piątek, 25 stycznia 2019

Nie trzeba hagiografii



Pochodził z głęboko wierzącej rodziny, ale potrafił współpracować z ateistami, czego jestem najlepszym przykładem Antoni Pawlak opowiada o Pawle Adamowiczu, którego rzecznikiem był przez 10 lat

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Zgodziłeś się na rozmowę o Pawle Adamowiczu z jednym zastrzeżeniem.
ANTONI PAWLAK: Po śmierci osoby nie­tuzinkowej zaczyna się zwykle robienie z niej herosa, geniusza, niemal święte­go. Uważam, że Paweł zasługuje na bar­dzo wiele, ale nie chciałby lukrowanych pomników. On nie potrzebuje hagiografii.
Kiedy go poznałeś?
- W 2003 roku na imieninach u Olka Halla. Stałem z Piotrkiem Adamowiczem, jego bratem, dziennikarzem, i w pewnej chwili Piotrek powiedział: „Chodź, po­znam cię z prezydentem”. Podeszliśmy. Paweł Adamowicz wyciągnął rękę i po­wiedział: „Dzień dobry panu”, na co Pio­trek: „Co to jest k..., macie natychmiast
przejść na ty. Piotrek to duży mężczyzna, więc potulnie się zgodziłem, a dla Pawła to starszy brat, więc też zgodził się od razu. Od tego momentu zacząłem bacz­nie przyglądać się temu, co robi gdański samorząd i dość szybko doszedłem do wniosku, że chciałbym wziąć udział w tej przygodzie.
Co na to prezydent Adamowicz?
- Spotkaliśmy się w sobotę, w dzień wol­ny od pracy, w zupełnie pustym urzędzie. Paweł wyciągnął jakąś kartkę i powie­dział: „Na pewno chciałbyś wiedzieć, ile możesz tu zarobić” i zaczął tłumaczyć, że zgodnie z przepisami pensja zależy od stażu etatowej pracy i od wykształce­nia. A ja nie mam ani skończonych stu­diów, ani nie pracowałem zbyt długo na
etacie. „To wiem - odparł Paweł - dlate­go widełki przewidują od 800 do 1900 zł brutto”. Pomyślałem, pamiętam jak dziś, że lubię ludzi z poczuciem humoru, ale z tą propozycją pojechał za daleko. W po­przedniej pracy dobrze zarabiałem, tyle że była potwornie nudna. Zapadła długa chwila milczenia i ku zaskoczeniu chy­ba nawet samego siebie powiedziałem: „OK”. To był 2006 rok.
Zaczynałeś pracę jako doradca prezydenta do spraw kultury.
- Jednym z pierwszych pomysłów było zorganizowanie w Gdańsku urodzin Günthera Grassa. To był chyba drugi ty­dzień mojej pracy. Nie było łatwo, bo na to nałożyła się i historia, i histeria. Dzwoni do mnie Paweł i mówi: „Słuchaj, jestem na zawodach żużlowych, dzwo­nią do mnie, że Grass podobno przyznał się do służby w SS. Zorientuj się, co z tym robić”. Rozpętało się polskie piekło. Wa­łęsa chciał odebrać Grassowi honorowe obywatelstwo Gdańska. Zdecydowałem, że nie odwołujemy imprezy, okazała się sukcesem, ale wymagała wiele determi­nacji prezydenta.
Wkrótce, w roku 2007, zostałeś jego rzecznikiem.
- Bo dotychczasowy dostał propozycję pokierowania Lechią Gdańsk. Złożyli­śmy ofertę kilkunastu osobom, ale nikt się nie kwapił do bycia rzecznikiem ra­tusza. Wtedy Paweł zaprosił mnie do domu, a było to małe mieszkanko na poddaszu na Starówce, wyszliśmy na balkon na papierosa i powiedział: „Zo­stań moim rzecznikiem”. Uważałem, że kompletnie się do tego nie nadaję, bo mam kłopoty z wypowiadaniem się na forum publicznym. Tłumaczyłem mu, że nawet gdy pracowałem w „Gazecie Wy­borczej”, gdzie przecież wszystkich zna­łem od lat, bałem się zabierać głos na kolegiach redakcyjnych. I nieoczekiwa­nie okazało się, że to nas właśnie łączy.
Paweł Adamowicz był nieśmiały?
- Chorobliwie. Opowiadał mi, że gdy cho­dził do podstawówki i wezwali go do se­kretariatu po odbiór legitymacji, to wysłać brata. Wrodzona nieśmiałość powodowa­ła chyba to, że nawet jako dorosły trzymał dystans wobec osób, których nie znał i był przez nie postrzegany jako człowiek sztywny, nieprzystępny, a w rzeczywisto­ści był ciepłym i bezpośrednim facetem. W gronie najbliższych współpracowni­ków nigdy nie podkreślał, że jest prezy­dentem. Lubił przegadywać pomysły na nieformalnych spotkaniach. Rzucał ideę
i słuchał, co kto ma do powiedzenia.
Skoro był taki nieśmiały, to jak udało mu się zostać osobą publiczną?
- Gdy kończył prawo na Uniwersyte­cie Gdańskim, był rok 1989, powstawa­ły komitety obywatelskie i potrzeba było prawników. Organizował szkolenia, był bardzo zaangażowany. Opowiadał mi, że przed wyborami samorządowymi w 1990 roku był u rodziców, wynosił im śmieci i przy śmietniku zaczepiły go dwie starsze sąsiadki. „Panie Pawle, pan to powinien
zostać radnym” - powiedziały. Zasiały w nim ziarno. Wystartował. Dwie kaden­cje później z radnego został prezydentem miasta. Żartowałem potem, że Gdańsk za­wdzięcza jego prezydenturę dwóm star­szym paniom spotkanym przy śmietniku.
Byłeś jego rzecznikiem przez dziesięć lat.
- A gdy zgadzałem się przyjąć tę funkcję, to pod warunkiem, że obejmuję ją cza­sowo, tylko dopóki nie znajdzie kogoś innego.
Prowizorki jak zwykle są najtrwalsze.
- Łatwo ze mną nie miał. Tłumaczyłem mu, że rzecznikami zostają młodzi chłop­cy w krawatach, którzy mówią, co im się każe. A ja jestem stary, z doświadczeniem i bez krawata. Machnął ręką. Pierwszego dnia rzecznikowania podeszły do mnie po konferencji trzy dziennikarki z mi­krofonami i zapytały: „Dlaczego akurat pan?”. Odparłem: ..Powód jest prosty - bo jestem inteligentny, młody i przystojny”. „A kto jest dla pana wzorem rzecznika?”. „Jerzy Urban” - palnąłem i zrobiła się za­dyma na cały kraj. Do prezydenta zaczęły napływać pis ma z żądaniem natychmiastowego zwolnienia mnie.
Zawołał cię chociaż na dywanik?
- Nie. Już mnie znał. Zanim jeszcze zostałem rzecznikiem, przed wyborami w 2006 roku, przyszedł do mnie i mówi: placek Kurski pojechał do Dziwisza z propozycją, żeby nadać Stoczni Gdańskiej imię Jana Pawła II. To ewidentna zagryw­ka wyborcza. Co robić, Antek?”. „Jak to co? - odparłem. - Trzeba ogłosić, że na­dajemy urzędowi imię Jezusa Chrystu­sa”. Uśmiechnął się i zapytał tylko: „Ale nie mówiłeś o tym mediom?”.
Często rozmawialiście?
- Codziennie. Mój pokój był vis-a-vis jego gabinetu. Przez pierwsze dwa lata chodzi­łem z nim wszędzie. Na każde spotkanie, obiad z okazji czegoś tam, na inauguracje. I on kiedyś mnie pyta: „Ty chyba nie lu­bisz tych przyjęć?”. „Nie znoszę” - odpar­łem. „To nie chodź”. Odetchnąłem. Rozmawialiśmy w pracy i po pracy. Dzwonił wieczorem albo wpadał do mnie do domu na lampkę wina czy szklanecz­kę whisky, żeby omówić dzień. Po paru miesiącach rzecznikowania powiedzia­łem: „Paweł, co ja będę ci zawracał d...
każdą wypowiedzią. W sprawach poli­tycznych będę konsultował twoje wypo­wiedzi dla mediów, ale jak wypowdedź dotyczy otwarcia szkoły czy mostu, to sam autoryzuję”. „Jasne” - odparł. Parę razy zdarzyło się, że przyszedł i powie­dział: „Trochę za ostro, uważaj następ­nym razem”. Albo dzwonił i pytał: „Co ja tam powiedziałem w tym komentarzu, bo do mnie dzwonią i gratulują, a ja nie wiem czego”. Ufaliśmy sobie.
Uważałeś go za przyjaciela?
- Tak. To był człowiek... No widzisz, pierwszy raz mówię o nim „był”... No więc Paweł miał umiejętność dobierania ludzi, chyba że decydowała koalicja i jak w 2002 roku wiceprezydentem Gdań­ska została Anna Fotyga. To chyba jedy­ny z jego zastępców^ przez sześć kadencji, który po zakończeniu współpracy nie bierze udziału w corocznym spotkaniu wiceprezydentów; Paweł zawsze uważał za swój obowiązek dbać o ludzi, z który­mi współpracował, on mówił: dopiesz­czać. Choćby przez to, że o nich pamięta. Ale jednocześnie, gdy ktoś od niego od­chodził z własnej woli, to traktował to niemal w kategoriach zdrady.
Był skłonny do kompromisu?
Pochodził z głęboko wierzącej ro­dziny, ale potrafił współpracować z ateistami, czego jestem najlepszym przykładem. Przed każdym posiłkiem robił znak krzyża i pamiętam, jak kie­dyś Sławek Sierakowski przywiózł do Gdańska bałkańskiego marksistę Slavoja Żiżka. Prezydent zaprosił ich na obiad i zanim zaczął jeść, dyskretnie się prze­żegnał. Religia była dla niego sprawą ważną, ale bardzo osobistą, nie na po­kaz. A kiedy Sierakowski poprosił o po­moc w założeniu w Gdańsku świetlicy Krytyki Politycznej, powiedział: „Ależ proszę bardzo, ja się z ich poglądami nie zgadzam, ale to są ludzie, którym na­prawdę o coś chodzi”.
Jakie miał poglądy? Zaczynał działalność polityczną w Kongresie Liberalno-Demokratycznym, potem był w Stronnictwie Konserwatywno- -Ludowym, AWS, PO, a ostatnie wybory wygrał jako bezpartyjny.
- On nie zmieniał poglądów, to czasami partie je zmieniały. Jedni zarzucali mu, że dawał Kościołowi grunty po preferen­cyjnych cenach, a inni, że promuje pro­gram równościowy, program w sprawie przyjmowania imigrantów i wspiera fi­nansowo in vitro. Uważam, że u Pawła wynikało to zawsze z głęboko rozumia­nego chrześcijaństwa: wszyscy jesteśmy równi, wszyscy powinniśmy mieć rów­ne możliwości, wszyscy jesteśmy dzieć­mi jednego Boga bez względu na to, jak go nazywamy. Był w przyjaznych rela­cjach z szefami gdańskiej gminy żydow­skiej i gminy muzułmańskiej.
Jak zareagował, jako osoba wierząca, na sprawę ks. Henryka Janowskiego?
- Bardzo ją przeżył. Rozmawialiśmy o tym sporo. On całe dzieciństwo miesz­kał przy kościele św. Brygidy. Był u Jan­kowskiego ministrantem. Pytałem go o molestowanie, ale zapewniał, że ni­gdy nie spotkał się z jego strony z tego typu zachowaniami. Jankowski bywał na imieninach, które prezydent urzą­dzał zawsze z bratem, bo to Piotra i Pa­wła. Bywali tam ludzie wszystkich opcji politycznych, z wyjątkiem PiS i naro­dowców. Raz, to było chyba w 2004 roku, o mało nie doprowadziłem do skandalu, bo gdy wszedł Jankowski, powiedziałem do Olka Halla: „Idę się mu przedstawić. Powiem, że nazywam się Apfelbaum i je­stem zwolennikiem in vitro”. Na szczęście mnie powstrzymali, ale nawet gdy to się nie udało, to myślę, że Paweł by się na mnie nie obraził. Był lojalny wobec ludzi, których lubił.
Chronił swoją prywatność?
- Pytasz o rodzinę? Tak. Był nieprzytom­nie zakochany w swoich córkach. I nie­samowicie z nich dumny. I było z czego. Pamiętam, jakże dwa lata temu „Nie” opi­sało gdańską delegację z prezydentem na czele wracającą pociągiem i głośno deba­tującą pod wpływem alkoholu. Zrobiła się afera. Spotkaliśmy się akurat na prywat­nej uroczystości u koleżanki i mówię do niego: „Gratuluję, trafiłeś do mediów!”. Na co odezwała się starsza córka: „Tato, nie popieram twojego zachowania”. Bar­dzo liczył się ze zdaniem córek.
Dużo czasu spędzał z rodziną?
- Zawsze miał kompleks, że za mało. Jak brał urlop, to na tydzień. Ochrzaniałem go, kazałem brać dwa tygodnie. Czasa­mi mi się udawało. Prawie w ogóle nie chodził na zwolnienia lekarskie. Gdy py­tasz o rodzinę, to myślę, że trzeba po­wiedzieć o jego rodzicach. Był do nich niezwykle przywiązany. Piotrek, jego brat, to zdrowy byk, zaradny życiowo, a Paweł w dzieciństwie ciągle chorował, sanatoria, szpitale, dziecko wymagają­ce większej troski. Wychuchane. To była szczególna więź. Był wzorowym synem. Gdy teraz wszyscy mówią, że współczują żonie i córkom, to myślę sobie: tak, oczy­wiście, ale nie zapominajmy o rodzicach.
Jak sądzisz, co uważał za swój największy sukces?
- Był szczególnie przywiązany do trzech rzeczy: do Gdańska, do wiary i do idei Solidarności. Gdy wybuchł strajk sierp­niowy, był w Kanadzie u ciotki. Właśnie skończył podstawówkę i będąc daleko za granicą, oglądał w telewizji, co dzieje się naprzeciw liceum, do którego właś­nie się dostał. To była Jedynka, szkoła dosyć specyficzna, skończył ją Donald Tusk, Krzysiek Skiba, Olek Hall, Aram Rybicki, cała plejada. Gdy wybuchł stan wojenny, zaangażował się od razu w opo­zycję. Na tyle, na ile może wejść w to taki gówniarz. Szkolne pisemko, kolporto­wanie prasy podziemnej. Kontynuował tę działalność na studiach. Gdy w 1988 r. wybuchły strajki, został szefem komi­tetu strajkowego na uniwersytecie. Dla­ tego strasznie zżymał się na to, co stało się z Solidarnością po 1989 roku. Kie­dyś mu powiedziałem, że obecna Soli­darność różni się od tej prawdziwej tym, czym grupy rekonstrukcyjne od powsta­nia warszawskiego. Bardzo mu się ten greps podobał.
A sukces, o który pytałam?
- Właśnie. Wymyślił, chyba jeszcze jako radny, ideę Europejskiego Centrum So­lidarności. Jeździł z tym pomysłem do kogo się dało i przez lata wszyscy puka­li się w głowę. Nikt nie wierzył, że takie Ci ś powstać. Gdy w 2014 roku otwierał ECS, zapytałem: „Paweł, to chyba najszczęśliwszy dzień w prezydenckim życiu?”. „Masz rację” - odparł. To było jego zrealizowane marzenie.
Rozmawiałeś z nim o ostatniej kampanii wyborczej?
- Odradzałem mu start. Mówiłem, że to, co robiły media publiczne w ostatnich latach, to pikuś w porównaniu z tym, co będzie się działo, gdy rozpocznie kam­panię. Uważałem, że może przegrać i nie byłby to dobry finał 20 lat prezyden­tury. Wygrał. Poszedłem do niego i po­wiedziałem, że jak na dziesięcioletniego rzecznika wykazałem się równie małym brakiem wyobraźni co święty Tomasz. Śmiał się. I powtarzał, jak bardzo jest dumny, że gdańszczanie raz jeszcze mu zaufali. Satysfakcja była tym większa, że wygrał z Jarosławem Wałęsą, za którym stało wielkie nazwisko i wielka partia wcześniej popierająca Adamowicza. Te ostatnie wybory to był jego osobisty suk­ces. I grupki pełnych wiary zapaleńców, którzy go otaczali i wspierali.
Gdy dowiedziałeś się o jego śmierci...
- W tę niedzielę siedziałem w domu i coś pisałem, gdy zadzwoniła do mnie przyja­ciółka z informacją, że ktoś zaatakował Pawła nożem. Powiedziałem: „To nie jest dobry żart”, a ona, że to żaden żart. Włą­czyłem telewizor i z każdym kolejnym komunikatem było coraz gorzej. Rozma­wialiśmy ze sobą jeszcze w czwartek...
Antoni Pawlak jest poetą, publicystą. Od 2007 do 2017 r. był rzecznikiem prezydenta gdańska Pawła Adamowicza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz