zabójstwo polityczne, czy atak szaleńca. Chybiona, bo jedno nie wyklucza drugiego. Sam Ste­fan W. chce, by jego czyn był widziany jako polityczny. Wybrał spek­takularne miejsce i czas. Nie uciekał. Został z nożem w ręku na sce­nie, wziął mikrofon, przedstawił się i ogłosił, że dokonał zemsty na Platformie. Możemy się spodziewać, że teraz będzie budował swoją legendę. Tak czynił Breivik, opowiadając o swojej misji. Prze­kazał mediom swój „manifest”. Apelowano wtedy, by nie dawać mu pola do chełpienia się zbrodnią.
   Prokuratura wydała komunikat, że Stefan W. „po wyjściu z ZK był w Warszawie, w tym przy Pałacu Prezydenckim, i mógł planować popełnienie przestępstwa”. Czy planował? Oprócz słów powinny być dowody. Monopol na informacje ze śledztwa ma podległa rządowi prokuratura, w którego interesie leży przedstawienie Stefana W. jako osoby, która chciała zaatakować także polityków związanych z PiS. Kolejnym problemem jest przesłuchiwanie osoby chorującej psychicznie. Choć prawo nie stawia twardo takiego warunku, zgodę na to powinni wyrazić psychiatrzy. Psychiatra był obecny przy pierwszym przesłuchaniu, podczas którego odebrano od Stefana W, tzw. spontaniczne wyjaśnienia. Co będzie dalej?

Wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki winę za atak Stefa­na W. na prezydenta Adamowicza zwekslował na sędziów, którzy dali mu „za mały” wyrok za poprzedni czyn - rozbój z bro­nią. Sąd wymierzył mu karę surowszą, niż żądał prokurator: pięciu i pół roku więzienia, choć za to przestępstwo (art. 280 par. 2 kk) grozi od 3 do 15 lat. Stefan W., z atrapą pistoletu, obrabował cztery banki, na 15 tys. zł. Na niski wymiar kary miało zapewne wpływ to, że skoro broń była atrapą, nie był to, jak przewiduje art. 280 kk, napad „bezpośrednio zagrażający życiu” Ale minister Zbigniew Ziobro zapowiedział „podniesienie kary za takie przestępstwa”. Polski Kodeks karny, zaostrzany już chyba kilkaset razy, już jest bodaj najsurowszym w Unii Europejskiej, i mamy dwukrotnie wyższą liczbę więźniów na 100 tys. mieszkańców, niż wynosi euro­pejska średnia.
   Stefan W. zachorował psychicznie w więzieniu. Był leczony, uzyskano poprawę. Tuż przed końcem kary jego matka powiado­miła policję, że stan psychiczny syna jest zły, co może doprowa­dzić do nieszczęścia. Policja poinformowała więzienie. Tam - jak zapewnia rzecznik więziennictwa - poddano go badaniu psychia­trycznemu, przeprowadzono rozmowę z nim, ze współwięźniami, funkcjonariuszami i nie wykryto Zagrożenia. O terminie wyjścia po­informowano policję, która mogła go objąć obserwacją w ramach swoich uprawnień do stosowania działań operacyjnych w celu za­pobiegania przestępstwom. Nie objęła. Policja uważa, że działania powinna była podjąć służba wię­zienna. Ale ta nie mogła trzymać osoby, która skończyła odby­wać karę.

W związku z tym minister zdro­wia Łukasz Szumowski zapo­wiedział zmiany w prawie dotyczą­ce osób, których choroba psychicz­na ujawniła się w więzieniu (osoby chore w momencie skazania sąd może dziś, w wyroku skazującym, skierować, po odbyciu kary, na le­czenie w zakładzie zamkniętym). Zapowiedziane zmiany „umożliwią organom państwowym zawnioskować do sądu opiekuńczego o skierowanie osoby osadzonej w ZK na leczenie ambulatoryjne lub w zakładzie zamkniętym”. Czyli będzie jak w„ustawie na bestie” uchwalonej z inicjatywy rządu PO-PSL, by Mariusz Trynkiewicz nie wyszedł na wolność. Tamta ustawa dotyczy osób zaburzonych, a więc nie chorych. Dziś wiadomo, że w stworzonym przez nią, teo­retycznie leczniczym, ośrodku o rygorze ostrzejszym niż więzienny dochodzi do licznych nadużyć wobec „pacjentów”, a Ministerstwo Zdrowia realnie nie sprawuje nad tym żadnej kontroli.
   Tylko po co nowe prawo, skoro ustawa o ochronie zdrowia psy­chicznego pozwala już dziś skierować na przymusowe leczenie każdą osobę chorą psychicznie, która zagraża życiu lub zdrowiu swojemu lub innych osób? Doniesienie matki Stefana W. mogło być podstawą do zawiadomienia pogotowia i zawiezienia jej syna prosto z więzienia, gdy wychodził na wolność, do szpitala. O konieczności „leczenia bez zgody” orzekają szpitalni lekarze, a ich decyzję kontroluje sąd.
   Rząd zaostrza prawo, zamiast pracować nad wprowadzeniem do szkół obowiązkowych zajęć uczących komunikacji i rozwiązywa­nia konfliktów bez przemocy i nienawiści. Tylko czekać, jak sprawa zabójstwa prezydenta Gdańska posłuży do kolejnego zwiększenia uprawnień służb specjalnych. I dalszego zamykania i grodzenia sie­dzib władzy przed obywatelami.
Ewa Siedlecka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz