Pochodził z głęboko
wierzącej rodziny, ale potrafił współpracować z ateistami, czego jestem najlepszym
przykładem Antoni Pawlak opowiada o Pawle Adamowiczu, którego rzecznikiem był
przez 10 lat
Rozmawia Aleksandra Pawlicka
NEWSWEEK: Zgodziłeś się na
rozmowę o Pawle Adamowiczu z jednym
zastrzeżeniem.
ANTONI PAWLAK: Po śmierci osoby nietuzinkowej zaczyna się zwykle robienie
z niej herosa, geniusza, niemal świętego. Uważam, że Paweł zasługuje na bardzo
wiele, ale nie chciałby lukrowanych pomników. On nie potrzebuje hagiografii.
Kiedy go poznałeś?
- W 2003 roku na imieninach u Olka
Halla. Stałem z Piotrkiem Adamowiczem, jego bratem, dziennikarzem, i w pewnej
chwili Piotrek powiedział: „Chodź, poznam cię z prezydentem”. Podeszliśmy. Paweł
Adamowicz wyciągnął rękę i powiedział: „Dzień dobry panu”, na co Piotrek: „Co
to jest k..., macie natychmiast
przejść na ty. Piotrek to duży
mężczyzna, więc potulnie się zgodziłem, a dla Pawła to starszy brat, więc też
zgodził się od razu. Od tego momentu zacząłem bacznie przyglądać się temu, co
robi gdański samorząd i dość szybko doszedłem do wniosku, że chciałbym wziąć
udział w tej przygodzie.
Co na to prezydent Adamowicz?
- Spotkaliśmy się w sobotę, w
dzień wolny od pracy, w zupełnie pustym urzędzie. Paweł wyciągnął jakąś kartkę
i powiedział: „Na pewno chciałbyś wiedzieć, ile możesz tu zarobić” i zaczął
tłumaczyć, że zgodnie z przepisami pensja zależy od stażu etatowej pracy i od
wykształcenia. A ja nie mam ani skończonych studiów, ani nie pracowałem zbyt
długo na
etacie. „To wiem - odparł Paweł -
dlatego widełki przewidują od 800 do 1900 zł brutto”. Pomyślałem, pamiętam jak
dziś, że lubię ludzi z poczuciem humoru, ale z tą propozycją pojechał za
daleko. W poprzedniej pracy dobrze zarabiałem, tyle że była potwornie nudna.
Zapadła długa chwila milczenia i ku zaskoczeniu chyba nawet samego siebie
powiedziałem: „OK”. To był 2006 rok.
Zaczynałeś pracę jako doradca
prezydenta do spraw kultury.
- Jednym z pierwszych pomysłów
było zorganizowanie w Gdańsku urodzin Günthera Grassa. To był chyba drugi tydzień mojej pracy. Nie
było łatwo, bo na to nałożyła się i historia, i histeria. Dzwoni do mnie Paweł
i mówi: „Słuchaj, jestem na zawodach żużlowych, dzwonią do mnie, że Grass
podobno przyznał się do służby w SS. Zorientuj się, co z tym robić”. Rozpętało
się polskie piekło. Wałęsa chciał odebrać Grassowi honorowe obywatelstwo
Gdańska. Zdecydowałem, że nie odwołujemy imprezy, okazała się sukcesem, ale
wymagała wiele determinacji prezydenta.
Wkrótce, w roku 2007, zostałeś
jego rzecznikiem.
- Bo dotychczasowy dostał
propozycję pokierowania Lechią Gdańsk. Złożyliśmy ofertę kilkunastu osobom,
ale nikt się nie kwapił do bycia rzecznikiem ratusza. Wtedy Paweł zaprosił
mnie do domu, a było to małe mieszkanko na poddaszu na Starówce, wyszliśmy na
balkon na papierosa i powiedział: „Zostań moim rzecznikiem”. Uważałem, że
kompletnie się do tego nie nadaję, bo mam kłopoty z wypowiadaniem się na forum
publicznym. Tłumaczyłem mu, że nawet gdy pracowałem w „Gazecie Wyborczej”,
gdzie przecież wszystkich znałem od lat, bałem się zabierać głos na kolegiach
redakcyjnych. I nieoczekiwanie okazało się, że to nas właśnie łączy.
Paweł Adamowicz był nieśmiały?
- Chorobliwie. Opowiadał mi, że
gdy chodził do podstawówki i wezwali go do sekretariatu po odbiór
legitymacji, to wysłać brata. Wrodzona nieśmiałość powodowała chyba to, że nawet
jako dorosły trzymał dystans wobec osób, których nie znał i był przez nie
postrzegany jako człowiek sztywny, nieprzystępny, a w rzeczywistości był
ciepłym i bezpośrednim facetem. W gronie najbliższych współpracowników nigdy
nie podkreślał, że jest prezydentem. Lubił przegadywać pomysły na
nieformalnych spotkaniach. Rzucał ideę
i słuchał, co kto ma do
powiedzenia.
Skoro był taki nieśmiały, to
jak udało mu się zostać osobą publiczną?
- Gdy kończył prawo na Uniwersytecie
Gdańskim, był rok 1989, powstawały komitety obywatelskie i potrzeba było
prawników. Organizował szkolenia, był bardzo zaangażowany. Opowiadał mi, że
przed wyborami samorządowymi w 1990 roku był u rodziców, wynosił im śmieci i
przy śmietniku zaczepiły go dwie starsze sąsiadki. „Panie Pawle, pan to
powinien
zostać radnym” - powiedziały.
Zasiały w nim ziarno. Wystartował. Dwie kadencje później z radnego został
prezydentem miasta. Żartowałem potem, że Gdańsk zawdzięcza jego prezydenturę
dwóm starszym paniom spotkanym przy śmietniku.
Byłeś jego rzecznikiem przez
dziesięć lat.
- A gdy zgadzałem się przyjąć tę
funkcję, to pod warunkiem, że obejmuję ją czasowo, tylko dopóki nie znajdzie
kogoś innego.
Prowizorki jak zwykle są
najtrwalsze.
- Łatwo ze mną nie miał.
Tłumaczyłem mu, że rzecznikami zostają młodzi chłopcy w krawatach, którzy
mówią, co im się każe. A ja jestem stary, z doświadczeniem i bez krawata.
Machnął ręką. Pierwszego dnia rzecznikowania podeszły do mnie po konferencji
trzy dziennikarki z mikrofonami i zapytały: „Dlaczego akurat pan?”. Odparłem:
..Powód jest prosty - bo jestem inteligentny, młody i przystojny”. „A kto jest
dla pana wzorem rzecznika?”. „Jerzy Urban” - palnąłem i zrobiła się zadyma na
cały kraj. Do prezydenta zaczęły napływać pis ma z żądaniem natychmiastowego zwolnienia
mnie.
Zawołał cię chociaż na dywanik?
- Nie. Już mnie znał. Zanim
jeszcze zostałem rzecznikiem, przed wyborami w 2006 roku, przyszedł do mnie i
mówi: placek Kurski pojechał do Dziwisza z propozycją, żeby nadać Stoczni
Gdańskiej imię Jana Pawła II. To ewidentna zagrywka wyborcza. Co robić,
Antek?”. „Jak to co? - odparłem. - Trzeba ogłosić, że nadajemy urzędowi imię
Jezusa Chrystusa”. Uśmiechnął się i zapytał tylko: „Ale nie mówiłeś o tym
mediom?”.
Często rozmawialiście?
- Codziennie. Mój pokój był vis-a-vis jego gabinetu. Przez pierwsze dwa lata chodziłem z nim
wszędzie. Na każde spotkanie, obiad z okazji czegoś tam, na inauguracje. I on
kiedyś mnie pyta: „Ty chyba nie lubisz tych przyjęć?”. „Nie znoszę” - odparłem.
„To nie chodź”. Odetchnąłem. Rozmawialiśmy w pracy i po pracy. Dzwonił
wieczorem albo wpadał do mnie do domu na lampkę wina czy szklaneczkę whisky,
żeby omówić dzień. Po paru miesiącach rzecznikowania powiedziałem: „Paweł, co
ja będę ci zawracał d...
każdą wypowiedzią. W sprawach politycznych
będę konsultował twoje wypowiedzi dla mediów, ale jak wypowdedź dotyczy
otwarcia szkoły czy mostu, to sam autoryzuję”. „Jasne” - odparł. Parę razy
zdarzyło się, że przyszedł i powiedział: „Trochę za ostro, uważaj następnym
razem”. Albo dzwonił i pytał: „Co ja tam powiedziałem w tym komentarzu, bo do
mnie dzwonią i gratulują, a ja nie wiem czego”. Ufaliśmy sobie.
Uważałeś go za przyjaciela?
- Tak. To był człowiek... No
widzisz, pierwszy raz mówię o nim „był”... No więc Paweł miał umiejętność
dobierania ludzi, chyba że decydowała koalicja i jak w 2002 roku
wiceprezydentem Gdańska została Anna Fotyga. To chyba jedyny z jego
zastępców^ przez sześć kadencji, który po zakończeniu współpracy nie bierze
udziału w corocznym spotkaniu wiceprezydentów; Paweł zawsze uważał za swój
obowiązek dbać o ludzi, z którymi współpracował, on mówił: dopieszczać.
Choćby przez to, że o nich pamięta. Ale jednocześnie, gdy ktoś od niego odchodził
z własnej woli, to traktował to niemal w kategoriach zdrady.
Był skłonny do kompromisu?
Pochodził z głęboko wierzącej rodziny,
ale potrafił współpracować z ateistami, czego jestem najlepszym przykładem.
Przed każdym posiłkiem robił znak krzyża i pamiętam, jak kiedyś Sławek
Sierakowski przywiózł do Gdańska bałkańskiego marksistę Slavoja Żiżka. Prezydent zaprosił ich na obiad i zanim zaczął
jeść, dyskretnie się przeżegnał. Religia była dla niego sprawą ważną, ale
bardzo osobistą, nie na pokaz. A kiedy Sierakowski poprosił o pomoc w
założeniu w Gdańsku świetlicy Krytyki Politycznej, powiedział: „Ależ proszę
bardzo, ja się z ich poglądami nie zgadzam, ale to są ludzie, którym naprawdę
o coś chodzi”.
Jakie miał poglądy? Zaczynał
działalność polityczną w Kongresie Liberalno-Demokratycznym, potem był w
Stronnictwie Konserwatywno- -Ludowym, AWS, PO, a ostatnie wybory wygrał jako
bezpartyjny.
- On nie zmieniał poglądów, to
czasami partie je zmieniały. Jedni zarzucali mu, że dawał Kościołowi grunty po
preferencyjnych cenach, a inni, że promuje program równościowy, program w
sprawie przyjmowania imigrantów i wspiera finansowo in vitro. Uważam, że u Pawła wynikało to zawsze z głęboko rozumianego
chrześcijaństwa: wszyscy jesteśmy równi, wszyscy powinniśmy mieć równe
możliwości, wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga bez względu na to, jak go
nazywamy. Był w przyjaznych relacjach z szefami gdańskiej gminy żydowskiej i
gminy muzułmańskiej.
Jak zareagował, jako osoba
wierząca, na sprawę ks. Henryka Janowskiego?
- Bardzo ją przeżył. Rozmawialiśmy
o tym sporo. On całe dzieciństwo mieszkał przy kościele św. Brygidy. Był u Jankowskiego
ministrantem. Pytałem go o molestowanie, ale zapewniał, że nigdy nie spotkał
się z jego strony z tego typu zachowaniami. Jankowski bywał na imieninach,
które prezydent urządzał zawsze z bratem, bo to Piotra i Pawła. Bywali tam
ludzie wszystkich opcji politycznych, z wyjątkiem PiS i narodowców. Raz, to
było chyba w 2004 roku, o mało nie doprowadziłem do skandalu, bo gdy wszedł
Jankowski, powiedziałem do Olka Halla: „Idę się mu przedstawić. Powiem, że
nazywam się Apfelbaum i jestem zwolennikiem in vitro”. Na
szczęście mnie powstrzymali, ale nawet gdy to się nie udało, to myślę, że Paweł
by się na mnie nie obraził. Był lojalny wobec ludzi, których lubił.
Chronił swoją prywatność?
- Pytasz o rodzinę? Tak. Był
nieprzytomnie zakochany w swoich córkach. I niesamowicie z nich dumny. I było
z czego. Pamiętam, jakże dwa lata temu „Nie” opisało gdańską delegację z
prezydentem na czele wracającą pociągiem i głośno debatującą pod wpływem
alkoholu. Zrobiła się afera. Spotkaliśmy się akurat na prywatnej uroczystości
u koleżanki i mówię do niego: „Gratuluję, trafiłeś do mediów!”. Na co odezwała
się starsza córka: „Tato, nie popieram twojego zachowania”. Bardzo liczył się
ze zdaniem córek.
Dużo czasu spędzał z rodziną?
- Zawsze miał kompleks, że za
mało. Jak brał urlop, to na tydzień. Ochrzaniałem go, kazałem brać dwa
tygodnie. Czasami mi się udawało. Prawie w ogóle nie chodził na zwolnienia
lekarskie. Gdy pytasz o rodzinę, to myślę, że trzeba powiedzieć o jego
rodzicach. Był do nich niezwykle przywiązany. Piotrek, jego brat, to zdrowy
byk, zaradny życiowo, a Paweł w dzieciństwie ciągle chorował, sanatoria,
szpitale, dziecko wymagające większej troski. Wychuchane. To była szczególna
więź. Był wzorowym synem. Gdy teraz wszyscy mówią, że współczują żonie i
córkom, to myślę sobie: tak, oczywiście, ale nie zapominajmy o rodzicach.
Jak sądzisz, co uważał za swój
największy sukces?
- Był szczególnie przywiązany do
trzech rzeczy: do Gdańska, do wiary i do idei Solidarności. Gdy wybuchł strajk
sierpniowy, był w Kanadzie u ciotki. Właśnie skończył podstawówkę i będąc
daleko za granicą, oglądał w telewizji, co dzieje się naprzeciw liceum, do
którego właśnie się dostał. To była Jedynka, szkoła dosyć specyficzna,
skończył ją Donald Tusk, Krzysiek Skiba, Olek Hall, Aram Rybicki, cała plejada.
Gdy wybuchł stan wojenny, zaangażował się od razu w opozycję. Na tyle, na ile
może wejść w to taki gówniarz. Szkolne pisemko, kolportowanie prasy
podziemnej. Kontynuował tę działalność na studiach. Gdy w 1988 r. wybuchły
strajki, został szefem komitetu strajkowego na uniwersytecie. Dla tego strasznie
zżymał się na to, co stało się z Solidarnością po 1989 roku. Kiedyś mu
powiedziałem, że obecna Solidarność różni się od tej prawdziwej tym, czym
grupy rekonstrukcyjne od powstania warszawskiego. Bardzo mu się ten greps
podobał.
A sukces, o który pytałam?
- Właśnie. Wymyślił, chyba jeszcze
jako radny, ideę Europejskiego Centrum Solidarności. Jeździł z tym pomysłem do
kogo się dało i przez lata wszyscy pukali się w głowę. Nikt nie wierzył, że
takie Ci ś powstać. Gdy w 2014 roku otwierał ECS, zapytałem: „Paweł, to chyba
najszczęśliwszy dzień w prezydenckim życiu?”. „Masz rację” - odparł. To było
jego zrealizowane marzenie.
Rozmawiałeś z nim o ostatniej
kampanii wyborczej?
- Odradzałem mu start. Mówiłem, że
to, co robiły media publiczne w ostatnich latach, to pikuś w porównaniu z tym,
co będzie się działo, gdy rozpocznie kampanię. Uważałem, że może przegrać i
nie byłby to dobry finał 20 lat prezydentury. Wygrał. Poszedłem do niego i powiedziałem,
że jak na dziesięcioletniego rzecznika wykazałem się równie małym brakiem
wyobraźni co święty Tomasz. Śmiał się. I powtarzał, jak bardzo jest dumny, że
gdańszczanie raz jeszcze mu zaufali. Satysfakcja była tym większa, że wygrał z
Jarosławem Wałęsą, za którym stało wielkie nazwisko i wielka partia wcześniej popierająca
Adamowicza. Te ostatnie wybory to był jego osobisty sukces. I grupki pełnych
wiary zapaleńców, którzy go otaczali i wspierali.
Gdy dowiedziałeś się o jego
śmierci...
- W tę niedzielę siedziałem w domu
i coś pisałem, gdy zadzwoniła do mnie przyjaciółka z informacją, że ktoś
zaatakował Pawła nożem. Powiedziałem: „To nie jest dobry żart”, a ona, że to
żaden żart. Włączyłem telewizor i z każdym kolejnym komunikatem było coraz
gorzej. Rozmawialiśmy ze sobą jeszcze w czwartek...
Antoni Pawlak jest poetą, publicystą. Od 2007 do 2017 r. był
rzecznikiem prezydenta gdańska Pawła Adamowicza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz